Gdy nie pomaga tłumaczenie

Spotkanie przedstawicieli rządu i banku centralnego nie przyniosło specjalnych efektów. We wzajemnych stosunkach można liczyć na mniej agresji. Wbrew pozorom, politykę pieniężną trudno obarczać odpowiedzialnością za "zbyt niską" inflację, jaką teraz mamy.

Spotkanie przedstawicieli rządu i banku centralnego nie przyniosło specjalnych efektów. We wzajemnych stosunkach można liczyć na mniej agresji. Wbrew pozorom, politykę pieniężną trudno obarczać odpowiedzialnością za "zbyt niską" inflację, jaką teraz mamy.

Styczeń rozpoczął się od hossy na giełdzie, na rynku obligacji i na krajowym foreksie - najwyraźniej dobre było wszystko, co polskie. A dlaczego? Przynajmniej w odniesieniu do papierów dłużnych i złotego odpowiedź jest prosta: inwestorzy spodziewają się wkrótce kolejnej obniżki stóp procentowych. Ich oczekiwania były zresztą skwapliwie wzmacniane przez polityków z kręgów koalicji rządowej, którzy prześcigali się w żądaniach obniżek stóp od Rady Polityki Pieniężnej grożąc, że jeśli ta ich nie posłucha, to w Sejmie kontynuowane będą prace nad nowelizacją ustawy o NBP, która faktycznie ograniczy niezależność banku centralnego.

Reklama

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak pamiętamy, jeszcze przed wyborami przyszły wicepremier Marek Belka uważał, że konieczne jest obniżenie stóp o 400-500 punktów bazowych (4-5 punktów procentowych). Od tego czasu RPP dwukrotnie obniżyła stopy, łącznie o 300 punktów. Ale już przed grudniowym posiedzeniem rady premier Leszek Miller chciał obniżki stóp o dodatkowe 300 punktów, a gdy do niej nie doszło, z kolei wicepremier Marek Pol opowiadał się za redukcją o 400-500 punktów.

Gwarancja obniżki

Takie naciski zarówno dla zagranicznych, jak i krajowych inwestorów są niemal gwarancją rychłej obniżki stóp. Kupno denominowanych w złotych papierów dłużnych jest więc teraz doskonałym interesem. To ma oczywiście dwie strony. Dla Ministerstwa Finansów oznacza całkowity brak problemów ze sprzedażą większej niż zwykle na początku roku liczby obligacji (inwestorzy chcieli kupić dużo więcej papierów niż 4,7 mld zł zaproponowane na ubiegłotygodniowym przetargu). Chętni do kupna polskich papierów skarbowych muszą jednak zdobyć złotówki na rynku walutowym. Stąd mocna aprecjacja złotego - notowania wobec dolara były w pewnym momencie najwyższe od chwili uwolnienia kursu w 1999 r. - której zresztą dziwili się często ci sami politycy, którzy nawołują do obniżania stóp banku centralnego, bo poziom kursu walutowego zupełnie nie odpowiada w tej chwili fundamentom polskiej gospodarki.

Aprecjację wzmagało jeszcze oczekiwanie na zażądane przez rząd spotkanie z przedstawicielami Narodowego Banku Polskiego. Po cichu liczono nawet na to, że już po tym spotkaniu będzie wiadomo o kolejnej obniżce. Faktycznie jednak takiej decyzji tam nie podjęto. Ale było dobre i pożyteczne spotkanie - jak podsumował Marek Belka. Rząd przedstawił radzie swoją ocenę sytuacji gospodarczej i własne plany, z kolei rada powiedziała rządowi, w jaki sposób podejmuje decyzje - tyle przynajmniej ujawniono dziennikarzom. Jakby prezes NBP, ciągle uczestniczący w posiedzeniach rządu, nie znał rządowych ocen i planów, a wiceminister finansów nie uczestniczył, jako przedstawiciel rządu (dopóki kilkanaście dni temu rząd mu nie zabronił), w spotkaniach Rady Polityki Pieniężnej...

Być może efektem spotkania na szczycie będzie ograniczenie słownych ataków polityków koalicji na bank centralny. Przynajmniej tych z pierwszej linii. Jednak tego, że krytyka ucichnie, raczej nie można się spodziewać. Właściwie teraz dopiero powinna przybierać na sile. W tym tygodniu GUS publikuje bowiem dane na temat inflacji w grudniu. I urząd statystyczny z pewnością dostarczy uzasadnienia dla krytyki: roczny wskaźnik wzrostu cen na długo przed publikacją danych prognozowano na 3,6 proc., podczas gdy RPP wyznaczyła cel inflacyjny na ubiegły rok w granicach 6-8 proc. Osiągnięty wynik, o jedną trzecią niższy od planowanego, będzie faktycznie taki, jaki rada zaplanowała na koniec 2003 r.

Roczny cel inflacyjny nie zostanie zrealizowany trzeci raz z rzędu. Od powstania Rady Polityki Pieniężnej, ukonstytuowania się jej w obecnym składzie (nie licząc stanowiska prezesa NBP, gdzie przed rokiem nastąpiła zmiana) i przyjęcia polityki bezpośredniego celu inflacyjnego założonego poziomu inflacji nie udało się uzyskać ani razu.

W 1999 r., dla którego cel ogłoszono po raz pierwszy, a także rok później wskaźnik wzrostu cen konsumpcyjnych w grudniu był powyżej założeń. Inaczej było w roku ubiegłym. Tylko czy faktycznie obniżkę inflacji zawdzięczamy restrykcyjnej polityce pieniężnej?

Gdybyśmy drożej jedli

Raczej dobrej pogodzie i nieskutecznym próbom regulowania cen ropy naftowej na świecie przez jej głównych eksporterów z kartelu OPEC. Tyle wynika z porównania GUS-owskich danych dotyczących tempa wzrostu cen detalicznych z NBP-owskimi obliczeniami jednej z miar inflacji bazowej - inflacji netto, obliczanej bez uwzględnienia cen żywności i paliw.

W 2001 r. (zob. na wykresie) tylko w styczniu ogólny wskaźnik CPI był wyższy od inflacji netto. Wtedy wzrost cen żywności i paliw był mniejszy od "całej" inflacji. W kolejnych miesiącach inflacja netto była już powyżej CPI, co oznacza, że ceny żywności i paliw wpływały hamująco na ogólny wskaźnik. Od lipca do listopada (danych za grudzień jeszcze nie ma) różnica między CPI a inflacją netto przekraczała 1,5 punktu proc. W komunikacie z ostatniego, grudniowego posiedzenia Rady Polityki Pieniężnej napisano, że w listopadzie ceny żywności i paliw odpowiadały za 58 proc. spadku całej inflacji.

Żywność i napoje bezalkoholowe stanowią 30 proc. koszyka dóbr stosowanego przez Główny Urząd Statystyczny przy obliczaniu inflacji. Jednocześnie polityka banku centralnego ma stosunkowo niewielki wpływ na kształtowanie się tej grupy cen. Od tego, czy stopy procentowe będą wysokie czy niskie nie zależy przecież, ile będziemy jedli (co najwyżej, czy będziemy jadać lepiej czy gorzej). Konsumpcja jest w tym wypadku stabilna. O cenach decyduje raczej podaż. Gdy np. zbiory zbóż są dobre albo podaż mięsa duża, ceny spadają. Ale jeśli pogoda będzie zła, pojawią się przymrozki albo będzie lało jak z cebra, zbiory okażą się gorsze od spodziewanych i ceny żywności pójdą do góry. W 2001 r. mieliśmy jednak do czynienia z wariantem pierwszym - wysokich zbiorów i taniej żywności. Inaczej niż rok wcześniej.

Rola państwa

W kształtowaniu się cen żywności sporą rolę do odegrania, oprócz rynku, ma państwo. W raporcie na temat wykonania założeń polityki pieniężnej za 2000 r. Rada Polityki Pieniężnej napisała, że wzrost cen żywności wiązał się z pogorszeniem wyników produkcji rolnej w 1999 r., spowodowanym niekorzystnymi warunkami pogodowymi, czemu towarzyszył wciąż wysoki poziom ochrony krajowego rynku rolnego przed importem. Co więcej, administracyjne działania odblokowujące podaż na tym rynku podejmowane były zbyt późno i na zbyt małą skalę. Ekonomiści do dziś wspominają aktywną politykę wspomagania wsi z 1999 r., autorstwa ministra rolnictwa Artura Balazsa, która - przekładając ją na miary inflacji - sprowadziła ponadtrzypunktową różnicę w stopie inflacji CPI i inflacji netto z pierwszych sześciu miesięcy tego roku do zera w grudniu, co było jedną z przyczyn niezrealizowania pierwszego rocznego celu Rady Polityki Pieniężnej. W 2000 r. żywność drożała już w mniejszym stopniu, ale mogłaby jeszcze wolniej, gdyby rząd zdecydował się, na przykład, na wcześniejszy import zbóż.

Te dwa lata przynosiły jednak wzrost cen żywności, w 2001 r. ta tendencja uległa odwróceniu - żywność drożeje teraz wolniej od innych towarów konsumpcyjnych. Prowadzi to między innymi do relatywnego pogorszenia sytuacji na wsi. W gruncie rzeczy trudno się więc dziwić, że wśród polityków największymi krytykami poczynań Rady Polityki Pieniężnej są przedstawiciele Polskiego Stronnictwa Ludowego, którzy pierwszą próbę znowelizowania ustawy o NBP i ograniczenia kompetencji RPP podjęli już w poprzedniej kadencji parlamentu.

Ale nie samym chlebem żyje człowiek. Poważne skutki dla kształtowania się wskaźnika inflacji mają też ceny paliw. Co prawda w GUS-owskim koszyku ceny nośników energii są ujęte razem z użytkowaniem mieszkania i w sumie stanowią 19 proc. tego koszyka, ale ceny paliw na świecie podlegają w ostatnich latach wyjątkowo mocnym wahaniom, co nie pozostaje bez wpływu na krajową inflację. Polityka pieniężna ma na ceny paliw wpływ o tyle, że jeśli obniża dynamikę popytu, to może zmniejszyć popyt również na nośniki energii (ubocznym skutkiem ubiegłorocznej polityki pieniężnej, która przez wiele miesięcy budziła oczekiwania na kolejne obniżki stóp, co prowadziło do wzmacniania złotego, było relatywne tanienie importowanych paliw.). Wtedy jednak paliwa powinny tanieć albo drożeć wolniej. Faktyczny monopolista na naszym rynku - PKN Orlen - potrafi sobie chyba jednak poradzić z mniejszym popytem, by nie wpłynął on negatywnie na marżę firmy.

Wyjaśnianiem wpływu na inflację cen żywności i paliw, na które polityka pieniężna ma niewielki wpływ, Rada Polityki Pieniężnej zajmuje się jednak wyjątkowo niechętnie. Szczególnie ostatnio, gdy tak duże emocje budzi stan finansów publicznych. Być może zwrócenie uwagi odbiorców również na sprawy mniej widowiskowe od deficytu budżetowego sprawiłoby jednak, że działania RPP spotkałyby się z lepszym odbiorem a politycy nawołujący do ograniczenia niezależności banku centralnego mieliby mniej chętnych słuchaczy.

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »