Burżuj pod ścianą Eurokołchozu

Nieprawdopodobne, jak bardzo, po dwóch wielkich wojnach w Europie, obniżył się nie tylko poziom moralny, ale i intelektualny! Oto okazało się, że PZU osiągnął w ub. roku miliard dolarów (3,21 mld zł) zysku, przy 13,75 mld zł przychodów ze "składek".

Taki wynik byłby powodem do dumy, gdyby klienci PZU owe "składki" wpłacali tam z dobrej i nieprzymuszonej woli. Tymczasem jest akurat odwrotnie.

Dzierżawa podatków sp. z o.o.

Tylko lista tytułów obowiązkowego ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej zawiera ponad 20 pozycji i obejmuje: adwokatów, brokerów prowadzących gospodarstwa łowieckie, agentów, księgowych, doradców podatkowych, lekarzy, "badaczy i sponsorów" (?), audytorów finansowych, architektów i inżynierów budownictwa, osoby świadczące usługi certyfikacyjne, notariuszy, pośredników obrotu nieruchomościami, detektywów, zarządców nieruchomości, rzeczoznawców majątkowych, komorników sądowych, posiadaczy samochodów zarejestrowanych za granicą, rzeczników patentowych, radców prawnych, posiadaczy pojazdów mechanicznych, osoby obsługujące urządzenia jądrowe, prowadzące przedsiębiorstwa turystyczne i rolników. A przecież dochodzi do tego obowiązkowe ubezpieczenie budynków od ognia, czyli tzw. fajerkasa itp.

Reklama

Tylko z samego ubezpieczenia OC od samochodów PZU zebrał do września 2004 roku prawie 3 mld zł. Tak naprawdę to PZU nie jest żadnym przedsiębiorstwem, tylko zwyczajnie - poborcą podatkowym, a skoro tak, to trudno, żeby miał straty.

Trzeba jednak sobie szczerze i wyraźnie powiedzieć, że fakt osiągnięcia przez PZU miliarda dolarów zysku oznacza tylko tyle, iż obywatele zmuszeni do obowiązkowych ubezpieczeń ponieśli mniej więcej identyczną stratę. W księgach należy to oczywiście odnotować, ale żeby się tym chwalić?!

W stronę socjalizmu...

Na usprawiedliwienie PZU należy powiedzieć, że nie jest on jedynym poborcą podatkowym, występującym jako przedsiębiorstwo. Podobnym poborcą jest np. Państwowe Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, kupujące od "Gazpromu" gaz po 170 dolarów za tysiąc metrów sześciennych, a sprzedający go gospodarstwom domowym po 400 dolarów za tysiąc metrów. I tak dalej...

Czy teraz lepiej rozumiemy, po pierwsze: po co w latach 90. Sejm uchwalił ustawę "O komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych w celu innym niż prywatyzacja", a po drugie: dlaczego prywatyzacja sektora publicznego budzi tak wściekły opór obrońców "sektorów strategicznych".

Jest w tym nawet pewna logika, bo rzeczywiście: skoro mamy do czynienia nie z przedsiębiorstwami, tylko z dzierżawcami podatkowymi, to odstępowanie ich dzierżawcom cudzoziemskim nie ma większego sensu. Ugolino też tłumaczył się, że zjadł własne dzieci, żeby uratować im ojca.

Z kolei na prawdziwą ich prywatyzację, z którą musiałoby wiązać się zniesienie wszystkich przymusów ubezpieczeniowych, nie zanosi się z powodu stanowczego sprzeciwu Eurokołchozu, pełną parą zmierzającego w kierunku socjalizmu.

Elektryfikacja i...

Kiedy w stanie wojennym zostałem wyrzucony z wilczym biletem z pracy i internowany za "kontynuowanie działalności antysocjalistycznej, co zagraża bezpieczeństwu państwa" (jak widzimy od 1982 roku wprawdzie trochę się zmieniło, ale nie tak znowu wiele; teraz też "działalność antysocjalistyczna" zagraża "bezpieczeństwu państwa"), napisałem do generała Kiszczaka list wyjaśniający, że to jakieś nieporozumienie. Wiecznie żywy Lenin podkreślał bowiem, że socjalizm to "władza radziecka plus elektryfikacja całego kraju". Wyjaśniałem tedy gen. Kiszczakowi, że nigdy nie występowałem przeciwko "elektryfikacji całego kraju", przeciwnie - nawet ją popierałem, kupując sobie latarkę elektryczną na suche baterie.

Co się zaś tyczy władzy radzieckiej, to ona chyba nie ma tu nic do rzeczy, bo generał Jaruzelski wielokrotnie podkreślał, że wprowadzenie stanu wojennego było jego "suwerenną", zupełnie niezależną od "władzy radzieckiej", decyzją. Wtedy jednak znajdowaliśmy się na etapie "rewolucyjnej praktyki", więc głuche milczenie było mi odpowiedzią.

Wspominam o tym również dlatego, że pan red. Jerzy Urban, który wtedy bawił się znakomicie na stanowisku rzecznika tubylczego rządu, dzisiaj lamentuje, jak to został skrzywdzony skazującym wyrokiem za zelżenie Jana Pawła II. "Nie znałeś litości panie i my nie znajmy litości" - przypominał Adam Mickiewicz, więc trochę godności nikomu by nie zaszkodziło. Ale do rzeczy...

Najwyraźniej pojęcie "władzy radzieckiej" jest szersze niż nam się wtedy wydawało, bo oto i dzisiaj Eurokołchoz wymusza na Polsce instalowanie w gospodarce... pracowniczych sowietów!

Brukselka po bolszewicku

Chodzi oczywiście o przymusowe instalowanie rad pracowniczych. Mają one być instalowane we wszystkich firmach, również prywatnych, zgodnie z dyrektywą 2002/14/WE Eurokołchozu z 11 marca 2002 roku.

Taka rada ma zostać wybrana spośród ogółu pracowników, w liczbie uzależnionej od liczby zatrudnionych w firmie pracowników. Właściciel firmy ma obowiązek "informować" radę o wszystkich interesujących z punktu widzenia pracowników sprawach i "konsultować" z nimi swoje decyzje, pod rygorem odpowiedzialności karnej.

Projekt ustawy przewiduje też obowiązek zachowania w tajemnicy tego, co członkowie rad pracowniczych w ten sposób usłyszeli. Naturalnie właściciel firmy nie będzie mógł zwolnić członka rady. W firmie, w której działają związki zawodowe, tylko one będą mogły wysuwać kandydatów do rad pracowniczych.

W ten oto sposób będą realizowane socjalistyczne przeobrażenia w Eurokołchozie. Cel jest ten sam, różnią się tylko metody. Metoda bolszewicka polegała na tym, że "burżuj" był stawiany przez "klasę robotniczą" pod ścianę, padała salwa i władza w firmie przechodziła w ręce sowietu, a właściwie - sowietów. Sowiety sowietowały, co by tu i jak produkować. Koordynował to wszystko sowiet wyższy, nad sowietem wyższym stał sowiet najwyższy, a nad nim - sam Józef Stalin.

W Eurokołchozie będzie inaczej

Najpierw w każdej firmie zostaną zainstalowane sowiety, na razie bez władczych kompetencji, na zasadzie "nie płoszmy ptaszka, niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (...) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki".

Ale już "ptaszek" nie będzie mógł się ich pozbyć, chyba że firmę zlikwiduje, budynki zburzy, a grunt zaorze i posypie solą, jak Rzymianie zrobili z Kartaginą. W przeciwnym razie, kiedy powoli przyzwyczai się, że bez "informacji" i "konsultacji" nie może zrobić żadnego ruchu, wtedy Eurokołchoz z pewnością zrobi następny krok: właściciel firmy będzie musiał podejmować decyzje "w porozumieniu" z radą, oczywiście nie po to, by zlikwidować znienawidzoną własność prywatną, tylko w imię "pokoju społecznego".

A kiedy już wszyscy "z wolna, po troszeczku w tej dialektyce się wyćwiczą", to wtedy inicjatywę przejmie partia-przewodniczka i przy pomocy sowietów jeszcze raz zbuduje cudny raj. Wiecznie żywy Lenin przepowiadał, że "kapitaliści" to durnie, którzy sami dostarczą sznura, na którym się ich powiesi. I rzeczywiście - uchodzący za inteligentnych i przewidujących przedstawiciele wszystkich bez wyjątku organizacji pracodawców w Polsce stręczyli przyłączenie się do Eurokołchozu. A przecież Platon ostrzegał: "Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał"!

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: PZU SA | właściciel | firmy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »