Pozbawienie Polaków miliardów złotych już nastąpiło!

Od początku wmawiano obywatelom, iż zbierają swoje prywatne pieniądze na własnych, indywidualnych kontach w OFE. Ba, lata całe utrzymywano ich w przekonaniu, podkreślając to każdorazowo w programach, audycjach, artykułach i informacjach opisujących nasz system emerytalny. Co ważne, był to zgodny głos tak twórców reformy, polityków, ekonomistów, jak i publicystów.

W majowym numerze "miesięcznika KAPITAŁOWEGO" zamieszczony został obszerny raport dotyczący krajobrazu po bitwie o OFE. Niestety niekompletny. Zabrakło w nim kluczowej informacji, że cały czas dyskutowano o środkach publicznych, a nie prywatnych.

Dla wielu może to być zaskakujące, lecz tak właśnie wynika z ostatecznego wyroku Sądu Najwyższego jaki zapadł w czerwcu 2008 roku. Wówczas w sprawie wytoczonej przez obywatela, który nie chciał uczestniczyć w tym systemie i wolał samodzielnie dysponować swoimi środkami stwierdzono, że "składki na ubezpieczenie emerytalne odprowadzone do funduszu nie są prywatną własnością członka OFE". Ponadto, zdaniem SN, składka ta "posiada publicznoprawny ubezpieczeniowy charakter, który zachowuje po przekazaniu jej części do funduszu". Przed trzema laty, jeszcze na fali powszechnego zachwytu na zreformowanym modelem, sprawą nikt się nie przejął. Lecz że o tym nie pamiętano w ostatnich miesiącach jest już co najmniej dziwne. Niemniej pozostaje faktem.

Reklama

Z niewiadomych powodów w trakcie wielomiesięcznej debaty wyrok ten był skrzętnie pomijany. Tak przez stronę rządową (z jednym wyjątkiem, o czym za chwilę), media oraz atakującą pomysł zmian opozycję, ekonomistów i środowisko towarzystw emerytalnych. Tymczasem sprawa nie jest błaha i bynajmniej nie oznacza tylko niewinnej zmiany definicji. W rzeczywistości jest wywróceniem całej reformy do góry nogami i sprawia, że już dawno straciła ona sens. I nie chodzi tu bynajmniej o najnowsze, kilkupunktowe przesunięcie wpływów pomiędzy FUS a OFE na korzyść tego pierwszego, co często przedstawiano jako katastrofę. Ale o to, iż zreformowany system emerytalny od trzech lat już właściwie nie istnieje.

Stało się tak, mimo iż - jak zapewne wszyscy doskonale pamiętają - od samego początku wmawiano obywatelom, iż zbierają swoje prywatne pieniądze na własnych, indywidualnych kontach w OFE. Ba, lata całe utrzymywano ich w tym przekonaniu podkreślając to każdorazowo w programach, audycjach, artykułach i informatorach opisujących nasz system emerytalny. Co ważne, był to zgodny głos tak twórców reformy, polityków, ekonomistów, jak i publicystów. Element posiadania prywatnych oszczędności był rdzeniem reformy, z którego wynikało chociażby prawo dziedziczenia.

Jednak do czasu. W wydaniu wyroku Sądowi nie przeszkadzał fakt, że publiczny charakter nie wynika z żadnych ustaw, czy dokumentów, a wręcz stoi z nimi w sprzeczności. Środków tych nie wymieniono w zamkniętym katalogu finansów publicznych. Tak samo w rachunkach narodowych prowadzonych przez GUS, jak i w ustawie budżetowej zawsze traktowane były jako oszczędności prywatne. Podobnie w prawie unijnym i metodologii statystycznej ESA'95. Także wnioskowanie na podstawie innych przepisów, choćby prawa bankowego, czy kodeksu cywilnego musiało prowadzić do wniosku, iż mamy do czynienia ze środkami prywatnymi. Mimo to Sąd Najwyższy stwierdził inaczej.

Tymczasem wymienione dokumenty nadal stanowią tak jak i przed wyrokiem co dodatkowo gmatwa sytuację. Wyrok jest tu górą, bowiem - zgodnie z obowiązującym w Polsce systemem - Sąd Najwyższy po prostu tak zinterpretował dostępne przepisy. W konsekwencji nie może być więc mowy o zagarnięciu oszczędności przez rząd. Jest już na to za późno.

Te około 200 mld zł zarządzanych przez towarzystwa emerytalne, tak jak podatki, należą do państwa, a nie przyszłych emerytów. A to wyklucza chociażby dziedziczenie. Bo przecież zapłaconych przez siebie danin publicznych nie można zapisać w spadku.

Niestety o faktach tych zapomniano i przy tworzeniu Raportu. W rozmowie pod znamiennym tytułem "Grozi nam wariant węgierski" nie wspomina o tym ani Ewa Lewicka, prezes Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych ani inni znawcy tematu. Tymczasem, nawet jeśli na przestrzeni lat ktoś z nich o wyroku zapomniał, to w trakcie debaty profesorów Jacka Rostowskiego i Leszka Balcerowicza (zakładam, że oglądał ją każdy) o niej przypomniano. I to już na samym wstępie.

Pierwsze pytanie dotyczyło właśnie tego, kto jest właścicielem pieniędzy gromadzonych w OFE. Profesor Balcerowicz udzielił filozoficznej odpowiedzi o zasadach organizacji państwa. Lecz minister finansów powołał się wprost na wykładnię Sądu Najwyższego. Co prawda przyznać należy, że użyte przez niego sformułowania były bardzo enigmatyczne, jednak nie powinny być takie dla ekspertów. I ponownie, z niewiadomych przyczyn, wypowiedź ta została całkowicie zignorowana. A przecież to właśnie wówczas Jacek Rostowski stwierdził na oczach milionów telewidzów, iż pieniądze, które Polacy uważają za swoje wcale do nich nie należą. Tymczasem przez kolejne dni media pasjonowały się tym - o zgrozo! - czy rozmówcy mieli sobie mówić na "ty", czy na "Pan".

Rządowi pewnie było to na rękę. Media odwróciły bowiem uwagę od kluczowego zagadnienia. Bo skoro są to pieniądze Państwa (tego przez wielkie "P", czyli instytucji), a nie obywateli, to władza ma swobodę w dysponowaniu nimi i basta. Po co dalej wyjaśniać. Należy się tylko domyślać, że stąd też tak swobodnie powoływano się na nieujawnione ekspertyzy dowodzące, że najnowsze zmiany są zgodne z prawem.

Zabrać coś...czego się nie posiada!

Jeśli tak, to należałoby zadać pytanie, dlaczego rząd nie ujawnił tego argumentu wcześniej. Być może chciał zatrzymać asa atutowego w ręku. A może wolał nie rozjuszać obywateli i tak już mocno poirytowanych faktem "zabierania ich pieniędzy". Dość gładko wprowadzono w życie, z pozoru kontrowersyjne zmiany mając pewność, że jest się w prawie.

Spryt legislatorów i łatwość z jaką przyszło im tego dokonać, to tylko namiastka problemów, z jakimi w przyszłości trzeba będzie się zmierzyć. Jako, że nie można zabrać komuś tego, czego on nie posiada, to - posiłkując się wyrokiem Sądu Najwyższego - któregoś dnia politykom może przyjść do głowy sięgnięcie garściami po miliardy z OFE. I z góry będą wiedzieć, że wszelkie protesty na nic się zdadzą.

Rzecz jasna żaden minister finansów nie weźmie tych pieniędzy tak po prostu. Sposób na pewno się znajdzie - kolejna reforma, czy reforma reformy. Kto tego dokona zdaje sobie sprawę, że korzystając z kluczowego orzeczenia (ze względu na brak miejsca tajemniczo dodam tylko, że istnieje jeszcze jeden istotny wyrok w tej kwestii) może system emerytalny przemodelować według uznania. Będzie w tym bezkarny, mimo wcześniejszych obietnic i tak zwanej umowy społecznej, której przecież i tak nikt nie spisał i na oczy nie widział. Dowodem, że nie jest to wizja nierealna jest to, co się dzieje z Funduszem Rezerwy Demograficznej.

Zgodnie z ustawą, właśnie tą tworzącą zreformowany model, gromadzone środki mają służyć jako długoterminowy rezerwuar finansowy w okresie wstępowania w wiek emerytalny pokolenia wyżu demograficznego. Praktyka jest jednak taka, że regularnie przelewa się z niego miliardy złotych, by podreperować bieżący budżet. Fakt, iż podobne "podskubywanie" nie dotyczy jeszcze pieniędzy z OFE tłumaczyć może tylko to, że kondycja finansowa państwa, choć trudna, wciąż nie jest dramatyczna. Gdyby była, to kto wie...

FUS to nie ZUS

Mało kto się orientuje, ale ta kapitałowa odnoga Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, mylonego zazwyczaj z ZUS-em, zarządza miliardami złotych publicznych pieniędzy, od lat osiągając lepsze wyniki niż OFE. I robi to kilkadziesiąt razy taniej! To nie żart. Wystarczy porównać koszty funkcjonowania towarzystw emerytalnych z wynagrodzeniem dla kilku osób zarządzających FRD plus niewielkie wydatki na obsługę techniczną. Są wielokrotnie tańsi nawet po przeliczeniu kosztów na jeden miliard zarządzanych pieniędzy. Powód jest prosty - nie mają żadnej biurokracji, nie zatrudniają akwizytorów, ani nie reklamują się marnując przy okazji mnóstwo pieniędzy przyszłych emerytów.

Wyrok

Warto zwrócić uwagę na reakcję ekspertów na kluczowy wyrok SN, a właściwie na jej brak. O ile bowiem społeczeństwo na co dzień zajęte swoimi sprawami można łatwo "zagadać", to ludzie z branży powinni stać czujnie na straży poziomu dyskusji. Niestety to płonne nadzieje. Wszyscy skoncentrowali się na poszukiwaniu rozwiązania równania z samymi niewiadomymi. Czyli odpowiedzi na pytanie zadawane we wszystkich mediach: "to jakie będą nasze emerytury?".

Zmiennych i założeń do wyliczeń jest tak wiele, że nikt nie jest w stanie udzielić rozsądnej odpowiedzi.

Jakieś na pewno będą. Ale czy wypłacane w postaci jałmużny od państwa, czy jako efekt odcinania kuponów od odłożonych i pomnożonych własnych pieniędzy. W przypadku tej drugiej ewentualności i nawet niewielkich wypłat, bylibyśmy spokojniejsi. Ale z rzeczonym wyrokiem Sądu Najwyższego oraz świadomością, że nie z takich obietnic Państwo się nie wywiązywało...

W konkluzji nawiążę do tytułowej tezy odnośnie obawy o spełnienie się w Polsce wariantu węgierskiego. Odpowiem przewrotnie - nie, to nam zdecydowanie nie grozi.

Tylko dlatego, że pozbawienie milionów Polaków miliardów złotych ich do niedawna własnych oszczędności już nastąpiło. Jesteśmy tu wręcz prekursorami. I to bardziej wyrafinowanymi od Madziarów. Tamtejszy rząd przynajmniej działał z podniesioną przyłbicą. U nas wszyscy udają, że nic się nie dzieje.

Adam Mielczarek

miesięcznik KAPITAŁOWY
Dowiedz się więcej na temat: system emerytalny | miliardy | Fundusz Ubezpieczeń Społecznych | OFE | ZUS
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »