Jak zostać rekinem biznesu?

Większość przedsiębiorców marzy o tym, aby w prowadzonym biznesie osiągnąć pozycję lidera i wyjść ze swoimi produktami na świat. W dzisiejszej publikacji przedstawiamy relację jednej z takich osób - jest nim pan Wojciech (nazwisko i adres znane redakcji - przyp. aut.), przedsiębiorca z okolic Warszawy, który przez blisko 20 lat prowadził zakład produkcji i sprzedaży obuwia. Jak wejść z biznesem na światowe salony? Oddajmy głos naszemu bohaterowi.

Swoją przygodę z biznesem rozpocząłem na początku lat 90-tych. Wtedy właśnie otworzyłem w Warszawie pierwszy sklep z butami. Działalność szybko się rozwijała i po piętnastu latach mieliśmy już punkty sprzedaży w kilku miastach oraz własne, nowoczesne linie produkcyjne. I choć firma przynosiła spore dochody, czułem, że możemy osiągnąć znacznie więcej. Sprzedawaliśmy przecież towar dobrej jakości i na dodatek w stosunkowo niskich cenach. Brakowało jednak wiedzy, jak wyjść na szerokie wody i powalczyć w tej branży z najlepszymi.

Reklama

Było dla mnie jasne, że sami sobie nie poradzimy. W końcu, po wielu miesiącach przemyśleń wpadłem na genialny pomysł - do rozkręcenia biznesu muszę zaangażować znanego polityka. Takiego przez wielkie "P". Pewnie państwo się dziwią, dlaczego właśnie polityka, a nie jakiegoś speca z mojej branży? Doszedłem bowiem do wniosku, że politycy to całkiem inna kategoria ludzi - o nieprzeciętnych, niemal nieograniczonych możliwościach. I nie jest to tylko umiejętność skutecznego zarządzania wielkimi organizmami, jakim jest na przykład ministerstwo gospodarki, infrastruktury czy energetyki. Zwróćmy uwagę na niebywałą wszechstronność tych osób - przecież mogą oni niemal z marszu i bez przygotowania skutecznie prezesować spółce giełdowej, zarządzać poważnym bankiem czy też pełnić funkcję prezydenta miasta. Takie umiejętności muszą wzbudzać powszechny podziw.

Jak postanowiłem - tak uczyniłem. Dotarłem do Ważnego Polityka (nazwijmy go dalej WP; nazwisko i adres znany redakcji - przyp. aut.) i zaproponowałem mu zarządzanie moją firmą. Byłem bardzo rad, kiedy po kilku dniach WP obwieścił, że przyjmuje moją propozycję. "Oto moje warunki" - powiedział, przedstawiając mi w formie pisemnej swoją koncepcję rozliczeń. WP chyba zauważył moje wielkie oczy, więc szybko dodał lekko łamaną francuzczyzną - "De qualite dois vous couter!" (z jęz., franc.: Jakość musi kosztować! - przyp. aut.). To wszystko wyjaśniało. Zgodziłem się. Podaliśmy sobie ręce i ruszyliśmy wspólnie na podbój świata. Jakaż była to dla mnie piękna chwila!

Zaczęło się rzeczywiście wspaniale. Dwa razy w tygodniu (a czasem nawet trzy razy) przyjeżdżała do nas telewizja,. WP obiecał wszystkim pracownikom 20-procentowe podwyżki od przyszłego roku, skrócenie czasu pracy oraz zwiększenie kwot wpłacanych na fundusz socjalny. WP zapowiedział też potrojenie sprzedaży w ciągu kilkunastu miesięcy! Wszystko to miało miejsce podczas pierwszego spotkania nowego prezesa z całą załogą, które WP zakończył mocnym hasłem - "Yes, we can!" (z jęz, ang.: Tak, możemy - przyp. aut.), objawiając po raz kolejny swoje nadzwyczajne zdolności lingwistyczne.

Zaczęła się ciężka praca. Pierwsze kroki WP trochę mnie zaskoczyły. Na początek bowiem zwolnił całą kadrę kierowniczą. Znałem tych ludzi od lat i wiedziałem, że to świetni fachowcy. Jak to się mówi u nas w branży - "znający buty od podszewki". WP wyjaśnił mi to w prosty sposób. Z lekko szyderczym uśmiechem, wypychając mocno wargi do przodu, naśladując Lindę (Bogusław Linda - znany polski aktor, ur. w 1952 roku w Toruniu - przyp. aut.) zadał pytanie: "A co wy wiecie o zarządzaniu?". W mig zrozumiałem, co WP ma na myśli. Moi ludzie nie nadawali się do pracy w wielkim biznesie, hamowaliby tylko rozwój działalności stosując przestarzałe metody kierowania firmą. Bardzo się ucieszyłem, kiedy okazało się, że w miejsce zwolnionych menedżerów WP zatrudnił swoich kolegów z sejmowej ławy, znanych mi doskonale z telewizji. W mojej firmie robiło się coraz bardziej światowo!

WP zaczął jednocześnie szukać intensywnie nowych odbiorców. W tym celu organizował co najmniej raz w tygodniu spotkania z potencjalnymi klientami i partnerami. Jak przystało na przyszłego rekina biznesu, wyprawialiśmy rauty z wielką pompą, w najlepszych warszawskich restauracjach. Robiły też wrażenie rachunki. Nie miałem pojęcia, że tyle kasy może kosztować organizacja jednego spotkania! Trochę mnie jednak zdziwiło, że na każdej fakturze wyraźnie przeważa kosztowo jedna, powtarzająca się pozycja - pierogi. I w tym przypadku, po raz kolejny objawił się geniusz WP. "Pod pozycją pierogi tak naprawdę kryje się alkohol. Księgowość nie może wliczać w koszty spożytego alkoholu, a wydatki na jedzenie - jak najbardziej. To stara sejmowa sztuczka, żeby nie dawać pismakom pożywki. I nie wkurzać wyborców". Niesamowite! Takie proste rozwiązanie, a takie skuteczne! Jak ten człowiek imponował mi na każdym kroku! Co to znaczy lata doświadczeń!

Faktem jest, że moja księgowa i tak nie chciała wpisać w koszty tej pozycji. "Jak mogę zaksięgować spożycie w ciągu miesiąca dwóch ton pierogów? Nie podłożę się!" - cytuję jej słowa.

Dajmy zresztą spokój pierogom. Ważne, że wszystkie spotkania były owocne i po każdym WP przychodził bardzo zadowolony. Choć czasem wyraźnie zmęczony. "Jakżesz on haruje" - myślałem sobie wtedy. Momentami bałem się o jego zdrowie.

Kolejną zmianą, jaką musieliśmy wprowadzić za radą WP było unowocześnienie firmy. Zaczęliśmy od IT. Koniecznością była wymiana całego sprzętu komputerowego. Nasz był w miarę nowy, ale nie nadawał się do nowoczesnego biznesu (tak twierdził WP). W ślad za tym poszło oczywiście całe oprogramowanie. Po uzgodnieniu specyfikacji, chciałem działać tradycyjną metodą i wysłałem zamówienie do obsługującej nas firmy informatycznej. Po paru dniach przysłali propozycję na wykonanie zlecenia za kwotę 150 tysięcy zł netto. "Kupa kasy" - pomyślałem, ale przecież sukces ma swoją cenę. Kiedy przekazałem tę ofertę do WP, ten popatrzył na mnie tylko z politowaniem. "Nie będziemy zamawiać tak poważnej usługi od pierwszej lepszej firminy! - prawie krzyczał. "Pewnie chcą nas strasznie wyrąbać na marży. Trzeba zorganizować przetarg". Jakżesz mi wtedy było głupio! Święta racja, po co mamy przepłacać?

Organizacją przetargu zajął się WP. Nie ukrywam, że byłem lekko zdziwiony, kiedy okazało się, że zdecydował się na jedną z najdroższych ofert - koszt usługi wyniósł w tym przypadku prawie 200 tysięcy zł netto. Widząc moją konsternację, WP i to umiał logicznie wyjaśnić: "Nie możemy wiązać się z podmiotem nieznanym i niesprawdzonym. Przerabialiśmy to wielokrotnie, pamiętasz pan tę aferę z Chinolami? Wybraliśmy właśnie najtańszą ofertę, a tu nagle żółtki schodzą z placu budowy. I po autostradzie. A jak trzeba wyrwać odszkodowanie, to ich nie ma. Szukaj potem wiatru w polu ryżowym!". I znowu WP miał rację!

Dzięki jego doświadczeniu uniknęliśmy - być może - wielkiej wpadki, zlecając usługę jakimś amatorom, a nie profesjonalnej firmie. A że trochę drożej? Nic w tym dziwnego, przecież "jakość musi kosztować!" Nie wiedziałem, że czeka nas tu jeszcze jedna miła niespodzianka. Firma, która wygrała przetarg, była własnością jednego z przyjaciół WP. To się nazywa szczęśliwy zbieg okoliczności! Byliśmy w pewnych rękach, bo - podobnie jak WP - nie lubię wiązać się z przypadkowymi partnerami. Pewnie pamiętają państwo tych gości z Kataru, którzy chcieli niby kupić od nas stocznię.

W końcu przyszedł czas na podbój świata. WP postanowił zacząć od Afryki. Sam zorganizował czterotygodniowy wyjazd na ten egzotyczny kontynent, na który zabrał ze sobą najbardziej zaufanych współpracowników, w sumie ponad 30 osób. Troszkę byłem zaskoczony widząc na liście wyjeżdżających tłumacza, wszak WP znał świetnie kilka języków obcych. I to się jednak szybko wyjaśniło - osobą tą była pani Monika (nazwisko i adres znany redakcji - przyp. aut.), tłumacz języka węgierskiego. Po raz kolejny objawił się geniusz naszego prezesa - WP wybierając się na tak ważne rozmowy na Czarny Ląd, chciał się przygotować na każdy scenariusz. Na marginesie dodam, że pani Monika była kobietą niezwykłej urody, można by rzec - piękną, jak aniołek. Okazało się więc, że WP jest nie tylko wielkim erudytą, ale też - estetą. Nie znałem go jeszcze od tej strony!

Z niecierpliwością czekałem na ich powrót. WP jak zwykle nie pomylił się: "Co za rynek zbytu! Tam prawie wszyscy chodzą bez butów" - krzyknął do mnie z wielkim entuzjazmem, jeszcze na lotnisku. Wszyscy cieszyliśmy się jak dzieci. Następnego dnia, na cześć tego przełomowego dla firmy momentu, zaprosiłem całą afrykańską ekipę na huczną kolację. Z radości przeżarliśmy hektolitry pierogów.

Jedynym minusem działalności WP były kiepskie wyniki finansowe. Koszty firmy wzrosły w okresie roku pięciokrotnie, natomiast obserwując przychody dało się zauważyć odwrotną tendencję. Wszystko dlatego, że jeszcze nie wróciły podpisane kontrakty z Afryki, a odeszło od nas kilku stałych odbiorców. Bo podobno przestaliśmy dotrzymywać terminów dostaw i popsuła się jakość. Ale i na to WP miał proste wytłumaczenie: "Rekin z płotką nigdy się nie dogada. Co najwyżej może ją pożreć". Święta racja! Jak mamy podbijać światowe rynki, nie ma co rozpaczać nad utratą jednego czy dwóch niewiele znaczących, lokalnych odbiorców.

Ale i na ubytki w kasie WP umiał znaleźć doskonałe rozwiązanie. Prezesem jednego z banków był bliski kolega WP - razem kierowali niegdyś jednym ministerstwem. Jak tylko były potrzebne środki na zwiększenie płynności, dostawaliśmy je bez problemu właśnie z tego banku, jako że moja firma wcześniej nabyła sporo nieruchomości i było co zastawiać.

Dla naszej współpracy z WP przyszedł niestety sądny dzień. W kasie firmy znowu było pusto, a WP szykował się do podboju Ameryki Południowej. Nowych odbiorców szukać mieliśmy m.in. w Brazylii (WP bardzo mądrze to wymyślił, przecież w brazylijskich fawelach też, podobno, większość ludzi chodzi bez butów), a także w Argentynie. I oczywiście - w Peru.. Jednak w tym czasie nawet na wypłaty nie wystarczyło środków, więc tym bardziej nie mogliśmy sfinansować planowanej eskapady. WP jak zwykle przyszedł z gotowym rozwiązaniem. Miał w ręku kolejną umowę kredytową na 2 mln zł, ale tym razem bank miał zabezpieczyć się na moim osobistym majątku, bo nieruchomości firmy zostały już całkowicie zastawione. Na takie rozwiązanie nie zgodziła się moja żona. Sprawa kredytu upadła, musiałem też wstrzymać wypłatę wynagrodzeń. To jednak bardzo nie spodobało się WP. "Odchodzę" - powiedział zdecydowanym tonem. "Wracam do polityki, tam zawsze są pieniądze". Razem z WP odeszła cała kadra zarządzająca, która swego czasu wzmocniła moje przedsiębiorstwo. W konsekwencji, zamiast zostać rekinem biznesu, musiałem firmę zamknąć i ogłosić jej upadłość. Strasznie żal mi straconej szansy. Może jednak trzeba było wziąć kolejny kredyt?

-----

Od autora: Powyższa historia jest całkowicie fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo opisanych tu osób i zdarzeń do postaci i sytuacji rzeczywistych jest przypadkowe i prawie całkowicie niezamierzone.

Tworząc tę opowiastkę, spełniłem obywatelski obowiązek, to jest oddałem swój głos w sprawie nadchodzących wyborów. Stosując szkolną terminologię, ten tak ważny dla Polski i dla polskiej demokracji dzień można by określić jako grecka tragedia wyborów.

Kogokolwiek wybierzemy 9 października, to i tak będziemy podążać w kierunku wytyczonym przez Grecję.

Czyż emocjonując się wynikami wyborów nie jesteśmy jednakowo naiwni, jak pan Wojciech?

Krzysztof Oppenheim

Dowiedz się więcej na temat: 'Rekiny'
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »