Analiza Interii. Czy zadłużyliśmy się już ponad miarę?

Co zrobić z długiem, który rządy zaciągnęły na ratowanie gospodarek w czasie pandemii? Pewnie trzeba będzie spłacić. Ale jak? Jest kilka sposobów. Pierwszy - dzięki silnemu przyspieszeniu wzrostu PKB. Jeśli to nie wystarczy, może trzeba będzie rozpętać inflację? Albo podnieść podatki? Którą z tych dróg wybierzemy?

Popatrzymy najpierw, jaki ten dług jest i o ile urósł od wybuchu pandemii. W przypadku państw zaliczanych do dojrzałych gospodarek ich długi wzrosną do końca przyszłego roku o 20 proc. i osiągną zawrotną wielkość 125 proc. ich PKB - szacuje Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Biliony długów

Jeszcze po poprzednim globalnym kryzysie finansowym z lat 2007-2009 takie pułapy były trudne do wyobrażenia. Zadłużenie USA już przekroczyło 100 proc. PKB tej największej gospodarki świata i jest takie, jakie było po zakończeniu II wojny światowej.

Reklama

Trochę mniej zadłużone są kraje zaliczane do rynków wschodzących. Według MFW ich długi wzrosną o 10 proc. w tym roku i osiągną wartość 65 proc. ich PKB. Polska należy właśnie do rynków wschodzących, a według "Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2021-24" długi naszych finansów publicznych mają dojść w przyszłym roku do 64,1 proc. PKB. Czyli dobijemy do "średniej".

Dla całości obrazu dorzućmy jeszcze zadłużenie prywatne. W sumie dług publiczny i prywatny, a więc np. korporacji i przedsiębiorstw, wzrośnie w tym roku o 14 proc. i osiągnie wartość 200 bilionów dolarów, a to jest 265 proc. globalnego PKB - oszacowała agencja ratingowa Standard & Poor’s. W tej sytuacji nawet 1,5 biliona złotych długów polskich finansów publicznych będzie jak kropla w oceanie.

Choć to tylko kropla, jednak to nasze długi będą nam ciążyć i będziemy musieli sobie z nimi jakoś poradzić. Ale jak? Prawdopodobnie nie wymyślimy niczego oryginalnego. Na razie zaciągaliśmy długi tak jak wszyscy (choć trochę większe) i pewnie tak jak wszyscy będziemy je spłacać. Podobnie jak w innych krajach dużą (a nawet lwią) część polskiego zadłużenia rządowego i publicznego (Polski Fundusz Rozwoju i Bank Gospodarstwa Krajowego, które przygotowały antykryzysowe "tarcze") kupił nasz bank centralny. I podobnie jak inne banki centralne pewnie nie będzie się spieszył z jego odsprzedażą na rynku.

- Stabilizacja finansów będzie wymagała dużo pracy. Poziom długu bardzo wzrośnie. W średnim okresie trzeba będzie zacząć myśleć o naprawie finansów publicznych w całej Europie - mówi Interii były wiceminister finansów Ludwik Kotecki.

Jak się zadłużać?

Na razie wszystkie rządy zrobiły to w tradycyjny sposób. Ale na przykład zamiast zadłużać się przez emisję 5-, 10- czy nawet 30-letnich obligacji, które kiedyś, w trudnych do przewidzenia warunkach, trzeba będzie wykupić albo zrolować, można zadłużyć się, emitując obligacje wieczyste - proponują ekonomiści. To takie papiery, których nie trzeba nigdy wykupić (choć można), trzeba natomiast płacić odsetki. Wiadomo, że emisja obligacji wieczystych będzie jednym z rozważanych sposobów zaciągnięcia przez Unię, lub przez rządy państw Unii, długu na Fundusz Odbudowy UE.

- Obligacje wieczyste mogą być sposobem na zmniejszenie ryzyka związanego z obsługą długu. Nie ma ryzyka spłaty kapitału, tylko trzeba będzie płacić odsetki. Jest ryzyko, że stopy pójdą mocno w górę, ale jeśli ustali się rozsądny sposób spłaty, ryzyko to jest wtedy mniejsze. Musi być ktoś, kto chce kupić, muszą być rozsądne warunki odsetkowe i lepiej to robić w teamie niż pojedynczo. To jest rozwiązanie przyszłościowe - mówi Interii były minister finansów Mirosław Gronicki.

A gdyby tak bank centralny umorzyłby rządowi skupione wcześniej obligacje? Taki pomysł przekracza na razie wyobraźnię ekonomistów, ale - jak już powiedziano po poprzednim kryzysie - wypłynęliśmy na nieznane wody. Gdyby to zrobił jeden bank centralny, prawdopodobnie straciłby wiarygodność na całym świecie. Ale gdyby tak zrobiły solidarnie wszystkie banki centralne? Czy podważyłyby wiarygodność pieniądza i wszelkich zobowiązań? Tego nie wiemy. Redukcję długów często testowano w historii.

Gospodarka powinna przetrwać pandemię w jak najlepszym stanie, żeby po niej szybko odbić - takie były powody spektakularnej reakcji rządów na kryzys. Gdyby zapaść była potężna, a zwłaszcza gdyby była długotrwała, zadłużenie i tak wzrosłoby w relacji do PKB, bo PKB gwałtownie by się skurczył. A chodziło o to, żeby spadek był możliwie najmniejszy. 

- Dług jako odsetek PKB może rosnąć lub spadać niezależnie od tego, czy się zadłużamy, czy nie, gdyż odsetek zależy też od wielkości gospodarki. Ta logika determinuje wiele decyzji podejmowanych teraz, bo zadłużanie się dziś umożliwia nam ograniczenie ekonomicznych skutków pandemii. Jeśli ograniczamy spadek PKB i będziemy stymulować gospodarkę, żeby rosła szybciej, będzie to miało przełożenie na relację długu do PKB, bo przy szybszym wzroście dług będzie proporcjonalnie się zmniejszał - mówi Interii Michał Myck, dyrektor ośrodka badawczego CenEA.

Olivier Blanchard, były główny ekonomista MFW mówi znacznie bardziej wprost - trzeba zadłużać się właśnie teraz, kiedy stopy procentowe są najniższe w historii, żeby dać gospodarkom silny impuls rozwojowy. Im będzie on mocniejszy, tym łatwiej dług będzie można spłacić, bo szybciej będzie rósł PKB. Takie zresztą argumenty podnosili analitycy Komisji Europejskiej tworząc koncepcję Funduszu Odbudowy.

Ludwik Kotecki zwraca uwagę, że zgodnie z prognozami MFW deficyt finansów publicznych Polski po dwóch latach gigantycznego wzrostu powinien wynieść 2,7 proc. PKB w 2022 roku, a potem ok. 3 proc. O ile wszystko pójdzie dobrze, to przy wzroście PKB o 3-4 proc. rocznie będziemy potrzebowali dwa-trzy lata, by wrócić z długiem publicznym do poziomu 60 proc. PKB, zgodnym z zasadami Unii.

- Prognozy wzrostu na przyszły rok w okolicach 3 proc. pozwalają na to, żeby zatrudnienie nie spadało. Choć to jednocześnie za mało, by ono znacząco rosło - dodaje.

Ukryte pułapki

Spłata długu dzięki szybkiemu wzrostowi PKB jest wizją bardzo obiecującą. Ukryte są jednak w niej dwie pułapki. Po pierwsze - pieniądze z zaciągniętych zobowiązań trzeba wydać z sensem, żeby pobudzały rozwój. A pewne jest, że nie wszyscy to potrafią. Po drugie - skąd niby wiadomo, że PKB będzie rósł szybciej, co pozwoliłoby bez trudu spłacić długi? Być może - jak twierdzi część ekonomistów - społeczeństwa Zachodu wchodzą w epokę trwałej stagnacji (secular stagnation), podobnie jak Japonia kilkadziesiąt lat temu?

W dodatku jeśli nawet niektóre gospodarki są dobrze zrównoważone i konkurencyjne, jeśli na rynkach wschodzących jest wciąż spory potencjał nadganiania tych bardziej okrzepłych, to prawie pewne jest, że niektóre kraje podejmą niewłaściwe decyzje rozwojowe i sobie nie poradzą. Najgorsze perspektywy rysują się przed tymi, które utknęły w pułapce średniego rozwoju.   

Unia w związku z nową perspektywą budżetową i funduszem odbudowy postawiła na dwa filary rozwoju - zielony ład i cyfryzację. Mają one ogromny potencjał wzrostowy, bo zielony ład oznacza w zasadzie wybudowanie gospodarki na nowo na całkiem nowych fundamentach. Pieniądze publiczne mają nakręcić inwestycyjną spiralę, a inwestycje byłyby zdrową bazą dla wzrostu. To mechanizm podobny jak Plan Marshalla, który odbudował Europę pod po II wojnie światowej, choć wtedy na fundamentach węgla i stali.   

Mimo to spłata długów dzięki przyspieszonemu wzrostowi PKB jest wysoce niepewna. Zdecydowanie większą pewność zmniejszania ciężaru zadłużenia daje nakręcenie spirali inflacji. Wtedy jak z automatu rosną dochody podatkowe państwa, bo rosną ceny, a nominalna wartość zadłużenia, które trzeba spłacić, jest stała. Dlatego dług relatywnie się zmniejsza, o ile oczywiście zaciągnięty został w walucie krajowej.   

- Inflacja działa jak swego rodzaju podatek. Dzięki niej generowane są nominalnie wyższe przychody budżetu, które pozwalają zmniejszyć dług w stosunku do PKB, który nominalnie rośnie szybciej w porównaniu do tempa przy stabilnym poziomie cen - mówi Michał Myck.

Czy po pandemii wybuchnie inflacja?

Zdania ekonomistów są podzielone, a dyskusja złożona i obfituje w wiele argumentów. Uprośćmy ją jednak do najważniejszych. Część ekonomistów wskazuje, że ogrom pieniędzy, które dopłynęły do gospodarki i kieszeni ludzi, musi spowodować wzrost cen. Inni mówią natomiast - może i byłoby tak, gdyby konsumenci wydawali, a przedsiębiorstwa inwestowały. Ale nie robią tego. Tezauryzują. Choć pieniądza jest tyle, ile jeszcze świat nie widział, nikt prócz rządów i banków centralnych nie ma ochoty go wydawać.

Ale inflacja to krnąbrne zwierzę i raz wypuszczone z klatki niełatwo okiełznać. Pamiętamy dobrze, że od początku transformacji Polska zwalczała hiperinflację przez całą dekadę. Na inflacji jedni potrafią wiele zyskiwać, a inni dużo tracą. Ale inflacja zachęca do pozbywania się gorących pieniędzy - kup dziś, bo jutro będzie drożej i nie będzie cię stać. W ten sposób inflacja rozkręca konsumpcję.   

- Gdy wybucha inflacja rosną zarówno ceny jak i nominalne dochody, ale i jedne, i drugie rosną nierównomiernie. Na przykład świadczenia czy płace w sektorze publicznym są najczęściej indeksowane tylko raz do roku. Zatem inflacja w różny sposób oddziaływać będzie na różne grupy społeczne - mówi Michał Myck.

Niedawno ogłoszona nowa polityka banku centralnego USA sugeruje, że Fed widziałby chętnie inflację, nawet podwyższoną przez wiele kolejnych lat, skoro przez wcześniejsze lata była poniżej jego celu. Jeśli Amerykanie zdecydują się wypuścić to zwierzę z klatki, to czy ktoś się tej metodzie oprze? Tego nie wiemy. 

Po kryzysach rosną podatki

Kiedy popatrzymy w przeszłość, po wojnach i wielkich kryzysach zawsze rosły podatki. W USA maksymalna stawka opodatkowania dochodów wzrosła w 1917 roku do 67 proc. z 15 proc. rok wcześniej. W 1918 roku podskoczyła do 77 proc. Po Wielkiej Depresji w 1932 roku maksymalna stawka wzrosła do 63 proc. z 25 proc. W latach 1944-45 skoczyła nawet do 94 proc., a w latach 1951-64 ustabilizowała się na poziomie 91 proc. Obecnie najbogatsi Amerykanie opodatkowani są nominalną stawką 43,4 proc., ale efektywne opodatkowanie ich dochodów nie przekracza 25 proc.  

- Wiele razy kryzysy stawały się okazją do zmiany systemu na rzecz racjonalnych rozwiązań w perspektywie długoterminowej - mówi Michał Myck.

Przestrzeń do podnoszenia podatków, zwłaszcza od wysokich dochodów i majątków, globalnych korporacji jest na świecie naprawdę duża, bo ostatnie dekady przyniosły podatkowy "wyścig do dna" - zwraca uwagę MFW. Tym bardziej w Polsce, gdzie konieczna jest gruntowna reforma systemu podatkowego. Jesteśmy jednym z nielicznych państw w Unii, gdzie podatki są regresywne, a to znaczy, że biedniejsi płacą wyższe daniny niż bogaci.

- Obecnie - w przeciwieństwie do systemów większości krajów UE - polski system podatkowy jest regresywny, w tym sensie, że jeśli weźmiemy pod uwagę podatki dochodowe, ubezpieczenia zdrowotne i społeczne - proporcjonalnie do dochodu wyższe podatki płacą ludzie o niższych dochodach - mówi Michał Myck.

- W przypadku zmian systemu podatkowo-świadczeniowego mamy kontrolę nad tym, jakie parametry ulegają zmianom i jakie ma to przełożenie na dochody różnych gospodarstw domowych. W przypadku inflacji takiej kontroli nie ma - dodaje.

Jeśli chodzi o skalę opodatkowania gospodarki, Polska znajduje się w środku stawki wśród gospodarek rozwiniętych, należących do Międzynarodowej Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD). Wskaźnik opodatkowania do PKB wynosił u nas w 2018 roku 35 proc., gdy średnia dla OECD to 34,3 proc. Część ekonomistów mówi jednak - ostrożnie z podatkami, żeby nie zakłócić wzrostu.   

- Podniesienie opodatkowania nie jest najlepszym sposobem ani w recesji, ani w pierwszej fazie ożywienia. Relacja wydatków i dochodów do PKB w ostatnich latach rosła, pytanie czy w obliczu problemów z długiem i deficytem dalej będzie rosła. Może jednak rząd PiS wycofa się z części wydatków, tych najmniej prowzrostowych. W przeciwnym razie czeka nas wzrost podatków - mówi Ludwik Kotecki.

- Jeśli podniesiemy podatki i przeznaczone będą przede wszystkim na obsługę zadłużenia, zmniejszają dynamikę wzrostu - dodaje Mirosław Gronicki.

Ale zmiany w systemie podatkowym mogą przyspieszyć wzrost gospodarki, zamiast go spowalniać. Wiele badań wskazuje na to, że system podatkowy może wpływać na zwiększenie produktywności. Polski system jest pod tym względem anachroniczny, co zresztą pokazują ostatnie badania ZUS.

- Choć podnoszenie podatków w okresie silnego spowolnienia gospodarczego nie jest dobrym rozwiązaniem, to obecna sytuacja nie wyklucza zmian w strukturze podatków. Można utrzymać podobny poziom dochodów budżetu państwa w systemie podatków bezpośrednich przy jednoczesnej zmianie podejścia do tego, jak rozłożyć obciążenia w populacji - mówi Michał Myck.

- Większa progresywność systemu jako całości może przyczynić się do zwiększania dynamiki gospodarczej, a strukturę podatków i świadczeń można zaprojektować w taki sposób, by stworzyć silniejsze bodźce do aktywności zawodowej, w szczególności osób o niższych dochodach. Taki system może jednocześnie w lepszy sposób przyczyniać się do inwestycji edukacyjnych i zdrowotnych, więc może zadziałać i redystrybucyjnie, i prorozwojowo - dodaje.

Podatki nie muszą być wcale takie złe, zwłaszcza że pandemia pokazała luki w systemie ochrony zdrowia i w edukacji, jakich nawet nie spodziewaliśmy się. Zmiany w podatkach wymagają jednak politycznej odwagi. Dużo większej niż wypuszczenie z klatki inflacji, czy też składanie obietnic szybkiego wzrostu. 

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: koronakryzys | zadłużenie państwa | podatki | banki centralne | inflacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »