Afrodyzjaki, czyli wiara w cuda

Podobno Casanova zjadał na śniadanie 50 ostryg. Don Juan kazał sobie przyrządzać omlet z 10 jaj z dużą ilością bazylii, lubczyku oraz czosnku. Madame Pompadour, faworyta króla Francji Ludwika XV, gustowała w soku z marchwi. Od wieków człowiek poszukuje sposobów na podniesienie słabnącego libido. Agnieszka Grubala, polska osiemnastowieczna czarownica wyznała na torturach, że zna 60 receptur na zaklęcia i miłosne napoje.

Afrodyzjaki są tak stare jak Homo Sapiens, albo i starsze, bo resztki roślin o działaniu afrodyzjakalnym znaleziono w pieczarach neandertalczyków sprzed 60 tys. lat. Najstarszy zachowany przepis na miłosną miksturę z 1700 roku p.n.e., znaleziony w Egipcie, zalecał co następuje: wziąć po jednej części liści szydlicy, kolczastej akacji, rozdrobnić, dodać miód i odstawić na cztery dni, żeby mikstura nabrała mocy.

Jeszcze bardziej osobliwa jest receptura innego specyfiku również pochodząca z krajów Orientu. Ingrediencje: olej z marchwii, rzodkwi i gorczycy, mrówki szafranowożółte. Składniki wymieszać, szczelnie przykryć i wystawić na siedem dni w nasłonecznione miejsce. Miksturę stosować zewnętrznie.

Reklama

Kojarzy się z jednym

Skąd ludzie brali pomysły na sporządzanie miłosnych wywarów, maści i proszków? Najpewniej testowali je metodą prób i błędów, bo przecież laboratoryjnych zwierzątek jeszcze wtedy nie znano. Znawcy przedmiotu uważają, że na początku afrodyzjaki wybierano na zasadzie skojarzeń, a ponieważ niektórym wszystko się kojarzy, stąd na przykład wiara w silną moc sprawczą rogu nosorożca trwa od wieków do dzisiaj i, z powodu kompleksów co poniektórych, zwierzęciu grozi całkowite wytępienie.

Drugim powodem, dla którego część roślin zaczęto uznawać za afrodyzjaki były ich właściwości odurzające. Zawarte w nich alkaloidy działają na centralny układ nerwowy, przełamują zahamowania i wprowadzają w stan euforii i zadowolenia.

Pech chciał, że obydwa te warunku spełnia mandragora, od wieków uważana za cudowne zielsko na problemy łóżkowe. Ludzkość zainteresowała się nim zapewne przez wzgląd na kształt korzenia, przypominający człowieka, a potem, popróbowawszy, stwierdziła, że ma ona silne działanie halucynogenne.

Starożytni uważali, że mandragora jest pewnym środkiem na niepłodność oraz słabnące libido. Pliniusz Młodszy w "Historii naturalnej" wyróżniał dwa rodzaje tej rośliny: żeńską i męską. Pierwsza, o czarnym kolorze korzenia, miała leczyć bezpłodność kobiet, biała - wstydliwe problemy mężczyzn.

Wiara w cudowną moc zielska była ogromna. Biblijna Rachel, która nie mogła doczekać się dziecka z mężem Jakubem, gdy dowiedziała się, że syn jej siostry, która również była żoną Jakuba, wykopał w polu korzeń zielska, poprosiła: "Daj mi mandragory syna twego". Na to rozgniewana Lea rzekła: "Czyż nie dość, że mi zabrałaś mego męża, i jeszcze chcesz zabrać mandragory mego syna?". Na co zdesperowana Rachela zaproponowała: "Niechaj więc śpi z tobą tej nocy za mandragory twego syna!".

Mandragorą interesował się sam Hipokrates, ojciec medycyny, który uważał ją za roślinę obdarzoną magiczną mocą. Z tym, że bardziej interesowały go jej właściwości narkotyczne, pomocne w uśmierzaniu bólu.

Ci, którzy widzieli w niej raczej środek pobudzający niż uspokajający, gotowi byli oddać wiele za magiczny korzeń. Ogromny popyt na mandragorę doprowadził niemal do całkowitego wytrzebienia tej rośliny i już w XVII w. próżno jej było szukać w Europie.

Zacny ziemniak

Taki los spotkał natomiast jedną z odmian orchidei, która zniknęła z zielników, po tym, jak Rzymianie zaczęli ją wykorzystywać do sporządzania "satyrionu". Bardzo mało wiemy na temat tego specyfiku. Znajdujemy tylko wzmianki o nim w poezji z tamtych czasów. Petroniusz pisze np., że podczas jednej z biesiad: "zobaczyliśmy kilka osób obojga płci, zachowujących się w ten sposób, że z pewnością wszyscy oni musieli się napić satyrionu". Może jednak i lepiej, że receptura nie dotrwała do naszych czasów, bo przynajmniej nie grozi nam los Kaliguli, który podobno oszalał od nadmiaru napojów miłosnych, jakimi poiła go żona.

Wracając jeszcze do mandragory, warto odnotować, że roślina ta należy do rodziny psiankowatych i jest spokrewniona m.in. z pomidorem i ziemniakiem. Dzisiaj pewnie nikomu nie przyszłoby to do głowy, szczególnie Polakom, ale kiedyś poczciwy kartofel uchodził za pewny afrodyzjak. Bohater sztuki Johna Fletchera (1618 r.) "Lojalny poddany" tak radził swemu panu: "Niech Wasza Lordowska Mość zadowoli się smakiem zacnego ziemniaka. Wpłynie on korzystnie na Wasz więdnący stan i napełni Waszą Miłość zacnymi zachciankami". W świetle powyższego radzimy: drogie Panie - ostrożnie z kartoflanką, plackami ziemniaczanymi i ziemniaczkami ze schabowym!

Zanim ziemniak trafił do naszej części Europy, podstawę diety biedniejszych mieszkańców tego regionu stanowił pasterniak, bulwiasta roślina, która, jak się okazuje, również posiadała właściwości "co afekta podniecają". Szesnastowieczny zielnik Spiczyńskiego radzi, aby korzeń pokroić i obsypać cukrem. "Tego będziesz pożywać na noc, albowiem chciwość cielesną pobudza i też krew grobą robi" - ale od razu studzi przesadny optymizm: "Jednak przecie ma mieć przy tym co innego, oprócz tego ziela".

Z kolei pochodzący z mniej więcej tego samego okresu poradnik - "O sekretach białogłowskich" - podaje niezawodny przepis, oparty na innym popularnym zielsku, powszechnie spotykanym w naszych szerokościach geograficznych - werbenie pospolitej. Jest ona, jak pisze autor, "pomocna bardzo do lubieżności względem obcowania (?) gdyby kto chciał chuci cielesnej wygodzić, to ziele więtrzej pobudliwości doda".

Znacznie bardziej godna polecenia, a przede wszystkim zdrowsza, jest porada z "Praskiej księgi ziół" z 1563 r., której autor zaleca spożywanie marchwi, gdyż to i przyjemne i pożyteczne, a nadto "niesie chęć do wypełniania obowiązków małżeńskich".

Nie szydź z czosnku

O korzyściach jakie daje regularna konsumpcja marchwi była szczerze przekonana Madame Pompadour, faworyta Ludwika XIV. Podobno jej sposobem na rozbudzenie zmysłów królewskich był prosty posiłek z marchewki i ziemniaków polanych sosem beszamelowym. Żadnych czarów, po prostu najbardziej oczywistej pod słońcem recepta, że do serca ukochanego trafia się przez jego żołądek.

W przeciwieństwie do innych nacji Francuzi, uchodzący przecież za niezrównanych kochanków, z dużą rezerwą odnosili się do preparowanych sztucznie magicznych specyfików miłosnych, a właściwości afrodyzjakalnych upatrywali w dobrze zastawionym stole. Żyjący w XVIII wieku wytrawny znawca kuchni Anthelme Brillat-Savarin uważał, że nic tak nie podnosi temperamentu, jak dobrze przyrządzony posiłek oraz dobre wino. Z dużym dystansem podchodził natomiast do roślin uznawanych za pobudzające. W swojej książce "Fizjologia smaku" w następujący sposób pisze o trufli, uważanej do dziś za obdarzoną mocą afrodyzjakalną: "nie jest ona zgoła niezawodnym afrodisiacum, ale w pewnych okolicznościach może kobiety uczynić tkliwszymi a mężczyzn milszymi".

Znacznie pewniejsza w działaniu jest podobno inna roślina, a dokładniej warzywo wielce cenione w krajach południowych, czyli czosnek. Jego zapach można z łatwością wyczuć w co drugiej potrawie kuchni włoskiej i greckiej. Może nie dla wszystkich jest on miły, ale warto powtórzyć za sir Johnem Harringtonem (1608 r.):

Nie szydź z czosnku, jak ten co twierdzi

Iż przezeń człowiek mruga do kobiety jeno

Pije i śmierdzi

Poznali się na nim już Egipcjanie, a Rzymianie poświęcili go bogini płodności Ceres. Cóż tak wyjątkowego jest w czosnku? Otóż reguluje on ciśnienie, ma dobry wpływ na krążenie krwi, zmniejsza poziom cholesterolu, a także dodaje energii życia. Czosnek do dzisiaj cieszy się należnym poważaniem i wśród roślin oraz warzyw afrodyzjakalnych zajmuje czołowe miejsca. Współczesna "Kuchnia erotyczna" na pierwszym miejscu potraw pobudzających wymienia właśnie zupę czosnkową. Zastrzegając, że potrawa nie zadziała, jeśli zje ją tylko jedno z kochanków. Zupę czsonkową trzeba jeść wspólnie!

Jak kwas musztardowy

Niestety, w czosnku nie ma nic magicznego, jak w innych roślinach i specyfikach, którym powszechnie przypisuje się korzystny wpływ na zwiędłe libido, np. w mandragorze, czy "muszce hiszpanskiej". Kto nie zna tej drażniącej ucho nazwy? I nie tylko ucho. Ten specyfik sporządzany z wyciągu z owada o dźwięcznej nazwie majka kantaryda, uchodzący za pewny afrodyzjak w rzeczywistości może mieć bardzo szkodliwe dla człowieka działanie. W podręczniku medycyny Habermasa, czytamy, że "osiągnięte niekiedy pozornie erotyczne zjawiska nie są niczym innym, jak objawami silnego podrażnienia moczowodów". Wyciąg z "muszki hiszpańskiej", czyli kantaryda jest silną trucizną, a w większym stężeniu działa, jak kwas musztardowy.

Paracelsus twierdził wprawdzie, że wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizna", ale dodawał, że o tym, jak specyfik zadziała decydują odpowiednio dobrane proporcje. Powinni o tym pamiętać amatorzy mocnych wrażeń zanim przystąpią do preparowania mikstur, gdyż zamiast spodziewanych uciech po zażyciu rzekomego afrodyzjaka, mogą wylądować w innym świecie. Mandragora, bieluń, pokrzyk, wilcza jagoda i szereg innych roślin, uchodzących za magiczne w większych dawkach są silnymi truciznami.

Niestety, wiedza na temat szkodliwości i skutków ubocznych afrodyzjaków jest bardzo mała, o czym świadczą wypowiedzi internautów zamieszczane na forach dyskusyjnych. Uczestnicy wymieniają się między sobą recepturami, których większość opiera się na południowo amerykańskich i afrykańskich roślinach o silnym działaniu odurzającym, a w razie przedawkowania mogą doprowadzić do śmierci delikwenta. Zaleca się np. aby opornego kochanka "rozkręcić" drinkiem sporządzonym na bazie jednego z gatunków kaktusa - mocnego, naturalnego narkotyku. Oczywiście, żeby nie psuć efektu - nie informując o zawartości zainteresowanego!

Z dużą niefrasobliwością temat afrodyzjaków traktują poradniki dostępne w księgarniach i bibliotekach. Zawarte w nich przepisy na różne specyfiki zwykle nieprecyzyjnie określają proporcje poszczególnych składników.

Psychoterapia

Daleko posunięta ostrożność zlecana jest również w przypadku specyfików dostępnymi w sklepach zielarskich oraz w sex shopach. Bardzo ciekawe na ich temat piszą w książce "Afrodyzjaki - mity a rzeczywistość" Elżbieta Majchrzak, pracownik laboratorium w komendzie głównej policji i Ryszarda Glinki, profesor Akademii Medycznej w Łodzi. Zbadali oni pod kątem właściwości pobudzających większość roślin uchodzących za afrodyzjakalne. Wyniki rozczarują z pewnością większość zwolenników sztucznych stymulatorów. Okazuje się bowiem, że przekonanie o właściwościach podniecających damiany, kantaryny i innych nie mają żadnego naukowego uzasadnienia. Tylko kilka ziół przeszło przez test pozytywnie, przy czym w większości przypadków ich rzekomy wpływ na libido sprowadza się do właściwości uspokajających i odprężających.

Co się zaś tyczy mikstur sprzedawanych w sex shopach, "hiszpańskich much" i innych o bardziej wyszukanych nazwach ich skuteczność nie tylko jest żadna, ale ich stosowanie "może dać efekt niemający nic wspólnego z przyjemnością, a będący bogaty w konsekwencje zdrowotne, albowiem ich działanie polega na powodowaniu miejscowego przekrwienia, ale i na uszkodzeniu nerwów".

Czy jednak wyniki badań naukowych mogą przekonać kogoś kto wierzy w cuda? Chyba nie. Pomimo, że medycyna wykazała, iż większość rzekomych afrodyzjaków to po prostu narkotyki osłabiające zahamowania tkwiące w ludziach. Jak piszą autorzy książki "Afrodyzjaki - mity a rzeczywistość", "Każda kultura ma swoje miłosne specyfiki, które poprawiają psychofizyczne samopoczucie, a wiara w ich skuteczność tak jak przed wiekami "czyni cuda" i jest najprostszą współczesną psychoterapią".

Zawrotna kariera niebieskiej tabletki

Na ludzkich, albo dokładniej rzecz ujmując, męskich słabościach od dawna próbują zarobić różnej maści hochsztaplerzy. Według firmy analitycznej Omni, rynek podrabianych leków wart jest około 4,5 mld dolarów, a największe udziały mają w nim fałszerze specyfików na potencję. Skala procederu jest tak wielka, że producent viagry, amerykański koncern Pfizer, postanowił chronić swoje wyroby przed podrabianiem. Jak podaje portal zdnet.com, firma zamierza oznakować kilka milionów opakowań tabletek znacznikami radiowymi RFID, na co w tym roku wyda 5 mln dolarów. System identyfikacji RFID może wyglądać jak zwykła etykietka czy metka, ale w rzeczywistości jest to chip komputerowy z wbudowaną antenką, która działa jak paszport - na każdym etapie łańcucha dystrybucji zarejestrowany zostaje na nim odpowiedni wpis. Dzięki temu producent wie, jaką drogę pokonał produkt i gdzie się znajduje.

Z pewnością system namierzy wiele opakowań tego leku w Polsce, bo viagra należy do najczęściej przemycanych do nas medykamentów. Tylko w styczniu celnicy zajęli 8,4 tys. nielegalnie sprowadzonych zza granicy tabletek.

Eugeniusz Twaróg

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wierzę | cuda | wiara
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »