Dzika reprywatyzacja, czyli długi cień Bieruta

Po 70 latach od nacjonalizacji nieruchomości i przedsiębiorstw prywatnych, spadkobiercy dawnych właścicieli wciąż czekają na jasne reguły zwrotu zagrabionego przez PRL mienia. Za to "inwestorzy" skupujący roszczenia i przedwojenne akcje nie narzekają.

Pobierz: program PIT 2015

Z nacjonalizacją w powojennej Polsce było tak: zaczęło się od dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z września 1944 r. o przeprowadzeniu reformy rolnej. Rok później ogłoszono dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy (tzw. dekret Bieruta).

Następnie ustawa ze stycznia 1946 r. o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej. W kwietniu 1948 r. dekret o wywłaszczeniu majątków na cele użyteczności publicznej. I kolejny, rok później, o nabywaniu i przekazywaniu nieruchomości niezbędnych dla realizacji narodowych planów gospodarczych, co w istocie było masowym przejmowaniem przez komunistyczne państwo wszystkiego, czego wcześniej nie przejęto. Ostatecznej nacjonalizacji komunistyczne władze dokonały ustawą z lutego 1958 r. o uregulowaniu stanu prawnego mienia pozostającego pod zarządem państwowym.

Reklama

- Mimo ustawy regulującej i szeregu aktów prawnych sankcjonujących nacjonalizację, ich wdrażanie z reguły odbywało się z naruszeniem ich litery - wyjaśnia Zbigniew Niemczewski z Kancelarii Proprium. - Przede wszystkim poprzez rozszerzanie ich działania na te przedmioty własności, które ówczesnemu prawodawcy się wymykały. Dla ówczesnej władzy nie miało znaczenia naruszenie przepisów prawa, o ile tylko cel był osiągnięty. Z tego też powodu i pomimo tego, że od wydania pierwszego z aktów tego typu minęło ponad 70 lat, na wokandach sądów administracyjnych i cywilnych stale można spotkać sprawy oparte o przepisy nacjonalizacyjne.

Tym bardziej, że przez ćwierćwiecze wolnej Polski nie udało się rządzącym uregulować prawnie kwestii reprywatyzacji na wzór np. ustawy dotyczącej mienia zabużańskiego. Ba, nawet II RP po odzyskaniu niepodległości poradziła sobie z odszkodowaniami za utracone w zaborach przez obywateli polskich majątki. Nowe polskie władze uznały nawet obligacje zaborców w rękach Polaków i wykupiły je z czasem. W III RP brak politycznego i prawnego zainteresowania problemem spowodowało lawinę roszczeń od osób prywatnych i reaktywowanych spółek.

Drugie życie martwej spółki

W przeddzień 70. rocznicy wejścia w życie niesławnej ustawy z 3 stycznia 1946 r. o wywłaszczeniu przedsiębiorców upłynął termin pozwalający na wskrzeszenie przedwojennych spółek akcyjnych. - Teoretycznie. W praktyce bowiem może się okazać, że przepisy ograniczające czas na przerejestrowanie do KRS (a tym samym możliwość reaktywacji) przedwojennych spółek, z których w PRL-u wywłaszczono przedsiębiorców bez wypłaty odszkodowania, może okazać się niekonstytucyjne - mówi mec. Leszek Koziorowski, wspólnik w warszawskiej kancelarii Gessel i prezes Stowarzyszenia Kolekcjonerów Historycznych Papierów Wartościowych.

To jednak tylko przypuszczenie, do tego odległe. Tymczasem kłopot z wskrzeszonymi przedwojennymi spółkami akcyjnymi już jest i to całkiem realny. Ponieważ jeszcze kilka tygodni temu ułomne polskie prawo pozwalało każdemu, kto miał choć jedną akcję przedwojennej spółki, reaktywować ją i podjąć walkę o odzyskanie jej majątku. I znalazło się grono takich reaktywatorów, tzw. "dalekich krewnych" udziałowców przedwojennych spółek.

Jak szacuje mec. Koziorowski, z ponad 2,5 tys. przedwojennych podmiotów, co dziesiąty został reaktywowany i bynajmniej nie po to, aby kontynuować działalność biznesową, ale by ubiegać się o zwrot atrakcyjnych nieruchomości należących niegdyś do starych spółek. I pół biedy, gdyby po majątek danych spółek sięgali prawowici spadkobiercy przedsiębiorców, których wywłaszczono bez jakiegokolwiek odszkodowania, i po latach chcieli odzyskać choć część majątku. Choć i z takimi przypadkami mec. Koziorowski ma etyczny kłopot.

- Do mojej rodziny także należał przed wojną majątek ziemski, a nawet cukrownia. Nie oznacza to jednak, że ja dziś powinienem się o ich zwrot ubiegać. To byłoby niemoralne - mówi z nieukrywaną emocją.

Prawdziwą irytacją zaś reaguje na te przypadki reaktywacji, w których udział biorą znani "kolekcjonerzy" przedwojennych papierów wartościowych. Z reguły ci sami.

Kolekcjonerzy - buchalterzy

Wśród 300, może 400 kolekcjonerów historycznych papierów wartościowych działających w Polsce, jest krótka lista tzw. buchalterów. Czyli tych osób, które zbierają akcje przedwojennych spółek głównie po to, żeby je reaktywować i zarobić na ich znacjonalizowanym w PRL-u majątku.

Jeden z warszawskich mecenasów, który reaktywował kilka przedwojennych spółek, opowiadał w prasie, że na tym rynku zdarzały się różne historie. Ot, choćby takie, że cudownie odnajdywane przedwojenne akcje pochodziły np. z antykwariatów. - Niektóre podobno można było kupić w składzie makulatury przy ulicy Różanej - twierdził. Obwiniał za to pracujących w latach 80. XX w. urzędników resortu finansów, którzy zamiast "zutylizować" akcje martwych przedwojennych spółek zgodnie z procedurami, oddali je do skupu makulatury, gdzie kolekcjonerzy przejmowali je za grosze.

Bardziej napastliwym sposobem wykazał się warszawski spekulant Jan Żółtowski - "reaktywator" Towarzystwa Akcyjnego Fabryki Garbarskiej Temler i Szwede. Za kwotę kilku tysięcy złotych wypożyczył blankiet 10 akcji z warszawskiego muzeum. Następnie dla uwiarygodnienia zarejestrował je w sądzie jako własność Barbary Pfeiffer-Kadlewicz (córki jednego z przedwojennych udziałowców garbarskiej spółki), która z kolei ustanowiła Żółtowskiego kuratorem spółki oraz jej pełnomocnikiem i zobowiązała się przekazać mu połowę wartości swojego udziału (który po manipulacjach - przedstawionych poniżej - przebiegłego kuratora przemieniłby się zresztą na znikomy) po sprzedaży odzyskanego mienia spółki. Problem w tym, że z dokumentacji zgromadzonej w Archiwum Państwowym wynikało, że akcje muzealne, którymi posłużyła się Barbara Pfeiffer-Kadlewicz, nigdy nie należały do jej ojca Bogdana Pfeiffera. Ten przed wojną posiadał tylko 1 proc. udziałów Garbarni (a po wojnie umorzył swoje akcje w warszawskim sądzie). Nie zrażało to jednak Żółtowskiego, który wykorzystując Barbarę Pfeiffer-Kadlewicz postanowił zrealizować plan objęcia spółki: poprzez zwołanie Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy (WZA) spółki Temler i Szwede składającego się wyłącznie z siebie w roli kuratora i jednocześnie pełnomocnika Barbary Pfeiffer-Kadlewicz (którą nie powiadomił o nadchodzącym WZA), podniesienie kapitału zakładowego spółki, wyłącznie z funduszów kuratora, z 200 zł aż do 100 tys. zł (choć minimalny wymagany kapitał do reaktywacji spółki jest znacznie niższy - 3000 zł) łącznie z emisją 10 milionów nowych akcji o wartości nominalnej 1 grosza za sztukę, tymiże manipulacjami faktycznie przejmując całą spółkę. Oczywiście z pominięciem spadkobierców (oraz akcjonariuszy) rodziny Temlerów mieszkających za granicą (do których się zresztą zgłosil Żółtowski, oferujac swoje usługi w roli "poganiacza" - to jego własne określenie) - w sprawie reaktywacji spółki) i mających ok. jednej czwartej udziału przedwojennego ogółu 21 tysięcy akcji.

Jednak dosłownie w ostatniej chwili przed zagarnięciem spółki przez nieuczciwego kuratora, Temlerowie uratowali sytuację. Dowiedziawszy się dwa tygodnie wcześniej o nadchodzącym WZA Temlerowie zwrócili się do Ministerstwa Skarbu Państwa o ratunek, posiadającego w depozycie kilka dokumentów akcji spółki, od rozpaczliwej sytuacji w formie zablokowania reaktywacji spółki według zamiarów kuratora Żółtowskiego. (Nota bene nie mieli w tym czasie już żadnego kontaktu z kuratorem, który zerwał kontakt z Temlerami, od kiedy ci zaangażowali - z powodu braku ich wiedzy na temat praw dotyczących spółek - radcę prawnego, z którym kurator z miejsca odmówił współpracy, jednocześnie wyrażając swoje oburzenie, że Temlerowie nie mają zaufania do niego, i dalej działał w tajemnicy). Jednocześnie przedstawiciele MSP zawiadomili prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, polegającego na posługiwaniu się przez kuratora Żółtowskiego dokumentami pochodzącymi z nielegalnego źródła.

Jednak dla akcjonariuszy spółki i spadkobierców przedwojennych właścicieli Garbarni Temler i Szwede sprawa nie jest skończona. - Nadal walczymy - mówi Małgorzata Temler. - O sprawiedliwość i zwrot rodzinnego majątku, który tworzyły pokolenia Polaków - dodaje z naciskiem. Zadanie Temlerowie mają niełatwe, bo walczą na kilku frontach, m.in. z Ministerstwem Skarbu Państwowego, które, mianując nowego (swojego) kuratora, nie jest zainteresowane reaktywacją spółki. Spadkobiercy garbarskiej rodziny, jak i większościowi akcjonariusze walczą też z czasem i władzami Warszawy, które już kilkakrotnie usiłowały sprzedać deweloperom nieruchomości należące do spółki. Mimo bezprawnego upaństwowienia fabryki oraz jej mienia przez władze komunistyczne, miasto nie rezygnuje z tego zamiaru, nie licząc się z prawowitymi spadkobiercami a także większościowymi akcjonariuszami spółki założonej przez rodzinę Temler i istniejącej od prawie dwustu lat.

Duzi gracze, duże łupy

Warszawski ratusz pięciokrotnie większy problem (wyceniany na ok. 150 mln zł) niż ze spadkobiercami Garbarni Temler i Szwede, ma z reaktywowaną w 1999 r. przedwojenną spółką Nowe Dzielnice. Przed wojną skupowała grunty pod nowe osiedle (w szczytowym okresie miała ich ok. 100 ha, z czego ponad 20 zostało wcześniej sprzedane). Tymczasem władze reaktywowanych Nowych Dzielnic, już po roku, za ledwie 1 mln zł sprzedały roszczenie do części przedwojennego majątku (mowa o 32 ha plus kolejne 15 ha) spółce Projekt S. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że udziałowcami Projektu S okazali się: były urzędnik samorządowy, który kilka lat wcześniej kierował referatem regulacji prawnych nieruchomości w dzielnicy Praga-Południe (na jej terenie znajdują się grunty), oraz dwoje reaktywatorów Nowej Dzielnicy, czyli de facto sprzedali roszczenia sami sobie. I jako nowy właściciel roszczenia Project S zgłosił się do warszawskiego Ratusza o zwrot gruntów. W 2003 r. miasto zwrot klepnęło. Jednak w ostatniej chwili sprawę zablokował Lech Kaczyński, ówczesny prezydent stolicy. Sprawę skierował do prokuratury i ABW, ponieważ księgi wieczyste, mogące potwierdzić rzeczone roszczenie, były niekompletne. Pojawiły się za to dokumenty o zawartym porozumieniu między Polska a Belgią o odszkodowaniach za znacjonalizowany w PRL majątek podmiotów, w których udziały miały belgijskie osoby prawne lub fizyczne.

Ustalono, że spółka Tramways Suburbains et Vicinaux de Varsovie (TSVV) w 1933 r. posiadała 1900 akcji Nowych Dzielnic, pozostałe 100 podzielonych było po równo miedzy 10 osób. Ale w 1951 r. belgijska spółka legitymowała się już dwoma tysiącami akcji Nowych Dzielnic, prawdopodobnie polscy udziałowcy nie chcąc tracić majątków, odsprzedali belgijskiej spółce swoje udziały. Tym sposobem TSVV stała się właścicielem 100 proc. akcji warszawskiej spółki Nowe Dzielnice. Gdy 14 listopada 1963 r. zostało zawarte porozumienie handlowe między Belgią a PRL, załatwiono też sprawę odszkodowania za nacjonalizację Nowych Dzielnic dla Tramways Suburbains et Vicinaux de Varsovie. Wysokość odszkodowania oszacowano na 43 009 228 franków belgijskich, które miały zostać wypłacone w latach 1969-1975. To by oznaczało, że reaktywowana spółka Nowe Dzielnice nie miała prawa do przedwojennego majątku. Nikt jednak do tej pory nie unieważnił sprzedaży roszczeń spółce Projekt S., więc spółka (w połowie należąca do deweloperskiej firmy Echo Investment) broni nie składa. Mozolnie zabiega o przedwojenny grunt.

Tymczasem sprawa nadal jest w warszawskiej Prokuraturze Apelacyjnej, gdzie m.in. trwa badanie źródła pochodzenia akcji, którymi posłużyli się reaktywatorzy Nowych Dzielnic. Wiadomo, że w tej reaktywacji uczestniczył m.in. znany warszawski kolekcjoner przedwojennych akcji - Tomasz Górski. Już wcześniej postawiono mu zarzuty za udział w głośnej i bezprawnej reaktywacji Giesche - przedwojennej spółki, do której należały grunty połowy Katowic. Co więcej, reaktywatorzy Nowych Dzielnic brali też udział w ożywieniu spółki Zgrupowanie Elektryfikacyjne "Siła i Światło", jednej z największych w II RP. W jej skład wchodziło 13 spółek przez nią utworzonych lub przejętych (m.in. Polskie Radio, kilka elektrowni, linia kolejowa WKD czy spółka Miasto-Ogród "Podkowa Leśna"). Przy czym wartość przedwojennych inwestycji polskiej grupy elektryfikacyjnej szacowana jest na 30 mln dol., co po uwzględnieniu inflacji dawałoby dzisiaj kwotę sięgającą 0,5 mld dol. Reaktywację spółki "Siła i Światło" również bada ABW i prokuratura.

Wyjątki potwierdzające regułę

Wśród szeregu wątpliwych moralnie i prawnie reaktywacji przedwojennych spółek trafiają się chlubne przykłady. Choćby wskrzeszenie w 2002 r. warszawskiej Spółki Akcyjnej Handlu Towarami Żelaznymi Krzysztof Brun i Syn. Początki tej zasłużonej dla Warszawy firmy kupieckiej sięgają końca XVIII w. Obok kilku sklepów i składów zlokalizowanych w stolicy, w 1916 r. firma zbudowała magazyn i warsztaty na warszawskiej Pradze (przy ulicy Białostockiej 22), w których składano m.in. windy amerykańskiej firmy Otis. O znaczeniu firmy świadczy fakt, że po 1918 r. Towarzystwo Block-Brun stało się wyłącznym reprezentantem na Polskę i Wolne Miasto Gdańsk kilkudziesięciu zagranicznych firm, w tym amerykańskiego koncernu Remington. W czasie okupacji w warsztacie Bruna funkcjonowała introligatornia i stolarnia zatrudniająca 38 robotników. Prowadzono też konserwację wind. Po wojnie z całego majątku firmy ocalał tylko budynek na Pradze. Stał się tym samym główną siedzibą spółki "Krzysztof Brun i Syn" i już w 1945 r. uruchomiono produkcję. Część pomieszczeń ocalałego domu przeznaczono na mieszkania dla pracowników. Jednak w 1950 r. zakład i budynek przejęło państwo. W kamienicy ulokowano m.in. Urząd Skarbowy, Totalizator Sportowy oraz komunalnych mieszkańców. Dopiero po reaktywacji spółki przez spadkobierców rodziny Brunów i kilku latach walki o ocalały majątek, kamienica powróciła do swoich prawowitych właścicieli. Ci odnowili szyld, przeprowadzili gruntowny remont budynku, z zachowaniem dbałości o zabytkowe detale. Choć nie prowadzą działalności produkcyjnej, rodzinnego biznesu nie zamknęli. Powiesili nowy szyld "Kamienica Artystyczna" i prowadzą wynajem lokali biurowych i studyjnych.

Jeszcze bardziej spektakularnie potoczyła się reaktywacja przedwojennej spółki Dom Towarowy Braci Jabłkowskich. Po 23 latach batalii w sądach z licznymi urzędnikami i jednym najemcą, Jabłkowscy odzyskali rodzinny majątek. Kamienicę przy Chmielnej 19 w ścisłym centrum Warszawy oraz grunt obok, przy Chmielnej 21. Odzyskali też prawo własności budynku wraz z prawem użytkowania wieczystego nieruchomości gruntowej przy Brackiej 25.

- Niestety nie wzbogaciliśmy się na zwróconym majątku, właściwie nadal do niego dokładamy, i to całkiem sporo - mówi z uśmiechem Jan Jabłkowski, spadkobierca przedwojennego właściciela.

Najpierw wzięli się za rewitalizację Chmielnej 19, potem budowę Nowego Domu Jabłkowskich wspólnie ze spółką LHI Leasing Polska. Teraz największe środki idą na rewitalizację i przebudowę 6-piętrowej niezwykłej kamienicy przy Brackiej 25. - Górne trzy pietra biurowe już są zrobione, ale najwięcej roboty i nakładów wymaga dolna cześć handlowa, z piętrem schowanym pod ziemią, oraz pasaż łączący kamienice z Chmielnej i Brackiej - opowiada Jabłkowski. Zrobienie tego zgodnie ze współczesnymi wymogami technicznymi, przy zachowaniu klimatu elegancji sprzed 100 lat, to nie lada wyzwanie, za to jeszcze ze dwa lata pracy - dodaje przedsiębiorca, któremu marzy się stworzyć na nowo wielkomiejskie centrum w sercu wielkiego miasta.

- To pozytywne przykłady i pewnie jest ich więcej, ale i tak są wyjątkami, bo większość reaktywowanych przedwojennych spółek nie wraca do biznesu, tylko po majątek - mówi bez ogródek mec. Koziorowski. - Trudno się temu też dziwić, bo jakie szanse ma reaktywowana spółka Lilpop, Rau i Loewenstein na produkcję tramwajów czy samochodów Buicka albo Garbarnia Temlera i Szwede, chluba przedwojennego przemysłu garbarskiego. - Nie te czasy, nie ta technologia, nie ten rynek - kwituje.

Walka z czasem

Od tego roku nie ma już prawnej możliwości reaktywowania przedwojennej spółki. Czy to wystarczy? - prawicy nie mają pewności. Wskazują na podejrzenie niekonstytucyjności np. w kwestii wywłaszczania z majątku bez wypłaty odszkodowania albo zapisów o zamknięciu spółki bez przeprowadzenia procesu jej likwidacji. W jednym za to są zgodni. Brak ustawy reprywatyzacyjnej na miarę przepisów o mieniu zabużańskim lub kościelnym, nie ułatwia załatwienia trudnych spraw reprywatyzacyjnych w cywilizowany sposób. Korzystają na tym nie do końca uczciwi posiadacze historycznych akcji, tracą prawowici spadkobiercy. Traci na tym samo państwo. Wizerunkowo i również finansowo, bo roszczenia nie znikają.

Długi cień Bieruta Reprywatyzacyjny front od kilku lat otwarty jest w Warszawie. Walka toczy się o zwroty stołecznych nieruchomości przejętych dekretem Bieruta. Dekretem uzasadnianym "racjonalnym przeprowadzeniem odbudowy stolicy i dalszej jej rozbudowy zgodnie z potrzebami narodu" objęto ok. 12 tys. ha gruntów, na których stało ponad 20 tys. nieruchomości. Te nieruchomości na coraz większą skale trafiają w prywatne ręce (nie zawsze spadkobierców dawnych właścicieli), uszczuplając zasoby miasta - również te o funkcji publicznej jak np.: szkoły, parki. Wystraszone skalą zjawiska władze stolicy zabiegały o przepisy reprywatyzacyjne, które zostały nazwane małą ustawą reprywatyzacyjną. Miały w pierwszym szeregu ograniczyć spekulacyjny handel roszczeniami, ocalić miejsca użyteczności publicznej (szkoły, przedszkola) oraz ukrócić praktykę "na kuratora". W skrócie polegała ona na tym, że zjawiał się w kurator nieruchomości, z nie zawsze przekonującym pełnomocnictwem (np. od 130-letniej właścicielki) i w jej imieniu występował o zwrot nieruchomości. Nierzadko skutecznie. Mała ustawa przeszła przez parlament, ale prezydent Bronisław Komorowski uznał ją za bubel prawny, niezgodny z konstytucją, bo nie przewiduje rekompensaty dla spadkobierców dawnych właścicieli za nieruchomości użyteczności publicznej. Zbigniew Niemczewski z kancelarii Proprium też nie widzi okoliczności łagodzącej dla małej ustawy reprywatyzacyjnej. Nazywa ją dekretem Bieruta bis. Łagodniej małą ustawę reprywatyzacyjną ocenił notariusz Piotr Siciński, były sędzia i Przewodniczący Wydziału Ksiąg Wieczystych Sądu Rejonowego w Warszawie. - Prezydent przed odesłaniem ustawy do Trybunału mógł ją podpisać, to dałoby chociaż miastu prawo pierwokupu obiektów publicznych - wyjaśnia. Co do handlu roszczeniami, Siciński uważa, że jest to efekt urzędniczej praktyki, przeciągania latami zwrotu nieruchomości właścicielowi lub spadkobiercom. Wtóruje mu Niemczewski: - Ci sami urzędnicy mają broń, aby ukrócić spekulacyjny handel roszczeniami, choćby w postaci planów miejscowych zagospodarowania - dodaje. Pytanie dlaczego o to nie dbają - pozostaje bez odpowiedzi.

Longina Grzegórska-Szpyt

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: reprywatyzacja | Dzika | spółki | Polska Rzeczpospolita Ludowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »