Dyktatura banków pod dyktando złotego

Kiedy rosyjski ambasador zaraportował z Berlina, że kanclerz Bismarck osobiście zapewnił go, iż podróż jego syna do Londynu nie ma żadnego znaczenia politycznego, cesarz Aleksander III na marginesie tego raportu zanotował: "czto to snowa zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno, nieizwiestno" (znowu coś kombinuje to ober-bydlę, ale co konkretnie - nie wiadomo).

Wynika z tego, że Aleksander III bywał podejrzliwy, co w przypadku Bismarcka było zresztą usprawiedliwione, podobnie, jak w przypadku Talleyranda. Nawet kiedy już umarł, znający go zachodzili w głowę, jaką intrygę w ten sposób namotał.

Kiedy zatem dowiedzieliśmy się, że w trosce o nasze bezpieczeństwo banki nie będą udzielały kredytów w walutach obcych, a jeśli już - to w bardzo ograniczonym zakresie, zaraz zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób tym razem będziemy podchodzeni.

Zaniepokojenie wzrosło zwłaszcza po zapewnieniach, że nie chodzi tu o interes banków, tylko nasz, obywateli interes. W tej sytuacji spora część rodaków zachowała się tak, jak rosyjski minister spraw zagranicznych książę Gorczakow, który miał zasadę, że nie wierzył nie zdementowanym informacjom prasowym.

Reklama

Skąd się bierze kredyt?

"Głupiec mówi: niech sobie źródło wyschnie w górach, byleby mi płynęła woda w miejskich rurach" - pisał Adam Mickiewicz. Ze wszystkich stron słychać narzekania nie tylko na koszty kredytów, ale przede wszystkim - na ich dostępność. Politycy oskarżają banki, zwłaszcza cudzoziemskie, że faworyzują cudzoziemców, dyskryminując kredytobiorców krajowych.

Niezależnie od trafności tych pretensji warto przypomnieć, że skala możliwości kredytowania zależy przede wszystkim od poziomu oszczędności. Gdyby wszyscy ludzie przeznaczali całe swoje dochody na konsumpcję, kredyt w ogóle byłby niemożliwy, bo nikt nie miałby żadnych wolnych pieniędzy. Przyjrzyjmy się zatem, jak to jest u nas.

W ubiegłym roku przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej wyniosło 2380 zł miesięcznie. Oszczędności w roku 2005 kształtowały się na poziomie 476,7 mld zł, ale po odliczeniu sum zdeponowanych w II filarze ubezpieczeń emerytalnych, wynosiły 390,4 mld zł. Dla porównania - dług publiczny na koniec listopada ub. roku wynosił 438 mld zł.

Niby tych oszczędności jest sporo, ale nie wszyscy oszczędzają. Szacuje się, że ok. 60 proc. polskich gospodarstw domowych nie ma żadnych oszczędności. Nie dlatego, że ci ludzie mają upodobanie do hulaszczego trybu życia, tylko, że nie mają z czego oszczędzać, tzn. nie mają możliwości ograniczania rozmiarów konsumpcji. Wygląda na to, że może oszczędzać zaledwie 40 proc. ale jest to w znacznym stopniu możliwość teoretyczna.

Skądinąd wiadomo, że tylko 4 proc. Polaków mogłoby pozwolić sobie na roczny urlop bezpłatny. To są ci, którzy mają największe możliwości oszczędzania, ale też i największą zdolność kredytową. A dlaczego pozostali mają coraz mniejszą? Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest rozmiar konfiskaty dochodów przez państwo. Jak wiadomo, statystycznej rodzinie pracowników najemnych państwo konfiskuje ok. 83 proc. dochodu. Wydaje się, że to jest główna przyczyna wysychania źródła.

Najgroźniejszy konkurent

Państwo jest też najgroźniejszym konkurentem krajowego kredytobiorcy. Deficyt budżetowy (planowane 30,5 mld zł na rok 2006) wymaga sprzedawania obligacji skarbowych. Kto je kupuje? Trochę światła rzuca na to informacja o inwestycjach zagranicznych w 2005 roku. Do listopada ich wartość wyniosła 64 mld zł.

Przeważają wśród nich tzw. inwestycje portfelowe, tzn. zakup krótkoterminowych papierów wartościowych (50 mld zł), wśród których zdecydowaną większość stanowią właśnie obligacje skarbowe. Ale obligacje skarbowe trzeba też wykupywać i wypłacać oprocentowanie. W ubiegłym roku na obsługę długu publicznego zaplanowano 27 mld zł.

W rzeczywistości, dzięki wysokiemu kursowi złotówki, państwo wydało na to nieco mniej, ale i tak wygląda na to, że każdy obywatel musiał z tego tytułu zapłacić nabywcom obligacji (przeważnie zagranicznym) około 700 zł.

Dla lichwiarzy obligacje są lepszym interesem, niż udzielanie kredytów, bo wprawdzie zysk jest mniejszy, ale ryzyko - zerowe, natomiast w przypadku kredytowania przedsięwzięć gospodarczych zysk teoretycznie wzrasta, ale ryzyko - jeszcze bardziej, zwłaszcza gdy sytuacja polityczna w państwie o etatystycznym modelu (jak w Polsce) staje się chybotliwa. Dlatego też państwo z chronicznym deficytem budżetowym i długiem publicznym staje się z czasem największym i najgroźniejszym konkurentem krajowych poszukiwaczy kredytu.

"Cenne dewizy"

Młodsi Czytelnicy już nie pamiętają tego sformułowania, ale starsi - z pewnością tak. "Dewizy" w czasach PRL dlatego były takie "cenne", że po prostu były to prawdziwe pieniądze, a w każdym razie prawdziwsze, niż złotówki, będące rodzajem wewnętrznych bonów konsumpcyjnych.

Dzisiaj jest oczywiście inaczej; złoty jest pieniądzem takim samym, jak inne, tzn. pustą walutą o płynnym kursie. Tylko takie waluty są dzisiaj w obiegu, co jest znakomita ilustracją prawa Greshama, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Pieniądz lepszy, czyli złoto, jest dzisiaj wyłącznie w posiadaniu banków, jeśli oczywiście nie liczyć złota jubilerskiego.

Wszystko oczywiście dla naszego dobra, jakże by inaczej, chociaż nie da się ukryć, że te zapewnienia byłyby jeszcze bardziej wiarygodne, gdyby banki również pozbyły się złota, skoro puste waluty są co najmniej tak samo dobre, jak kruszec, a nawet jeszcze lepsze. Wprawdzie, jak wspomniałem, złoty jest dziś taką sama walutą, jak wszystkie inne i nawet jego wartość w stosunku do innych walut niekiedy rośnie.

W znacznym stopniu wynika to z rosnących rozmiarów "inwestycji portfelowych" w obligacje skarbowe (w końcówce lat 90-tych - 2-3 mld rocznie, w roku 2000 - już sześciokrotnie więcej, w 2004 r. - 34 mld zł, a w 2005 - ok. 45 mld), bo trzeba je kupować za złotówki, w związku z czym napływ "cennych dewiz" pozwala na utrzymywanie wysokiego kursu złotego. Teraz jednak słyszymy, że banki, oczywiście w trosce o uchronienie nas przez ryzykiem kursowym, wolą zatrzymać sobie obce waluty, a do obiegu skierować wyłącznie złotówki. Czyż to ma być przygotowanie do kolejnej ilustracji prawa Greshama i zeskamotowania "cennych dewiz? Najwyraźniej czto to zatiewajetsia, no czto imienno - nieizwiestno.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »