Pan na Comarchu i Cracovii

Centrum Krakowa. Ulica Rajska. Dwa kroki od Rynku Głównego. Jakiś kibic, pewnie Wisły, nabazgrał na murze: "Cracovia dziady". Inny dopisał: "Filipiak, ty ch...!". Profesor czyta i uśmiecha się pod nosem.

- Opłaciło się inwestować w sport, skoro znają mnie nawet kibole. Nie przypominam sobie innego biznesmena, który by trafił na mury - komentuje graffiti, wyraźnie zadowolony z rozgłosu, po czym znika w swoim sportowym bentleyu. Doganiamy go dopiero przy muzeum lotnictwa. Przed siedzibą Comarchu.

Rachunek różniczkowy

W rodzinnej Bydgoszczy mało kto go pamięta. Prędzej Bońka, Kulczyka czy Bieleckiego. W ogólniaku był średniakiem. Ot, jednym z wielu ancymonków. Lubił pokopać w nogę. Ale nieudolnie. Każdy go okiwał. Za to meczu Zawiszy Bydgoszcz żadnego nie opuścił. Koledzy i tak mu zazdrościli. Bo z matmy i fizy był mózg. Kiedy oni jedynie teoretycznie wiedzieli, czym zajmuje się fizyka teoretyczna, on z zapałem osiemnastolatka tłumaczył im teorie Einsteina i Diraca, z pamięci cytował twierdzenie Lagrange'a, zasadę Heisenberga czy równanie Schroedingera.

Reklama

- Kiedy ściągnąłem do Krakowa, bo tutaj fizyka była na wysokim poziomie, z fizyki wiedziałem więcej niż moi wykładowcy - nie ukrywa Janusz Filipiak.

Więc czym się różni rachunek różniczkowy od różnicowego?
- Ogólnie, różnicowy też jest dyskretny, a różniczkowy ciągły - tłumaczy Filipiak rzecz dla siebie równie banalną jak dla większości z nas tabliczka mnożenia.

Miał zadatki na wielkiego fizyka. Dlaczego pisał magisterkę z elektrotechniki?
- Przez dziekana. Na elektrotechnikę było mało chętnych, więc przymusowo wysłał mnie właśnie na ten kierunek - tłumaczy.

Habilitacja na budowie

Studia minęły błyskawicznie. Filipiak został na uczelni. O czym mógł marzyć, pisząc habilitację i mieszkając na 18 metrach z żoną i dwojgiem dzieci w zapchanym akademiku Akademii Górniczo-Hutniczej?
- W tamtych czasach za ukończenie studiów z wyróżnieniem można było dostać mieszkanie albo odpracować je na budowie, wtedy przydział był szybciej. Studia ukończyłem z wyróżnieniem, ale komuś to umknęło i mieszkania nie dostałem, więc żona wypchnęła mnie na budowę. Jedną z fuch do wyboru była posada stróża na budowie osiedla domków jednorodzinnych Widok-Zarzecze w Krakowie. Pomyślałem, w to mi graj, będzie kiedy pisać habilitację. I tak, gdy inni trzymali w swoich szafkach gacie i rękawice, ja trzymałem materiały naukowe - wspomina Filipiak.

Majster wołał na niego doktor. Z szacunkiem. Swojski był chłop. Prawdziwy budowlaniec.
- Przychodzimy kiedyś rano do roboty, a tu afera, bo ktoś ukradł okno. Majster wkurzony, nie mógł przeboleć, mówi do mnie: doktor, powiedz, k..., dlaczego on to zrobił, przecież jakby dał pół litra, toby je dostał - wspomina Filipiak.

Nocami w barakowozie, w waciaku i walonkach doktor inżynier Filipiak pisał pracę habilitacyjną o modelowaniu dynamiki przepływów w systemach komunikacyjnych, którą wkrótce wydało zachodnioniemieckie wydawnictwo Springer. Widok iście surrealistyczny.
- Wracając nad ranem z roboty w walonkach, przechodziłem zawsze koło Holiday Inn i nieraz zdarzało się, że jakiś zaspany obcokrajowiec pytał mnie o drogę, więc płynną angielszczyzną tłumaczyłem, jak dojść na Wawel czy gdzieś tam. Ale żaden się nie zdziwił, że w komunizmie facet w waciaku zna angielski. To dopiero surrealizm - dodaje Filipiak.

Komputer w hucie

Ze stróżowania kasy było niewiele. Profesor imał się różnych innych zajęć. Zdarzało się i tak, że wprost z budowy pędził do Huty Katowice budować Polskę Ludową.
- Praca w hucie była świetną fuchą z trzech powodów: pieniądze, komputer i coś jeszcze. Huta miała wtedy najnowsze komputery PDP11, z których nikt nie korzystał, bo nie wiedział jak. Ja wiedziałem i czułem się przy nich niczym w raju - wspomina Filipiak.

W tym czasie, żeby komputer uczelniany mógł przetworzyć program naukowy, należało go wpierw zapisać na perforowanych kartach w specjalnym perforatorze. I komputer, i perforator studenci oblegali jak konsulat amerykański. Dwa tygodnie stania w kolejce, kultura kolejkowa, wkradanie się w łaski i umizgi, tymczasem grupie docenta Filipiaka ten problem był obcy, bo w hucie mieli jedno i drugie na wyłączność.

A trzeci magnes, który przyciągał do huty?
- Świeże bułki z pasztetową w zakładowej stołówce, wtedy na mieście rzecz praktycznie niedostępna. Jakbym Boga złapał za nogi: zarabiałem pieniądze, miałem komputer i nawet bułki z pasztetową - śmieje się Filipiak.

Rozwód wisi w powietrzu

W wieku 27 lat zrobił doktorat, w wieku 32 lat - habilitację. Lata 80. spędził głównie za granicą. Po habilitacji pracował rok w laboratoriach France Telecom w Paryżu. Nowe kontakty, nowe wyjazdy, m.in. na Uniwersytet w Adelajdzie w Australii czy do USA, gdzie pracował jako naukowiec i menedżer. Naukowiec spełniony: dyrektor centrum badawczego, setka publikacji w zagranicznej prasie fachowej i książek, wykłady na renomowanych uczelniach. Menedżer - z perspektywą i notesem pełnym kontaktów (głównie w telekomunikacji), na dewizowym koncie też coś niecoś.

- Wiedziałem, jak uczelnia może zarabiać na siebie, jak się walczy o pieniądze, o zlecenia od przemysłu, o granty. Spostrzegłem też, że mam smykałkę do przyciągania kontraktów na uczelnię - mówi Filipiak.

W 1989 r. wrócił do kraju. Jakby na przekór rodzącej się właśnie emigracji zarobkowej. Zatrudnił się w katedrze telekomunikacji AGH. Inna rzeczywistość.
- Szara, smutna i biedna. Ludzie sfrustrowani, przygnieceni nowymi realiami, niepotrafiący się w nich znaleźć, sprzęt naukowy archaiczny. Pierwsze miesiące były naprawdę trudne - wspomina Filipiak.

Do czasu. Zaprocentowały zagraniczne kontakty. Zlecenia zaczęły płynąć strumieniem. Akademia dostawała 40 procent, resztę wykonawcy. Z czasem było ich tyle, że coraz trudniej było "przepuszczać" je przez uczelnię. Niektórzy nawet się dziwili, dlaczego Filipiak woli dzielić się z uczelnią, zamiast otworzyć własną firmę.

- Pewnego dnia ówczesny dziekan AGH Lidia Maksymowicz nie wytrzymała: Janusz, my naprawdę nie wiemy, o co ci chodzi - mówi Filipiak.

Zarabiał dla AGH olbrzymie pieniądze. Jednak podczas głosowania, gdy odnawiano jego nominację na kierownika katedry telekomunikacji, wygrał przewagą ledwie czterech głosów. Może to przez partyjną przeszłość, a może koleżeńską zawiść. Było rozgoryczenie. Na pewno. Rozwód wisiał w powietrzu.

Żona Elżbieta walnie się do tego przyczyniła:
- Wiedziałam, że wiedza Janusza ma dużą wartość komercyjną, że robi potężne kontrakty i intuicyjnie czułam, że powinien je realizować poza uczelnią, a nie w jej ramach - wspomina Elżbieta Filipiak.

Kiedy na początku lat 90. AGH dostała od Telekomunikacji Polskiej potężne zlecenie na realizację systemu informatycznego, ówczesny rektor AGH wezwał Filipiaka na dywanik.
- Powiedział wprost: Janusz, wynajmij od nas jakieś pomieszczenie i poprowadź ten projekt jako zewnętrzna firma - opowiada Filipiak. Skończył się czas profesora. Zaczynał - biznesmena.

Granica poznania

W 1991 r., mając 40 lat i tytuł profesorski, Filipiak postanawia odejść z nauki do biznesu. Dla pieniędzy? Kiedy to słyszy, potrafi potężnie zakląć i wkurzyć się na maksa. Twierdzi, że rozwód z nauką wziął także dlatego, że nic nowego nie dało się już odkryć.

- Traktowałem pracę naukową bardzo poważnie, ale z czasem zaczęła przypominać kręcenie się wokół własnego ogona. Dotarliśmy głęboko w głąb atomu i nie było szans, żeby lepiej poznać mikroświat, nie było i nie ma narzędzi poznawczych. To samo z astrofizyką. Osiągnęliśmy pewną granicę poznania, poza którą wyjdziemy, gdy dostaniemy odpowiednie narzędzia, a na takie nikt na razie nie ma pomysłu. Jedyne, co można, to spekulować na bazie wciąż tych samych faktów - mówi Filipiak.

Za marzenia nikt nie płacił, pieniądze szły głównie na badania komercyjne, a Filipiak potrafił je przyciągać. Zresztą do dzisiaj lubi, gdy zwraca się do niego per profesorze, a nie prezesie.

Czas na parkiet

W 1992 r. Filipiak założył Computer and Communications Consultants. Klasyczny "spin off". W Ameryce niejeden profesor miał własną firmę wykorzystującą bazę intelektualną swojej uczelni. Tak powstały chociażby CISCO, SAS Institute czy HP. W Polsce też wielu profesorów ma własne firmy, ale żaden nie poszedł na całość, rezygnując z bezpieczeństwa socjalnego.

- Początkowo firma mieściła się w 16-metrowym pokoju w budynku Akademii. Numer 413 znał każdy student - mówi Filipiak.

Potem doszedł drugi, wkrótce trzeci, po roku całe piętro, potem drugie. Jesienią 1994 r. Filipiak zarejestrował spółkę akcyjną Comarch, która po roku zatrudniała 150 osób. Po pięciu weszła na giełdę. Znowu dzięki żonie:
- To prawda, założenie spółki akcyjnej i wprowadzenie jej na giełdę to pomysł Elżbiety - przyznaje Filipiak.

Giełda uwiarygodnia w oczach klientów i własnych. Dotąd ulubionym dowcipem konkurencji było: Comarch? Ta studencka firma?
Ale w marcu 2001 r. Comarch wszedł, na blisko trzy lata, do indeksu WIG20. Nagle pękła internetowa bańka. Nad firmą zawisły burzowe chmury. Spółka straciła flagowy kontrakt z Telekomunikacją Polską u swojego kluczowego klienta. Poszło o system billingowy. Operator zrezygnował z Tytana na rzecz Seratu, spółki Spin.

- Otarliśmy się o bankructwo. Straciliśmy Telekomunikację, przychody zmalały, a ludzie zaczęli odchodzić do konkurencji. Kiedy wszystko się waliło, kazałem kupić 100 renault megane, żeby zatrzymać najlepszych ludzi - mówi Filipiak.

Kosztowne, ale się udało. Comarch otrząsnął się i ruszył na podbój zagranicy. - Żeby pokazać, że Polak jednak coś potrafi - przekonuje profesor, który od dawna marzył o ekspansji zagranicznej. Nie bez powodu "biznes" wypowiada z angielskim "y" zamiast "i". Firma stanęła na nogi, głównie dzięki zagranicznym kontraktom w telekomunikacji.

Ten cholerny rozwój

Kto był w siedzibie Comarchu w Krakowie, obok muzeum lotnictwa, ten nie pomyli jej z żadną inną. Wejście przez wielki okrąg, architektura jak z Le Corbusiera. Wewnątrz: szkło, słońce i aluminium. I mnóstwo młodziaków w rozciągniętych swetrach. Luzik. Garnitur? Rzadki widok.

Ale jest dobrze. Biznes się kręci. Filipiak nie siedzi z rękoma na brzuchu i nie kręci palcami młynków, patrząc, jak kasa pcha się drzwiami i oknami. Ma problem.
- W ekonomii jest dobrze, mamy mnóstwo roboty, kontraktów. Wyczynem jest zarządzanie firmą w warunkach tak gwałtownego wzrostu - narzeka profesor.

Bo parowóz jedzie za szybko?
- Nie ma komu węgla dosypywać. Zresztą żeby to był jeden parowóz i jedne tory, to jeszcze pół biedy. Rozwój i nowe kontrakty wymagają co rusz nowych pracowników. A z nimi krucho - martwi się Filipiak.

Na tablicy informacyjnej w centrali powiewają pożółkłe ze starości karteczki z ofertami typu: Lille, Francja, informatyk; Stany Zjednoczone, Meksyk - informatycy, kierownicy projektów, Singapur - programiści. Jak w biurze podróży. Może Filipiak ma węża w kieszeni, a za friko to nawet do Meksyku nikomu się nie śpieszy?

- Rzecz w tym, że pensje mają tam takie jak w Polsce. Już nie te czasy, gdy za granicą zarabiało się więcej niż w Polsce. Pamiętam, że jako adiunkt zarabiałem 20 dolarów, a na pierwszym kontrakcie, we Francji - tysiąc. Jadąc z Comarchu na kontrakt do Miami, informatyk zarobi 6 tys. dolarów miesięcznie. Tyle co w kraju. Więc po co mają wyjeżdżać. Dwa lata temu do Brukseli nawet za 6000 euro plus trzypokojowe mieszkanie nie mogłem skusić pracownika. Doszło do tego, że nasz człowiek w Lille jest droższy od Francuza. Tyle muszę mu zapłacić, żeby chciał wyjechać. Bo ludzie liczą i rozłąkę też wliczają w koszty. Murarze czy lekarze wyjeżdżają, informatycy zostają, bo tyle co na Zachodzie zarobią kilka przecznic dalej, i to w tej samej firmie - analizuje Filipiak.

Jak chce się jechać szybką lokomotywą, to węgla trzeba więcej i szybciej dokładać.
- Koledzy dyrektorzy dwa miesiące pracowali nad regulaminem korzystania z podziemnego parkingu. W Ameryce tylko zarząd i nobliści mają swoje miejsca na firmowych parkingach, u nas nawet szeregowi pracownicy - mówi Filipiak.

System płac w Comarchu jest nietypowy. Pieniądze idą za człowiekiem, nie za stanowiskiem. Efekt: zwykły informatyk często zarabia więcej niż szef jego komórki.
- Generalnie jest dobrze, choć wciąż coś trzeszczy - podsumowuje Filipiak.

I dobrze, że trzeszczy, bo taka jest melodyka biznesu. Coś musi piszczeć, skrzypieć, pękać, pruć się. Bo cisza w biznesie jest złowroga.

Cracovia Pany

Profesor niedawno strzelił bramkę. Z podania Majewskiego.
- Na boisku Cracovii. Stefan postawił mnie pięć metrów od bramki, mówiąc, żebym stał i się nie ruszał. Raz mi podał, nie trafiłem. Drugi raz to samo. Za trzecim strzeliłem gola - wspomina Filipiak.

Rzecz ważna. W bramce stał bramkarz.
- Często sobie gramy na Cracovii. Na poważnie, bez udawania. I faulowania - dodaje Filipiak

Słowem, fajny układ: nie faulują, forów nie dają, a czasem pozwolą nawet bramkę strzelić. Jest kibolem. Nie opuści żadnego meczu. Zwłaszcza Cracovii. Cracovia to najstarszy działający klub sportowy w Polsce. 49 proc. udziałów w klubie należy do Comarchu. Kibice Pasów często po wygranych meczach skandują: "Profesorze, dziękujemy!". Kochają go, bo zawsze jest na trybunie, elegancko ubrany, owinięty klubowym szalikiem. Również za to, że dzięki jego pieniądzom klub wyszedł z piłkarskiego zaścianka, z cienia Wisły Kraków, i w dwa lata z biednej trzeciej ligi wspiął się do ekstraklasy.

- Nabycie Cracovii dało nam dużego kopa w sensie postrzegania: skoro firma ma klub piłkarski, musi być duża, tak myślą ludzie. Od tej pory piszą o nas "duży koncern informatyczny" - tłumaczy Filipiak.

- Trzy lata temu pojechałem do Wodzisławia Śląskiego na mecz Odry z Cracovią. Wchodzę na stadion. Ludzi od groma. Cisza. Wszyscy czekają z napięciem na zawodników. Nagle jeden kibic z daleka krzyczy: Filipiak, ty ch...! Wtedy zrozumiałem, inwestycja w Cracovię opłaciła się, trafiłem pod strzechy - żartuje Filipiak.

U Wierzynka

Przy krakowskim rynku jest miejsce ściśle związane z Filipiakami. To Wierzynek. Jego właścicielką jest Elżbieta Filipiak na spółkę ze skarbem państwa, który ma niecałe 2 proc. udziałów.

- Poznaliśmy się w akademiku. Oglądał się za mną na schodach. Ja za nim też. Janusz kończył studia, ja zaczynałam - wspomina Elżbieta Filipiak. Dobrze się dobrali. On, zodiakalny Lew, ona Strzelec. Każde uparte. Wady? Władczy.
- Wszystkich popędza. Kiedy ktoś coś wolno robił, mawiał, że gdyby on działał w tym tempie, to do dzisiaj byłby magistrem - wspomina Elżbieta Filipiak.

Do dzisiaj przechowuje list, w którym mąż opisuje swoje obawy przed wchodzeniem w biznes.
- Bał się, że zatracimy się w biznesie, a wtedy nasze życie stanie się uboższe. Wiedzieliśmy, jak wygląda prawdziwy kapitalizm i jak potrafi zniszczyć życie wewnętrzne. Udało nam się na szczęście tego uniknąć - mówi Elżbieta Filipiak.

Oboje uwielbiają książki. Dzień kończą wieczornym czytaniem, przed snem. Ona - harlequiny, on - kryminały. Dla wyciszenia.

Jacek Konikowski

Puls Biznesu
Dowiedz się więcej na temat: Biznes | Ty | firma | Cracovia | informatyka | Doktor | AGH | kibic | studia | Filipiak | komputer | rozwód | robot | Comarch | klub
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »