Niegrzeczni guru finansowego świata

Ostatnio znów coraz głośniej o zarzutach stawianych finansowym guru i wymierzanych im karach. Nie tak dawno na tapetę wróciły stare grzeszki George'a Sorosa, największego awanturnika rynków i recydywisty. Teraz przyszedł czas na Marka Mobiusa. Nie są to z pewnością sprawy wielkiego kalibru, ale przywodzą wspomnienia tych najbardziej głośnych i refleksję nad tym, jak działają najwięksi magowie rynków, co mogą, a czego nie i jak ich wypowiedzi wpływają na innych oraz jak się mają ich słowa do tego, co rzeczywiście robią.

W pierwszych dniach listopada turecki organ nadzoru nad rynkiem finansowym poinformował o wszczęciu postępowania, mającego na celu wyjaśnienie, czy Mark Mobius i jego fundusz Franklin Templeton nie mają na sumieniu manipulowania kursami akcji. Poszło o wypowiedź guru, specjalizującego się od wielu lat w inwestowaniu na rynkach wschodzących, z 27 października 2010 roku. Wyraził wówczas opinię, że jego zdaniem do końca roku może wystąpić korekta, sięgająca 15-20 proc. Tego dnia ISE100, indeks tureckiej giełdy, stracił ponad 3 proc. Był to największy spadek od 25 maja, czyli od dołka spadkowej korekty, po której wskaźnik ruszył ostro w górę, docierając 22 października do rekordu wszech czasów. W tym czasie ISE100 wzrósł o 51 proc.

Reklama

Tąpnięcie Mobiusa

Silne tąpnięcie, którego "autorstwo" przypisano Mobiusowi, nie miało dla tureckiego rynku poważniejszych konsekwencji. Wkrótce po nim indeks znów wrócił do wzrostów i po kilku dniach poprawił rekordowo wysokie notowania. Ale turecki nadzór postanowił sprawę zbadać.

Bliźniaczo podobną opinię Mark Mobius wyraził w odniesieniu do całego rynku akcji niemal równo rok temu. Mówił wtedy, nomen omen w stolicy Turcji - Istambule, że świat powinien spodziewać się nagłej i gwałtownej korekty, sięgającej nawet 20 proc. Korekta rzeczywiście była nagła i gwałtowna, przyszła jednak dopiero po dwóch miesiącach, w trakcie których indeksy zyskały po dobre 10 proc. Skala spadków okazała się o połowę mniejsza, niż sądził guru.

Prognozowanie spadkowej korekty nie było wówczas dowodem fenomenalnej intuicji i przenikliwości. To właśnie w listopadzie ubiegłego roku finansowym światem wstrząsnęła wiadomość o kłopotach Dubai World. Mobius miał jednak rację w tym, że była to pierwsza jaskółka, zwiastująca podobne kłopoty w tak zwanych peryferyjnych krajach europejskich.

Mobius należy do grona dość często i chętnie wypowiadających się ludzi, którzy dysponują ogromnymi pieniędzmi. Wartość aktywów zarządzanych przez niego funduszy szacowana jest na gigantyczną kwotę prawie 40 mld dol. Jest więc oczywiste, że każde jego słowo i każda opinia, ma ogromne znaczenie dla wielu innych inwestorów i jest w stanie wpływać na ich decyzje. W dodatku opinie i wypowiedzi Mobiusa są na ogół bardzo konkretne i wyraziste. Często też, pytany przez dziennikarzy, ujawnia bez ogródek swoje inwestycyjne zamiary. Tak było na przykład pod koniec września 2008 roku. Stwierdził on wówczas, że szuka celów inwestycyjnych w Rosji, oceniając, że niedawna przecena stanowi doskonałą okazję do zakupów. Tę jego rekomendację trudno jednoznacznie ocenić. Szczególnie w kontekście tego, że już wówczas jego fundusz Templeton Emerging Markets Fund miał 10 proc. aktywów w rosyjskich papierach, a dwa inne, Templeton Eastern Europe i Templeton BRIC - po około 20 proc.

Od momentu jego wypowiedzi, RTS, indeks moskiewskiej giełdy, do końca stycznia 2009 r. stracił na wartości prawie 60 proc. Rzeczywiście więc okazja do zakupów była przednia, aczkolwiek nie należało się zbytnio spieszyć. Jeśli ktoś poszedł za radą Mobiusa po kilkutygodniowym namyśle, mógł do dziś zarobić nawet 300 proc. Jego fundusze na rosyjskiej części portfela na pewno są na minusie (biorąc pod uwagę jedynie zmiany wartości indeksu RTS), jeśli zaczęły budować ją od początku 2006 roku. We wrześniu 2009 roku, czyli niemal równo rok po poprzedniej rekomendacji, powtórzył jej treść, stwierdzając, że rosyjskie akcje są tanie. Od września 2008 do września 2009 zdążyły jednak zdrożeć o prawie 100 proc.

Dość szybko też Mark Mobius zmieniał zdanie w kwestii rynków Europy Środkowej i Wschodniej. Na początku 2007 roku akcje spółek tego regionu oceniał jako zbyt drogie, zaś jesienią następnego roku zaliczył je do grona bardzo atrakcyjnych. Ale wówczas gwałtowna bessa sprawiła, że jesienią 2008 roku wszystko wydawało się wyjątkowo tanie. A jeszcze tańsze zrobiło się kilka miesięcy później, w lutym-marcu 2009 roku. Wówczas rzeczywiście rozpoczął się prognozowany przez Mobiusa rynek byka.

Soros skruszony

W marcu ubiegłego roku Soros Fund Management LLC został ukarany kwotą 489 mln forintów, czyli ponad 2 mln dol. za manipulowanie kursem węgierskiego banku OTP. Fundusz miał wysyłać fałszywe i wprowadzające innych inwestorów w błąd sygnały, dotyczące kształtowania się na rynku popytu i podaży na papiery banku i ich cenie. W efekcie w trakcie sesji 9 października 2008 roku kurs akcji banku spadł o 14 proc.

Problem w tym, że wcześniej Soros Fund zajął krótką pozycję na tych papierach. Dzień później ówczesny premier Węgier, Ferenc Gyurcsany, oświadczył, że spadek kursu OTP był częścią, jak to określił, "znaczącego, silnego ataku na węgierski rynek pieniężny i kapitałowy". Wszystko to działo się w czasie, gdy węgierska gospodarka znalazła się w krytycznej sytuacji i była zmuszona prosić o pomoc Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Unię Europejską, od których otrzymała linię kredytową o wartości 20 mld dol.

Soros oficjalnie przeprosił za przeprowadzoną przez jego fundusz transakcję. Ale nie przeszkodziło mu to odwołać się od decyzji o wymierzeniu kary do węgierskiego Sądu Najwyższego. Wiosną 2010 roku sąd odrzucił apelację inwestora, któremu poza przeprosinami przyjdzie zapłacić około 2,2 mln dolarów kary.

Jak widać, troska Sorosa o rozwój postkomunistycznych gospodarek, którą tak często deklaruje, ma swoje granice. Najwyraźniej jego instynkt finansowego drapieżnika, atakującego osłabione kryzysem cele, bywa silniejszy. W tym przypadku nie miało żadnego znaczenia, że Soros jest z pochodzenia Węgrem, ani że wcześniej przeznaczył 250 mln dolarów na działający w Budapeszcie Uniwersytet Środkowoeuropejski. Chęć pomocy, poprzez liczne fundacje, nie koliduje widocznie z chęcią osiągania zysków bez przebierania w środkach.

Inwestor też człowiek

W połowie września Soros złożył do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka skargę na orzeczenie francuskiego sądu, który skazał go w 2002 roku na grzywnę w wysokości 2,2 mln euro za wykorzystanie poufnych informacji. Ta sprawa ciągnie się już od 22 lat. W 1988 roku, wkrótce po prywatyzacji francuskiego banku Societe Generale Soros kupił spory pakiet jego akcji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wykorzystał przy tej transakcji wiedzę o tym, że walorami interesuje się grupa innych inwestorów, planująca przejęcie kontroli nad bankiem.

Do 2006 roku guru finansów wykorzystywał procedury odwoławcze w ramach francuskiego wymiaru sprawiedliwości. Gdy przegrał na wszystkich jej szczeblach, poszedł dalej, powołując się na niejednoznaczne regulacje prawne i długotrwałą procedurę. Sam wcześniej dążąc do jej wydłużenia. Na podejrzanej transakcji miał on osiągnąć zysk sięgający 2 mln dolarów.

Spekulant wie, co mówi. Tak można by skwitować wypowiedź Sorosa z końca maja 2008 roku, która pojawiła się w jednym z prasowych wywiadów. Powiedział w nim, że wzrost notowań ropy naftowej to "sprawka spekulantów". W tym czasie cena za baryłkę czarnego złota przekroczyła 130 dol. i zbliżała się do historycznego szczytu. Wówczas stwierdził też, że ropa będzie drożeć, dopóki gospodarki Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie znajdą się w recesji. Jeśli pójść za jego tokiem rozumowania, recesja w tych krajach zaczęła się już dwa miesiące później. W ciągu czterech kolejnych miesięcy cena ropy spadła z ponad 140 do nieco poniżej 40 dol. za baryłkę. Warto przypomnieć, że już w listopadzie 2007 roku Soros był przekonany, że amerykańska gospodarka stoi na krawędzi bardzo poważnych kłopotów. W tym czasie baryłka ropy kosztowała około 90 dol. Nie ma jednak żadnych dowodów, by opierając się na tych przekonaniach Soros zarobił na ropie. To nie jego specjalność.

W trakcie swojego wykładu na uniwersytecie w Nowym Jorku, wygłoszonego 5 listopada 2007 roku, oznajmił jednak, że dokładnie wie, jak zachowają się główne waluty świata. Ze słuchaczami tą wiedzą się nie podzielił. Co więcej, odmówił odpowiedzi na pytanie o losy dolara. Być może nie musiał się na ten temat wypowiadać, bo kilka dni wcześniej Jim Rogers, nie mniej sławny guru, który przez wiele lat działał wspólnie z Sorosem, skazał amerykańską walutę na pożarcie, formułując zalecenie jej sprzedaży. W ciągu pięciu miesięcy, czyli do marca 2008 roku, kurs euro skoczył z 1,45 do 1,6 dol. W tym czasie na grze przeciw "zielonemu" można więc było zarobić 10 proc. Całkiem sporo, jak na rynek walutowy.

Inna rzecz, że akurat ta prognoza Rogersa nie była zbyt rewolucyjna. Dolar był bowiem w trakcie wyraźnego i długoterminowego, trwającego od jesieni 2005 roku i niczym nie zagrożonego trendu spadkowego. Paradoksalnie, tendencję tę odwrócił dopiero globalny krach finansowy, który miał swe źródło w Stanach Zjednoczonych i następująca po nim recesja w amerykańskiej i światowej gospodarce.

Manhattan transfer przy obiedzie

Na początku tego roku w finansowym świecie zawrzało, gdy "Wall Street Journal" poinformował, że w pierwszych dniach lutego na Manhattanie spotkali się przy obiedzie najbardziej znani inwestorzy i menedżerowie funduszy hedgingowych. Według gazety, głównym tematem rozmów było rozważanie możliwości spekulacyjnej gry na osłabienie wspólnej waluty. Obecność w tym gronie George'a Sorosa, człowieka, który "zabił funta", od razu zrodziła domysły, że nie chodzi tylko o wymianę poglądów w szacownym gronie, lecz planowanie ataku na euro, lub co najmniej uzgadnianie "wspólnej polityki" działań na rynku walutowym. W tym samym czasie zaczęło się pojawiać coraz więcej wypowiedzi, wieszczących upadek europejskiej waluty a nawet rozpad strefy euro. Autorem jednej z pierwszych był George Soros.

W trakcie obiadu mówiono, że euro może zrównać się z dolarem. W lutym, gdy guru wspólnie się posilali, kurs euro wynosił około 1,35 dolara. Była więc szansa na bardzo duży zarobek. Ale trzeba też zwrócić uwagę, że wówczas euro traciło na wartości już od dobrych dwóch miesięcy. Jeśli rzeczywiście wielkie fundusze hedgingowe zajęły krótkie pozycje w euro, mogły zarobić około 10 proc. Na początku czerwca kurs euro osiągnął bowiem minimum na poziomie 1,187 dolara, po czym tendencja na rynku walutowym radykalnie się zmieniła.

To, czy rzeczywiście doszło do zmowy i realizacji uzgodnionego scenariusza, stało się przedmiotem dociekań amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości, który poprosił fundusze o zabezpieczenie historii ich transakcji na rynku walutowym.

Dobry wujek Warren

Warren Buffett jest chyba jednym z najbardziej podziwianych i szanowanych inwestorów w historii rynków finansowych. Ale i jemu zdarza się postępować w sposób wyraźnie dwuznaczny. Pod koniec września zawitał z "gospodarską wizytą" do siedziby chińskiego koncernu motoryzacyjnego BYD. Wygłosił tam opinię, że przed firmą rysują się wspaniałe perspektywy, głównie związane z produkcją samochodów elektrycznych. Akcje BYD na giełdzie skoczyły o kilka procent, mimo że wcześniej sporo traciły, między innymi po informacjach o znacznym spadku sprzedaży i obniżeniu prognoz. Buffett posiada w swym portfelu akcje BYD.

W ubiegłym roku niemal identyczna sytuacja miała miejsce w przypadku innej spółki. Buffett publicznie oświadczył, że nosi garnitury wyłącznie firmy Dayang Trands. Jej akcje podrożały w ciągu kilkunastu dni o 85 proc. Na szczęście akcji tej firmy guru w swoim portfelu nie miał.

Te drobne przykłady można by zbagatelizować, ale już nie tak łatwo przejść do porządku nad obroną przez Buffeta skompromitowanego banku Goldman Sachs. Guru bronił zarówno prezesa Lloyda Blankfeina, jak i banku, po zarzutach o oszukiwanie klientów. Buffett od 2008 roku posiada nie tylko spory pakiet akcji Goldmana, ale także opcje na kupno kolejnych papierów za 5 mld dolarów. Guru działał tu ewidentnie we własnym interesie, używając swego autorytetu. Działania Goldman Sachs, związane z wydawaniem rekomendacji i wygłaszaniem opinii oraz własnymi transakcjami, dokonywanymi na rynkach finansowych, zasługują zresztą na osobny opis.

Z przytoczonych przykładów wynika, że choć opinie guru mają czasem niezwykłą moc sprawczą, należy do nich podchodzić z pewną ostrożnością. Szczególnie, jeśli obwieszczają światu, w co, ich zdaniem, warto zainwestować. Oni z pewnością kupili to już wcześniej.

Roman Przasnyski, Open Finance

Private Banking
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »