Szklane banki

Banki wyliczały zdolność kredytową tak, by klienci mieli ją tylko we frankach szwajcarskich. Wystarczyło w momencie analizy na chwilę "zapomnieć" w ich imieniu o ryzyku kursowym (którego potem nie zapomniano wpisywać do umów po stronie zobowiązań klienta) - i już. Banki wiedziały, że jest to instrument ryzykowny, ale przecież ryzyko leżało po stronie klienta...

XVIII wiek. W przededniu Wielkiej Rewolucji francuskiej królestwo znajduje się w opłakanym stanie. Z jednej strony wybujałe ambicje monarchy, chcącego wesprzeć młodą Amerykę w jej walce z Anglikami, które kosztowały Francję więcej, niż mogła sobie na to pozwolić. Z drugiej - kryzys finansowy na płytkim, bezpośrednio zależnym od bieżących plonów rynku. I wreszcie arystokracja - ciesząca się ze swoich nabytych przywilejów, w żaden sposób niechcąca partycypować w rosnących kosztach królestwa. W tle Oświecenie - nowe spojrzenie na świat, człowieka i demokrację. Pojawiają się kolejni ministrowie finansów z kolejnymi pomysłami na przywrócenie równowagi skarbu monarchii. Nic to nie pomaga - podatnicy i pożyczkodawcy odwracają się plecami i monarchia upada wraz z królewskimi głowami, które gładko potoczyły się po placu Ludwika XVI...

Reklama

Bankowy grzech pierworodny

XXI wiek. Bank w swoim założeniu ma trzy zadania: przyjmować depozyty, zarządzać środkami i udzielać kredytów. Proste założenie skomplikowało się od czasu, kiedy banki uniezależniły się nie tylko od podaży towarów i usług, następnie od państwa - niegdyś gwaranta waluty narodowej, a w końcu nawet od rzeczywistości. Zaczęły oferować produkty wirtualne, oparte na przyszłych zyskach, których nie ziszczenie się powoduje jak najbardziej realne straty. Jednym z takich wirtualnych produktów oferowanych w naszym kraju przez banki był kredyt oparty o kurs franka szwajcarskiego. Świadomie nie użyłem potocznego określenia "kredyt we frankach szwajcarskich". W tym produkcie bowiem "wkład" banku to równowartość we franku 10 procent tego, co pożycza w złotówkach.

Reszta to pieniądze Kowalskiego, firmy ComArch SA czy urzędu miasta Częstochowa. Co to oznacza? Z jednej strony "koszt" tych kredytów stanowił koszt depozytów polskich obywateli, firm i instytucji. My wszyscy zebraliśmy pieniądze, złotówki, pożyczyliśmy na określony procent bankom, które potem finansowały kredyty: te w złotówkach i te "we frankach". Bez naszych pieniędzy bank PKO BP, Raiffeisen, Deutsche Bank czy Santander nie miałby środków na tak rozległą akcję. Nie byłoby też widma olbrzymich strat z już udzielonych w co najmniej wątpliwy sposób kredytów. Gdyby dzisiaj bank chciał udzielać tych kredytów przy wysokiej cenie franka na rynku międzybankowym, musiałby za to słono zapłacić i narzucić kosmiczną marżę. A wówczas nikt takiego kredytu by nie wziął.

KNF chroni banki

Nad tym wszystkim czuwa w Polsce Komisja Nadzoru Finansowego. To, że w 2013 r. ograniczyła ona możliwość udzielania tych kredytów dla osób niezarabiających w helweckiej walucie, po to, by chronić klientów, można włożyć między bajki. KNF mogła to zrobić pięć lat wcześniej, tuż po tym, jak zrobiła to podobna instytucja w Austrii. KNF chroni banki przed ich własną chciwością. W 2007 r. ograniczyła się do tego, że nakazała bankom restrykcyjne warunki przy udzielaniu kredytów frankowych. A że banki się nie dostosowały, to teraz mają za swoje - do większości kredytów frankowych dopłacają.

Niestety, za swoje mają też klienci, którzy namawiani przez banki, doradców i media brali "taniego franka". Często same banki "pomagały" wybrać ten produkt. Podwyższyły stawki wskaźnika WIBOR, podrażając w ten sposób konkurencyjny kredyt w złotówkach. Inwestowały w tzw. soft marketing i social marketing, dzięki czemu tak wielu z nas słyszało nie tylko od samych doradców i pracowników banków, ale też od znajomych i celebrytów, że naiwnością byłoby nie wziąć tańszego kredytu we frankach. Kiedy to nie pomagało, chcąc wykonać swój plan sprzedaży, banki wyliczały zdolność kredytową tak, by klienci mieli ją tylko we frankach. Wystarczyło w momencie analizy na chwilę "zapomnieć" w ich imieniu o ryzyku kursowym (którego potem nie zapomniano wpisywać do umów po stronie zobowiązań klienta) - i już.

Banki wiedziały, że jest to instrument ryzykowny, ale przecież ryzyko leżało po stronie klienta, więc po co się przejmować? Dzięki temu liczba takich kredytów w Polsce urosła do ponad 700 tysięcy.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że frank podrożał i banki muszą przeliczać nasze raty po wysokim kursie, a my - klienci kredytobiorcy - z przerażeniem patrzymy, jak nasze, przeznaczone przecież również na życie, podatki i inne zobowiązania pieniądze topnieją wraz ze spłatą kolejnej, coraz wyższej raty. Ale większość płacze i płaci. Albo, jak pani Magda z Łaska, broni się z całych sił przed licytacją za grosze.

Skala problemu

Admiratorzy naszego wspaniałego systemu bankowego twierdzą, że gdyby nie KNF, to mielibyśmy już drugie Węgry i Hiszpanię. U nas dramaty, jakie dotykają autora tego tekstu dotyczą może dwustu tysięcy ludzi, a tam - milionów. Dlaczego więc mam pretensje?

Po pierwsze - nie tak się umawialiśmy. Wpisana drobnym maczkiem informacja o ryzyku kursowym to dla laika stanowczo za mało, by podjąć właściwą decyzję. Odwróćmy pytanie: czy gdyby ktoś zaoferował mi kredyt, mówiąc, że co prawda jest tani, ale za kilka lat jego rata może wzrosnąć o 100, a nawet więcej procent, to bym go wziął? Oczywiście, że nie! Ta prosta operacja logiczna pozwala uwydatnić skalę nadużycia. Nadużycia zaufania, które w każdej innej branży skutkowałoby reklamacją i być może - żądaniem odszkodowania. Bo cóż mnie - Sadlika czy Kowalskiego obchodzi kwestia zysku czy straty jakiegoś obecnego na rynku i oferującego jakieś towary i usługi przedsiębiorcy? Nie obchodzi mnie to, bo kupując ten towar czy usługę, zakładam, że przedsiębiorca po pierwsze wie co robi, po drugie - nie chce mnie oszukać. Reszta to jego ryzyko. Ale nie w naszym kraju i nie w tej branży.

W naszym kraju klient banku jest pozbawiony wszelkich praw i przed sądem musi dowieść, że został oszukany. Z całym związanym z tym ryzykiem, kosztami i ewentualnymi konsekwencjami w przypadku przegranej. Nie każdy z nas "frankowiczów" ma, jak ja, twarde dowody oszustwa pracownika banku. W większości przypadków musimy posiłkować się ułomnym, faworyzującym banki prawem, które można streścić w stwierdzeniu - bank może wszystko, a klient może płacić. Może też upaść i to niebawem na trochę lepszych warunkach. Ale czy zasłużenie? W naszej petycji do Ministerstwa Sprawiedliwości podnosimy, że nie jest naszą winą ani to, że jest kryzys, ani to, że banki oferowały wadliwy i szkodliwy finansowo dla nich samych i społecznie dla ich klientów - produkt.

Rewolucja nie nastąpi?

Jako klienci nieodpowiedzialnych banków, nie chronieni przez Komisję Nadzoru Finansowego, skupioną na ochronie interesów banków komercyjnych, ani rzeczników praw konsumenta, pozbawionych podstawowych uprawnień, zdani na orzecznictwo polskich sądów powszechnych, które często nie rozumieją istoty i skali problemu (zagrożonych dziś jest "tylko" około 30 proc. tych kredytów), powołaliśmy ruch samoobrony - Stowarzyszenie Pro Futuris. Jako inicjator wolałbym zająć się ważniejszymi dla przyszłości problemami - na początek wprowadzeniem zasady "wybieram - popieram - rozliczam". Jest bowiem absolutnym skandalem to, że przed każdymi wyborami staję przed dramatycznym dylematem: iść i głosować na partię, która po wyborach równie szybko może zmienić zdanie w ważnych dla mnie kwestiach, bez możliwości wyboru człowieka, którego mogę poznać, ocenić, obdarzyć zaufaniem, popierać w sejmie czy w senacie, a po zakończeniu kadencji - rozliczyć.

Tutaj zaczyna się całe zło i wypaczenie naszej demokracji. Muszę za to żebrać u posłów i senatorów o poparcie dla zmian w przepisach polskiego prawa tak, żeby nie dochodziło do eksmisji, licytacji, upadłości czy nawet otwartego buntu. Zwracam się do nich z apelem: zapomnijcie o bieżących pretensjach, waśniach i sporach. Obywatele tego kraju, którzy Was wybrali, potrzebują Waszej pilnej pomocy.

Niektórzy z Was już się zdeklarowali. Ale potrzeba nam konsensusu tak, by obywatele mogli wieść spokojne, uczciwe życie, płacić podatki i móc na Was znowu zagłosować. Jeśli i tu nie pomożecie, to może okazać się to kroplą, która przepełni czarę. Czarę pełną goryczy zawodu. Pełną pretensji, cierpienia, umęczenia codziennymi problemami, których Wy nie tylko nie usuwacie z ich drogi, ale wręcz je piętrzycie.

Wolicie podnosić podatki, przesuwać pieniądze na emerytury, zamiast rozliczać nadużycia, płacić za koncert Madonny, kupować sobie drogie limuzyny w sytuacji, kiedy my, obywatele, żyjemy z dnia na dzień, zazdroszcząc niemieckim emerytom tego, że po długim okresie pracy mogą na starość odpocząć. Dla nas w tej chwili taka perspektywa nie istnieje. Młode kobiety jadą do Anglii, by tam w normalnych warunkach urodzić i wychować swoje potomstwo. Młodzi specjaliści uciekają do lepiej płatnych prac za granicę. Niedługo zostaniemy skansenem ludzi starych, rozgoryczonych, niczym mantrę powtarzających słowa o przeszłych katastrofach. Wcześniej jednak może nastąpić nieprzewidziane. Czy będzie to rewolucja?

Tomasz Sadlik

Autor jest pisarzem, tłumaczem, założycielem stowarzyszenia Pro Futuris

Kliknij i pobierz darmowy program PIT 2013

Gazeta Finansowa
Dowiedz się więcej na temat: frank szwajcarski | KNF | kredyt hipoteczny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »