Europa osiągnęła szczyt satysfakcji

Szczyt Rady Europejskiej w Kopenhadze wielkim wydarzeniem był. To zdanie mogłoby wystarczyć za cały komentarz, ponieważ po trwającym przez weekend festiwalu medialnym naprawdę trudno już wymyślić na ten temat coś bardziej oryginalnego.

Szczyt Rady Europejskiej w Kopenhadze wielkim wydarzeniem był. To zdanie mogłoby wystarczyć za cały komentarz, ponieważ po trwającym przez weekend festiwalu medialnym naprawdę trudno już wymyślić na ten temat coś bardziej oryginalnego.

Wszyscy fetują kompromisowy sukces. Wśród rządów dziesięciu krajów kandydackich nie znajdzie się ani jednego, który nie szczyciłby się wobec społeczeństwa swoim heroizmem. W samoocenie twardymi negocjatorami okazują się nawet ci premierzy, którzy przyjechali do Kopenhagi ustawić się do wspólnego zdjęcia. Na szczęście nasza delegacja nie musi dowartościowywać się sztucznie - w zgodnej opinii uczestników Polska stała się solą szczytu i naturalnym liderem kandydującej do Unii Europejskiej dziesiątki. W rolę lodołamacza weszliśmy całkowicie naturalnie - wszak liczymy więcej obywateli, niż dziewięć pozostałych państw łącznie. Warto odnotować, iż Polsce opłaciło się aktywizowanie Grupy Wyszehradzkiej - Czechy i Węgry również targowały się w Kopenhadze nieustępliwie.

Reklama

W piątkowym komentarzu postawiliśmy tezę, że w kilku najbardziej drażliwych tematach jedyną metodą na negocjacyjny sukces Polski wydaje się szarża. I tak się stało - w piątek rano nasze postulaty odbijały się od muru unijnego niezrozumienia, ale stopniowo zaczął on słabnąć i do wieczora skruszał. Polskie natarcie miało ściśle określoną rubież czasową. Z punktu widzenia strony unijnej wyznaczało ją uroczyste przyjęcie u duńskiej królowej Małgorzaty II, a z naszej - główne wydanie wiadomości w telewizji publicznej. Okazało się, że majestat musi ustąpić przed potęgą godziny 19.30 w TVP.

Jednym ze źródeł negocjacyjnego sukcesu Polski był taktyczny monolit obecnego w Kopenhadze kierownictwa koalicji SLD-UP-PSL. Ale już od dzisiaj zacznie się polityczna rozbiórka owoców sczytu. Wystarczy rozważyć jeden przykład. Oto premier Leszek Miller triumfalnie oznajmia narodowi: "Uzyskaliśmy dopłaty bezpośrednie dla rolników - 55 proc. w pierwszym roku, 60 proc. w drugim i 65 proc. w trzecim". Słychać kamień spadający z serca polskiej wsi, ale nie słychać wicepremiera i ministra finansów Grzegorza W. Kołodki, który doprecyzowuje: "Polska uzyskała wyłącznie MOŻLIWOŚĆ zwiększenia dopłat środkami z własnego budżetu do poziomu 55, 60 i 65 proc. (UE sfinansuje tylko 36, 39 i 42 proc.). Decyzje w tej sprawie będą podejmowane nie automatycznie, lecz w zależności od sytuacji budżetowej w danym roku. Ten miliard euro, który Unia zgodziła się przesunąć z pomocowych funduszy strukturalnych wprost do naszego budżetu, nie musi posłużyć do uzupełnienia dopłat dla rolników!". Jak widać, pole konfliktów przy konstruowaniu budżetów na lata 2004-06 pozostaje przeogromne.

Przeksięgowanie przez UE wspomnianego miliarda euro budzi uczucia mieszane. Z jednej strony - pieniądze te oczywiście podreperują naszą państwową kasę w trzech najtrudniejszych latach. Z drugiej jednak - wypaczeniem unijnych idei jest okoliczność, że pomocowe środki, które mają służyć cywilizacyjnemu awansowi Polski, zostaną zwyczajnie przejedzone. Z trzeciej strony - na początku członkostwa i tak nie potrafilibyśmy ich zaabsorbować, więc lepiej je rzeczywiście przejeść. Z czwartej - pieniądze te pochodzić będą z budżetu Niemiec, czyli państwa przyjaznego, które jednak ma wobec Polski nieogarniony wręcz dług z XX wieku.

Jeśli naszą rozstrzygającą szarżę negocjacyjną uznamy za polską klasykę, to sam kopenhaski szczyt wypada określić klasyką unijną. Rada Europejska przesądza o losach całych państw i wydatkowaniu wielomiliardowych kwot. Jej strategiczne decyzje bardzo często podejmowane są niezgodnie ze sztuką organizacji, zarządzania i higieny pracy umysłowej - późną nocą albo nad ranem, pod presją czasu, bez możliwości dokładnego przeanalizowania ich skutków. Widać, jak bardzo styl pracy polityków odbiega od stylu działania międzynarodowego biznesu, w którym kontrakty są przed podpisaniem wynegocjowywane przez sztaby prawników do ostatniego przecinka. Obrady w Kopenhadze i tak zostaną przez UE zapamiętane jako wyjątkowo sprawne. Dwugodzinny poślizg terminu ich zakończenia to korekta niemal techniczna.

Bezpośrednio przed kopenhaskim szczytem premier Leszek Miller udał się w objazd po Europie. Przeloty trwały długo, noclegi krótko, a spotkania z poszczególnymi premierami jeszcze krócej - godzinę, półtorej. Kiedy jednemu z najlepiej zorientowanych w sprawach zagranicznych decydentów zadałem pytanie, czy takie osobiste spotkania polityków są bardziej efektywne, czy naszych budżetowych argumentów nie moglibyśmy unijnym partnerom przedstawić na przykład w formie telekonferencji - uzyskałem odpowiedź: "To tak, jak by pan z kobietą... przez szybę". W Kopenhadze wielcy naszego kontynentu nie musieli przez szybę i nasycili się swoją fizyczną bliskością. Ciekawe, na jak długo wystarczy im osiągniętej 13 grudnia satysfakcji.

Puls Biznesu
Dowiedz się więcej na temat: szczyt | satysfakcja | Rada Europejska | Europa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »