Czy banki mogły zarobić na "spreadach" mając franki tylko w sensie księgowym?

Niektórzy obrońcy interesów banków, którym chwała za determinację i konsekwencję w swoim działaniu, nagle zmienili front w sprawie tzw. spreadów: już mówią jednym głosem - trzeba je zwrócić frankowiczom i jest to już w pełni zasadne oraz - co najważniejsze - nie zagrozi już "stabilności systemu bankowego".

Kwota wynikających z tego tytułu korzyści kredytodawców, którzy co miesiąc ponoć przekształcają się w gigantyczny kantor sprzedając kredytobiorcom z zyskiem (owe "spready") gigantyczne kwoty walut, wynosi już nawet kilkanaście miliardów złotych. I zwrot tej kwoty jest już niegroźny dla ich zysków, choć one wynoszą właśnie... kilkanaście miliardów złotych. Cuda jakieś, daj Bóg dzieją się na naszej ziemi, ale przecież nie będziemy z tego powodu narzekać. Wręcz odwrotnie, będziemy się cieszyć i dziękować Bogu za jego Dzieło.

Reklama

Jako niedowiarek postarałem się (oczywiście nieudolnie, bo na bankach znają się tylko bankierzy i banksterzy) wyjaśnić, skąd ten przypływ dobroci w stosunku do frankowiczów, którzy w swoich niecnych działaniach zagrażają dobremu samopoczuciu całości sektora finansowego. A kto godzi w jego zdrowe fundamenty, musi spotkać się ze skutecznym, europejskim odporem. W moich naiwnych dociekaniach wyszło mi, że przyczyna owej dobroci jest dość prosta: banki co miesiąc sprzedają frankowiczom coś, czego nie mają, w dodatku z dużym, sięgającym 10 proc. zyskiem.

Traf chce, że kurs franka na przełomie każdego miesiąca zyskuje (potem spada), a banki, w swojej nieograniczonej dobroci, jakoby sprzedają z zyskiem franki każdemu będącemu w potrzebie kredytobiorcy, aby mógł uczciwie spłacić w złotówkach swoje zobowiązanie i nie chodzić do cinkciarzy, choć oni sprzedają je dużo taniej. W banku jest drożej, bo za wygodę trzeba płacić, aby nie marznąć na wietrze. Jak mi opowiedział jeden zdesperowany frankowicz, w jego przypadku jest tak: zdejmują mu z konta co miesiąc rosnącą wciąż kwotę, która wcale nie jest "spłatą kredytu", lecz zapłatą za kupione dla niego franki, które od razu zabiera bank i zmniejszają one jego zadłużenie. Mówią mu nawet co miesiąc, ile tych franków będą kupować, a za fatygę biorą prowizję, którą nazywają "spreadem".

Fatyga jest duża, więc prowizja też musi być wysoka. Czyli banki muszą tego dnia sprzedać ileś tam żywych pieniędzy, co prawda nikt ich na oczy nie widzi, choć przynajmniej na ich rachunkach dewizowych powinny one być. Problem w tym, że dociekliwi naiwniacy podejrzewają, że banki pobierając z konta kredytobiorcy pieniądze wprowadzały ich w błąd, bo nie sprzedają żadnych pieniędzy: aby coś sprzedać, trzeba to najpierw mieć. Aby tego rodzaju transakcja była legalna, w dodatku przynosząca tak wysokie zyski, na rachunkach banków musiałyby pojawić się choć przez chwilę prawdziwe waluty, bo żaden kredytobiorca nie uprawnił bank do zakupu czegoś innego niż franki. Pytanie, po co były one potrzebne kredytobiorcy, skoro nie musi nimi spłacać swoich długów, które też nie były zaciągnięte w tej walucie? Już dawno publicznie przyznano, że banki udzielając tych kredytów miały franki, ale tylko "w sensie księgowym", czyli ich zdaniem można coś mieć naprawdę, albo mieć tylko na papierze. Racja, tak mówi każdy, u którego wykryto manko: w papierach jest, w magazynie nie ma. Za to szef sklepu kiedyś szedł nawet do pierdla, ale do banków, przynajmniej zdaniem prawdziwych znawców rzeczy, tego rodzaju rozumowania się nie stosuje. Prawdopodobnie również gdy co miesiąc banki sprzedają kredytobiorcy owe franki też mają je tylko "w sensie księgowym", czyli ich nie mają. W dodatku zarabiają na tym krocie.

Czy w związku z tym nie może przyjść do głowy (oczywiście naiwnej) takie oto podejrzenie, że kredytodawca świadomie, w celu uzyskania korzyści, wprowadza w błąd twierdząc, że sprzedaje im jakieś waluty, który nie ma i nie było? Gdy tak ktoś z konta prawdziwego znawcy tej problematyki np. prezesa jakiegoś "zachodniego" banku wziął pieniądze na zakup kartofli czy buraków, których ów zbywca nie miał i nie zamierzał mieć, usłyszeliśmy jednoznaczną ocenę, że to szwindel i nikt nie przyjąłby wyjaśnień, że sprzedając owe buraki wystarczy je mieć "w sensie księgowym".

Może nie będąc bankierem ani banksterem zapewne się mylę, bo - jak mnie zapewniono - banki mogą robić to, czego innym nie wolno. Takie mamy prawo. Sądzę jednak, że Kodeks karny, a zwłaszcza art. 286 o oszustwie, obowiązuje również w instytucjach finansowych, ale zapewne się po raz kolejny mylę. Każdą krytykę przyjmuję z należną pokorą, zwłaszcza od bardziej wtajemniczonych, a niedawno z ust jednego z wiceprezesów organizacji działającej pod nazwą Związek Banków Polskich dowiedziałem się, że jakieś tam prawo bankowe to nie ma (dla banków) żadnego znaczenia, bo udzielając kredytów obowiązuje tu tylko Kodeks cywilny i "Profesor Modzelewski o tym dobrze wie". Niestety nie wiedziałem i dalej nie wiem, bo choć się zapewne mylę, banki obowiązuje polskie prawo publiczne, w tym prawo bankowe, a ono nie zezwalało na udzielanie kredytów w złotych, które denominowały lub indeksowały dług do waluty obcej. Dopiero w 2011 roku zmieniono te przepisy, mimo że od ponad pięciu lat (może dłużej) banki udzielały takich kredytów. W dodatku przepisom tym nadano moc wsteczną. Mam w związku z tym pytanie do nieprzejednanych obrońców naszej Konstytucji: czy można uchwalać ustawy, które mają moc wsteczną "legalizujące" działania dotychczas nielegalne? Czy w ten sposób można cokolwiek w świetle Konstytucji RP zalegalizować? Co na ten temat "sparaliżowany przez PiS" Trybunał Konstytucyjny, który wtedy gdy rządzili liberałowie nie był ani trochę sparaliżowany? Może aby uwiarygodnić się w oczach zwykłych obywateli zbadałby zgodność z Konstytucją tamtej nowelizacji prawa bankowego, której nadano moc wsteczną? Było to oczywiście w interesie banków (ponoć one napisały tę ustawę), ale czy również kredytobiorców? Przecież zastosowanie klauzul denominacyjnych i indeksacyjnych było przedtem niedopuszczalne. Wiem, że po raz kolejny zbłądziłem na manowce, bo sprzeczność przepisów z Konstytucją ma znaczenie, gdy godzi w interesy WAŻNYCH I MOŻNYCH. A chamstwo niech się nie ciska, bo nie dla psa kiełbasa, chyba że z hipermarketu (z niesprzedanych zapasów), ale nie ryzykujmy zdrowiem zwierząt, bo przecież to czyn zabroniony.

Mam więc uniżoną prośbę do właściwych organów (nie do firm ankietowych): niech ktoś sprawdzi, jak w rzeczywistości wyglądała (i wygląda) sprzedaż z zyskiem ("spreadem") walut przez banki na rzecz kredytobiorców? Czy tu wszystko - jak zapewniają prawdziwi znawcy rzeczy - było lege artis? Czy można zarabiać na sprzedaży walut, których się nie ma? Bo jeśli tak, to nic a nic nie trzeba nikomu zwracać i kilkanaście miliardów zostanie w tej lepszej, bo "zachodniej" kieszeni.

Witold Modzelewski

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Instytut Studiów Podatkowych

Instytut Studiów Podatkowych
Dowiedz się więcej na temat: bank | kredyt | Witold Modzelewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »