Walendziak o polityce, politykach i Prokomie

Wiesław Walendziak po odejściu z polityki nie próżnuje. Prokom wchodzi w projekt, który może rzucić wyzwanie wyszukiwarce Google, Bioton buduje fabrykę w Rosji i chce budować w Chinach. Negocjacje prowadzi ktoś, kto marzy, by zostać leśnikiem.

Wiesław Walendziak po odejściu z polityki nie próżnuje. Prokom wchodzi w projekt, który może rzucić wyzwanie wyszukiwarce Google, Bioton buduje fabrykę w Rosji i chce budować w Chinach. Negocjacje prowadzi ktoś, kto marzy, by zostać leśnikiem.

"Puls Biznesu": Wiesław Walendziak jest piekielnie zajęty. Ostatnio nie ma tygodnia, by nie było informacji o pańskiej nominacji do rady nadzorczej lub zarządu kolejnego projektu. Czym pan się właściwie teraz zajmuje?

Wiesław Walendziak, wiceprezes Prokom Investment: Podpisaliśmy właśnie porozumienie, które otworzy Prokomowi możliwość współudziału w projekcie aktywnej wyszukiwarki internetowej Hakia. To w sensie technologicznym coś więcej niż Google... A w sensie biznesowym? Zobaczymy. Wygląda obiecująco - dla Prokomu w dwójnasób. A dlaczego, to powiemy w lutym, kiedy przedstawimy wraz z naszymi fińskimi i amerykańskimi przyjaciółmi - ciekawymi ludźmi z ciekawą przeszłością i pomysłami na przyszłość - szczegóły projektu.

Reklama

Cóż to za ludzie? Szaleńcy, informatycy w rozciągniętych swetrach czy biznesmeni?

- Są i wielcy biznesmeni, ludzie z czołówki rynków finansowych Ameryki, i informatycy w rozciągniętych swetrach.

Widać, jak bardzo się to panu podoba. Czy to pańska przyszłość na kilka lat?

- Oczywiście. Zaangażowałem się serio - nie chodzi tylko o czas, ale też o skalę przedsięwzięć. Co jest pasjonującym aspektem pracy z prezesem Ryszardem Krauze: on jest zaciekawiony projektami tego typu i szuka szans w gospodarce globalnej. W zeszłym tygodniu byliśmy w Nowym Jorku i w Pekinie...

Teraz trochę z innej beczki. Skoro do władzy doszła partia, z którą pan jest jednoznacznie kojarzony, Prokomowi będzie teraz dużo łatwiej zdobywać kontrakty?

- Ale widzą państwo, że trudno się ze mną umówić w Polsce. Działam między Nowym Jorkiem, Pekinem a Hiszpanią, gdzie zajmuję się Fadesą. Na tych polach aktywność rządu polskiego ma walor dyplomatyczny, a nie gospodarczy. Nie mówię, że nie znam ludzi, którzy dzisiaj są ważnymi postaciami politycznymi w Polsce. Ale mój wybór dwa lata temu był rzeczywisty, a nie pozorowany: nie zajmuję się polityką, lecz gospodarką. Nie spotykam się z przyjaciółmi z wielkiej polityki, choć bardzo im sekunduję. A jeśli się spotykam, to przy okazjach czysto towarzyskich.

Kreuje pan świat idealny, jakby nie było związków biznesu i polityki.

- Wpadliśmy w Polsce w pułapkę niebezpiecznego myślenia. Oczywiście: trzeba przecinać patologicznej natury styki polityki i biznesu, ale są też punkty wspólne, które mogłyby być synergiami. Nie ma wolnego rynku bez zakotwiczenia go w realnych bytach ekonomicznych. Jeżeli ktoś się oburza w sytuacji, gdy politycy deklarują, że chcą wspierać proinnowacyjne działania gospodarcze, i nazywa to prywatą, no, to popełnia ogromny błąd. Analogie do Stanów Zjednoczonych są chybione - w USA największe koncerny kupują istotną część pracy miejscowych uniwersytetów. Polska gospodarka nie jest tak silna. Analogie są bardziej adekwatne w stosunku do Finlandii, gdzie państwo dało początek dużej części działalności innowacyjnej, było w stanie wspierać projekty takie jak Nokia.

Ale pana przyjaźnie mogą pomóc spotkać się Prokomowi i rządowi?

- Moje doświadczenie szefa kancelarii premiera czy szefa komisji skarbu nie jest przecież niczym nagannym. Zwłaszcza jeśli sprawi, że urzędnicy, którzy mogą podejmować decyzję w skali całego państwa, dostrzegą sens we wspieraniu polskich firm. No, bo w końcu mówimy o szansach rozwojowych całej gospodarki.

Nie obawia się pan, że zawsze się będzie za panem ciągnęło, iż wywodzi się pan z PiS - i że coś tam jednak załatwiono pod stołem?

- Wszystko się może ciągnąć, nawet to, że w sierpniu 1980 r. jako kilkunastoletni chłopak byłem w stoczni. Myślę o swej biografii z poczuciem, że przez całe swoje życie uczestniczyłem w dobrych przedsięwzięciach. A warunkiem współpracy dużego biznesu z polityką jest jej jawność i czytelne definiowanie celów. Polska, jeżeli chce się rozwijać, musi sobie uświadomić, co oznacza aktywnie uczestniczyć w otwartym rynku globalnym. On może przynieść dużo dobrego, ale też kolonizację naszej przestrzeni gospodarczej. Wolny rynek musi zakotwiczyć się w konkretnych projektach gospodarczych. Inaczej będziemy zaledwie ubogimi konsumentami na tym rynku, a nie jego pełnoprawnymi uczestnikami.

W tej kolonizacji pobrzmiewa taki polski lęk?

- Gdyby Ryszard Krauze nie zainwestował kilkudziesięciu milionów złotych we współpracę z Instytutem Biotechnologii i Antybiotyków, to specjaliści, którzy stworzyli przesłanki sukcesu Biotonu, pracowaliby teraz w Szwajcarii czy Stanach Zjednoczonych. A my płacilibyśmy dużo więcej za ten sam produkt, który obecnie produkuje Bioton. To nie lęk. Po prostu: zwykła konstatacja.

Podam przykład: Danuta Waniek sugerowała, że jednym z celów PiS-owskiej nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji jest ułatwienie POT zdobycia częstotliwości telewizji cyfrowej.

- Dziwię się, że Danuta Waniek mówi coś takiego. Lepiej, jeśli organy regulacyjne przemawiają językiem precyzyjnych przekazów i wykonują swe zadania, np. przeprowadzając proces rozdziału częstotliwości.

Danuta Waniek nie jest organem, ale impulsywną kobietą?

- Właśnie. Problemem krajowej rady jest to, że dochodzą w niej do głosu emocje natury politycznej. Dwa lata temu różne telewizje poprosiły mnie o koordynację projektu, o którym państwo mówicie. Wtedy nikt nie mógł się spodziewać, jak dziś będzie wyglądać scena polityczna. Wybrano mnie nie dlatego, że mam ważnych kolegów, bo oni nie byli wtedy tak ważni, ale dlatego, że przedstawiłem precyzyjny projekt. Jeżeli moje kontakty ułatwią rozmowę merytoryczną - bardzo dobrze. Ale nie bardzo widzę, jak polityka ma się do projektu cyfrowego, bo Polsat i TVN to nie są biznesy polityczne.

Mógłby pan łatwiej namówić telewizję publiczną?

- Autostradę cyfrową trzeba budować jedną! Nie widzę powodu budowania dwóch - obok siebie. Telefonia komórkowa pokazała, że to bez sensu. Lepiej się ścigać na produkty, a nie mnożenie kosztów infrastruktury. To znaczy lepiej multipleksować sygnał cyfrowy, niż kupować dwa razy takie same nadajniki i maszty.

Pojawiają się obawy lewej strony sceny politycznej, że operacje z rynkiem mediów będą miały podtekst polityczny - nawet jeżeli są pożyteczne.

- W konwersji cyfrowej chodzi o zabezpieczenie technologiczne pozycji obecnych nadawców, a nie o program. Ja się programem nie zajmuję...

Dlaczego prezes Jan Dworak nie chce wejść do POT?

- W wypadku TVP - to genius loci. Jako prezes tej instytucji próbowałem tłumaczyć, że telewizja publiczna może się obronić przez jakość programu, a nie wielkość infrastruktury i struktury. Próbowałem wtedy odchudzić personalnie strukturę, co się udało, ale skończyło się protestem zakładowej Solidarności.

I teraz nie jest inaczej...

- Pamiętam, że przedmiotem kontrowersji było: czy sprzedać chlewnie i - uwaga! - telewizyjne, zdekapitalizowane ośrodki wypoczynkowe. Pojawiło się zaskakujące ciśnienie, by je "inwestycyjnie podpompować". Takie myślenie: im większa infrastruktura, tym bezpieczniejsza przyszłość instytucji. Tymczasem im więcej pieniędzy na infrastrukturę, budynki, tym mniej pieniędzy na program. Ale na Woronicza dominuje przekonanie, że samodzielnie musimy budować każdy chodnik, każdy stolik, musimy mieć duże budynki, własne studia, dużo pracowników i własny multipleks. Wtedy będziemy silni... Otóż nie: TVP będzie silna, kiedy będzie w stanie zaproponować program jasno zdefiniowany jako publiczny - czyli ciekawy i wyraźnie odróżniający się od komercyjnego.

Pan mówi: na Woronicza, telewizja publiczna... Prezes Jan Dworak?

- Myślę, że prezes Dworak w dużej mierze uległ temu myśleniu.

Jak pan ocenia teraz telewizję?

- Mało ją oglądam, więc jestem ostrożny w sądach.

Nie ma pan kiedy?

- Pracuję w Prokomie od świtu do nocy.

Jak pan ocenia wpływ polityki na media publiczne? Braciom Kaczyńskim jeszcze tylko telewizji brakuje do pełni władzy. To wielka pokusa.

- Do pełni władzy politykom zawsze brakuje poparcia społecznego. Nie zyska się go przez przejęcie kontroli przekazu, bo tej kontroli nigdy nie będzie. Mamy wolny rynek mediów. Czasem może się wydawać, że telewizja może być dogodnym narzędziem, ale gdy traci wiarygodność, staje się takim narzędziem jak za Roberta Kwiatkowskiego.

Aha, pan to zrozumiał i już nie jest pan politykiem.

- Nie jestem politykiem z różnych względów. Mój wybór. Ale sekunduję politykom. Chciałbym, by odnosili się do rzeczywistości, która jest. A rzeczywistość to nie obrazki w telewizji - to nie dla wszystkich banał, niestety... Politykom, owszem, brakuje czasami poparcia społecznego, ale nie sądzę, by im była potrzebna propaganda wsparcia.

Chyba jest potrzebna, skoro premier Kazimierz Marcinkiewicz przedstawia program rządu w Telewizji Trwam.

- Mam wrażenie, że był wszędzie tam, gdzie powinien być. Trzeba docierać z przekazem do wszystkich grup społecznych. Połowa społeczeństwa jest wyłączona z debaty publicznej. Dotarcie do niegłosujących ludzi jest sensowne. Duża część słuchaczy Radia Maryja i widzów Telewizji Trwam do nich należy.

Nie żałuje pan, że wycofał się z polityki w trochę nieodpowiednim momencie? Nie zdążył pan zdyskontować sukcesu PiS.

- Uczestniczyłem w polityce w czasach niełatwych, jeszcze przed 1980 r., potem w stanie wojennym. Pamiętam niesamowite zaangażowanie w rządzie Buzka, który przeprowadził cztery ważne reformy. Jak mówił św. Paweł: w dobrych zawodach uczestniczyłem. Teraz pora na nowy etap - wydaje mi się ważny, ma nawet sens publiczny. Jeżeli w Polsce powstaną duże firmy, które zakotwiczą gospodarkę w realnych projektach, to taki proces też buduje potencjał państwa, czyni Polskę atrakcyjną dla ludzi młodych; tak: chciałbym powiedzieć, iż się bardzo cieszę, że uczestniczę w projektach, które mogą stać się wizytówką naszego państwa.

Czterech młodych ludzi zostało ostatnio mistrzami świata w programowaniu. Dzwoniliście już do nich?

- Nie wiem. Ale wiem, że Prokom wielokrotnie takie konkursy sponsorował. Mam przyjemność ściągania do Polski ludzi, którzy do niedawna pracowali w USA. Po prostu zaproponowaliśmy im ciekawsze warunki. Oczywiście, nie dlatego, że są Polakami, ale dlatego, że są bardzo zdolnymi Polakami.

Mówi pan o polityce jako menedżer... Czy pana koledzy z rządu nie wydają się panu za bardzo socjalistyczni i trochę za mało zainteresowani gospodarką?

- Po owocach ich poznacie... Nie przypominam sobie rządu, który byłby tak na początku "złomotany" przez media. Każdy gabinet miał 100 dni spokoju, nawet rząd Waldemara Pawlaka.

Ale to nie taki rząd, jakiego wszyscy się spodziewali?

- W wymiarze personalnym jest tam wiele ciekawych postaci...

...którym premier zakazał wypowiadać się w prasie!

- Zobaczymy, co się stanie. Od lat wszyscy mówią o obniżce podatków, ale to właśnie chyba ten rząd radykalnie je obniży. Jeżeli do planowanej obniżki PIT i CIT dojdzie, to w radykalniejszym wariancie, niż proponował Leszek Balcerowicz w 1998 r. i - de facto - będzie to funkcjonalnie podatek liniowy, bo tylko kilkadziesiąt tysięcy ludzi zapłaci "górną stawkę".

Jeżeli dojdzie...

- No tak, bo to przecież rząd mniejszościowy, gdzie trzeba zdobywać większość do każdej ustawy. Koalicja gwarantuje, że program się wprowadza od A do Z. A tak ? o każdym projekcie będzie dyskusja, choćby był najbardziej sensowny. Z tego punktu widzenia bardzo źle się stało, że nie ma koalicji PO-PiS.

Jakie są pańskie ambicje? Kim chciałby pan być? Politykiem, biznesmenem?

- Tak naprawdę całe życie chciałem być leśniczym: mieszkać w lesie, oglądać wschody i zachody słońca, księżyca zresztą też.

Jakie to romantyczne... Ale nie wygląda pan na kogoś, kto całe życie do tego dąży.

- Jestem starym traperem, który potrafi włóczyć się po lesie całymi dniami. Mówię poważnie i nie na pokaz: w wieku bardzo dojrzałym chciałbym żyć jak Jasio Walencik w Białowieży. Ale też chciałbym, by było mnie na to stać.

A chciałby pan być wprost nieprzyzwoicie bogaty?

- A co to znaczy? Znam ludzi bardzo bogatych, ale - od pewnego momentu - to dość abstrakcyjna sytuacja. Czy ktoś ma 100 mln zł, czy 1 mld USD ? nie ma znaczenia w normalnym życiu. Odkąd odszedłem z polityki, zarabiam nareszcie przyzwoite pieniądze. Chciałbym, by były one tak przyzwoite, abym w pewnej chwili mógł się tak na 50 proc. zająć tym, co naprawdę lubię. Ale drugie 50 proc. zostawię sobie na uczestniczenie w ważnych projektach, które czemuś służą - jak projekt Biotonu czy amerykańskiej wyszukiwarki internetowej. To się wcale nie musi wykluczać.

Rozmawiali:

Magdalena Wierzchowska, Paweł Moskalewicz

Puls Biznesu
Dowiedz się więcej na temat: przyszłość | Prawo i Sprawiedliwość | Google | Wiesław | telewizja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »