Gospodarka: Wirus wyrwał ze snu "nocnego stróża"

Pół roku od wybuchu pandemii widzimy, że powrotu do świata sprzed niej już nie ma. Nie tylko dlatego, że wzbierająca "druga fala" zachorowań może dokonać całkowitego resetu systemu, w którym żyliśmy. Także dlatego, że w czasie pandemii przyspieszyły procesy, które już od lat stopniowo zmieniały gospodarkę. Nowe wielkie ryzyka wybuchają naraz.

Jeśli idziemy w góry i dopada nas burza, staramy się jak najszybciej znaleźć bezpieczne schronienie. Osłonięte od deszczu i nienarażone na uderzenia piorunów. Burza potrwa godzinę, może dwie. Przeczekamy. Ale gdyby tak burza trwała kilka tygodni, jak lockdown? Musielibyśmy mieć zasoby, by przeżyć. Pandemia to burza doskonała, czyli - jak mawiają ekonomiści za klasykiem angielskiej powieści - "perfect storm".    

Jak gospodarka ma przeczekać doskonałą burzę?

Doskonałą, bo uderzyła i w popyt, i w podaż, jak nie zdarzyło się jeszcze nigdy dotąd. Ze względów sanitarnych wiele przedsiębiorstw przestało produkować, a konsumenci - wydawać pieniądze. Na pytanie "jak przetrwać" musieli odpowiedzieć sobie decydenci polityczni i trzeba przyznać, że nie mieli wiele czasu na zastanowienie.

Reklama

Skoro - z powodów zdrowotnych - "zamrażamy" gospodarkę i ograniczamy aktywność konsumentów, przestają krążyć (również dlatego, że "zamarzły" łańcuchy wartości dodanej) towary, a wraz z nimi przestaje krążyć pieniądz. Przedsiębiorstwa tracą przychody, a ludzie pracę. Słowem - doskonała burza powoduje doskonałą katastrofę. Trzeba więc "zakonserwować" gospodarcze struktury i utrzymać zatrudnienie, pompując pieniądz. 

Nawet wtedy, gdy równocześnie popyt i podaż zamierają, pieniądz musi krążyć. Ludzie muszą kupować jedzenie, płacić rachunki, a przedsiębiorstwa - także te pozbawione przychodów - regulować swoje zobowiązania, by inne nie upadły. Powinny płacić za pracę, nawet gdy ludzie nie pracują, choćby część wynagrodzenia. Kto może w takiej sytuacji dostarczyć pieniądza? Jedynie rządy - zwiększając dług i banki centralne - drukując pieniądze. 

Do takich - prawdopodobnie jedynie słusznych w momencie wybuchu pandemii - wniosków doszły rządy i banki centralne w zdecydowanej większości państw. To jednak wpędziło je w nieoczekiwane kłopoty i nie chodzi tu tylko o zadłużenie. Chodzi o miejsce państwa w gospodarce. Skala pomocy udzielanej przedsiębiorstwom może doprowadzić do tego, iż państwo stanie się właścicielem dużej ich części. A upadłość każdej niewielkiej firmy może stać się sprawą polityczną. A co dopiero - wielkiej firmy?

Ekonomiści krytykujący przeobrażenia gospodarki następujące od lat 80. zeszłego stulecia - a ich skutkiem był wielki globalny kryzys finansowy - mówili, że rola państwa sprowadzona została do pozycji "nocnego stróża". Miał przypilnować, żeby za dużo nie nakradli i generalnie do gospodarki się nie wtrącać. Gdy wybuchła pandemia stróż wychynął ze swojej lichej kanciapy i powiedział - teraz ja rozdaję karty. I oczywiście - pieniądze.

Kilka kluczowych problemów

Aktywny teraz "stróż nocny" mierzy się nie tylko z burzą doskonałą, która nie wiadomo kiedy się skończy, ale w dłuższym okresie także z wszystkimi narosłymi przez lata chorobami po stronie podaży i popytu. Zajmijmy się podażą.  

Na długo przed pandemią podaż już chorowała. Na co? Na malejącą produktywność wynikającą prawdopodobnie z trwającej przez kilka dekad błędnej alokacji kapitału. Na czym ona polega? Na nietrafionych inwestycjach, które nie przynoszą zwrotu. Niektórzy ekonomiści, np. w Polsce Andrzej Halesiak, mówili po poprzednim wielkim globalnym kryzysie finansowym, że gospodarki nie wyjdą na prostą, póki nie dojdzie do naprawienia popełnionych w przeszłości błędów. W jaki sposób? Poprzez bankructwa, sprzedaż aktywów, wyjścia z rynku nieproduktywnych firm i korporacji.

Takie przedsiębiorstwa od poprzedniego kryzysu zwane są firmami zombie. Co to takiego? Najkrócej mówiąc - firmy trwale nierentowne i nieproduktywne, zamrażające źle alokowany kapitał. Badania Banku Rozliczeń Międzynarodowych pokazały, że udział zombie w światowej gospodarce dynamicznie rośnie. Pod koniec lat 80. XX wieku stanowiły ok. 2 proc., a w 2016 roku aż 12 proc. całej populacji przedsiębiorstw w największych 34 gospodarkach świata. Ale nie tylko to powiększanie się kohort zombie jest niepokojące.

Ich oddziaływanie na gospodarkę jest znacznie większe. Istnienie zombie nie sprzyja rozpowszechnianiu się technologii, krążeniu kapitału, konkurencyjności, zatrudnieniu.

Dzięki czemu zombie mogą trwać?

Oczywiście dzięki bankom, bo te w nieskończoność rolują ich zadłużenie. Ale najważniejsze jest to, że sprzyjające środowisko dla hodowania zombie tworzą niskie stopy procentowe. Ujemne, jak w strefie euro, "zerowe" jak w USA czy "bliskie zera". Jak w Polsce. Mamy więc świetne warunki do tego, by zombie radziły sobie dobrze.

Drugim powodem niskiej - i od lat spadającej - produktywności w światowej gospodarce są ogromne nadwyżki finansowe dużej części zyskownych przedsiębiorstw. Nie inwestują one tych oszczędności, bowiem od lat widzą kurczenie się popytu. Co najwyżej płacą sowite dywidendy i tak bogatym akcjonariuszom.    

W tej sytuacji rola obudzonego z głębokiego snu "stróża nocnego" nie skończy się na zapewnieniu schronienia górskim wędrowcom tylko na czas pandemicznej doskonałej burzy. Będzie musiał wziąć odpowiedzialność za alokację kapitału w dłuższym okresie - sprowadzenie wędrowców z górskiego szlaku do schroniska. A w schronisku zapewnienie im nowych suchych ubrań i jedzenia. Innymi słowy - za nowe inwestycje kapitałowe.

- To całkowita zmiana gospodarczego paradygmatu - mówi prezes ING Banku Śląskiego Brunon Bartkiewicz.

Na czym ta zmiana polega?

Jak dotąd sektor produkcyjny i usługowy były finansowane przez banki (i ewentualnie rynek kapitałowy), które zbierały oszczędności od ciułaczy. Banki będą teraz finansować państwo, kupując jego dług. Za pośrednictwem banków ciułacze będą finansować państwo. Przy realnie ujemnej stopie procentowej zapłacą przy tym podatek "inflacyjny", z którego państwo pokryje koszty zadłużenia. Zadłużenie to powstaje, by struktury gospodarcze mogły przetrwać i ponownie uruchomić produkcję i usługi po pandemii.

Słowem - chodzi o to, by "zamrożona" podaż po pandemii odrodziła się taka, jak przed nią. Jakby się tylko na chwilę zdrzemnęła. Z wszystkimi jej dolegliwościami, brakiem produktywności, dekadami błędnej alokacji kapitału. A w dodatku stojąc w skrajnej niepewności co do przyszłego popytu. Już teraz widać, że ostatnia rzecz, o jakiej przedsiębiorstwa pomyślą po pandemii, to nowe inwestycje.

"Nocny stróż" stanie się zatem także inwestorem - jak mówi były członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor ekonomii Dariusz Filar - "inwestorem ostatniej instancji". Już teraz niemiecki rząd chce ratować Lufthansę, choć przyszłość lotnictwa cywilnego nie przedstawia się zachęcająco. Polski rząd chce natomiast budować gigantyczny port lotniczy.

Raghuram Rajan, były prezes banku centralnego Indii, a obecnie profesor finansów na Uniwersytecie w Chicago przestrzega: przyszłe pokolenia będą musiały spłacić nasze długi, dlatego rządy powinny powstrzymać się z inwestowaniem w przedsięwzięcia, które mogą okazać się trwale nierentowne.   

"Dlatego musimy ostrożnie kierunkować nasze wydatki. Ponieważ pandemia i jej konsekwencje utrzymują się, musimy przejść do ochrony pracowników, a nie każdego miejsca pracy. Wszystkim zwolnionym pracownikom należy oczywiście zapewnić przyzwoity poziom pomocy publicznej, z pewnością do czasu, gdy ogólne zatrudnienie zacznie się poprawiać. W bogatym społeczeństwie moralnie słuszne jest zapewnienie sieci bezpieczeństwa dla wszystkich (...)" - pisze ekonomista na łamach Project Syndicate.

“(...) władze powinny postępować bardziej selektywnie we wsparciu przedsiębiorstw, pozwalając rynkowi, by wykonał swoje zadanie" - dodaje.

Takie postawienie sprawy mogłoby sprzyjać oczyszczeniu rynku z grasujących po nim zombie, doprowadzić do wymiany aktywów, poprawić produktywność w lepszych przedsiębiorstwach. Ale brakuje przejrzystych reguł, a pewnie i konsensusu co do tego, jakie miałyby te reguły być. Każda decyzja "nocnego stróża" byłaby decyzją polityczną. I taką będzie w przyszłości. Przez wiele lat. 

- To nie jest dobry czas na twórczą destrukcję - mówił w jednej z rozmów w ramach "Kwadransa z Europejskim Kongresem Finansowym" Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju, państwowego ramienia do ochrony przedsiębiorstw "tarczą finansową". 

John Maynard Keynes stworzył doktrynę mówiącą, iż państwo nie powinno zachowywać się jak "nocny stróż", lecz aktywnie interweniować w gospodarce. Żaden ekonomista (prócz twórców ekonomii "realnego socjalizmu") nie udowodnił natomiast, iż to państwo powinno być właścicielem czy też zarządcą sieci pizzerii lub kwiaciarni.  

Wielu ekonomistów już przed pandemią dostrzegało niebezpieczeństwo "kapitalizmu państwowego", czyli apetytu niektórych państw na wchłonięcie coraz większej ilości gospodarczych aktywów. Dlaczego "kapitalizm państwowy" miałby być taki niebezpieczny? Argumentów jest wiele, ale jeden z nich jest taki, iż to typ ustroju charakterystyczny dla satrapii Wschodu. Nie został wprowadzony w żadnej zachodniej demokracji. Jedynie Francja podjęła takie próby w latach 80. zeszłego stulecia i część ekonomistów twierdzi, że wskutek nich do dziś gospodarka tego kraju ma problemy z konkurencyjnością.

Czy kapitalizm państwowy może być efektywny?

Tu oczy wszystkich kierują się na Chiny. To tam właśnie "kapitalizm państwowy" budowany konsekwentnie przez cztery dekady wyciągnął jeden z najbiedniejszych krajów na pozycję numer dwa w globalnej gospodarce. Czterdziestokrotnie zwiększył dochód na mieszkańca i niemal wyeliminował skrajne ubóstwo. 

- Merytokracja i autorytarny reżym - to dwa pojęcia, które opisują chiński system - mówi Gang Fan, profesor HSBC Business School na Uniwersytecie w Pekinie.

Na swój model zarządzania gospodarką Komunistyczna Partia Chin pracowała skrupulatnie przez dziesięciolecia, a ekonomiści wciąż pokazują na nim rysy. To model oparty na niezwykle szerokich badaniach i eksperymentach, testowaniu rozwiązań w wydzielanych z ogromnej gospodarki "specjalnych strefach". Wprowadzaniu ich, jeśli się sprawdzą, szerzej.  

O ile nawet w wielu krajach Europy autorytaryzm jest pociągającą opcją dla przynajmniej części społeczeństw, znacznie gorzej może być z merytokracją. Jest spore ryzyko, że władza dostanie się w ręce "dyktatury ciemniaków", jak Stefan Kisielewski określał schyłkowe rządy Władysława Gomułki. To ryzyko jest większe w krajach, gdzie gospodarka jest w dużo lepszej formie niż instytucje państwa.

W średnim terminie wszystkie państwa płyną na jednej łódce. Solidarnie zrywają "kotwice" budżetowe i się zadłużają. Ale rozpoczęte jeszcze przed pandemią "wojny handlowe", protekcjonizm, zrywanie porozumień multilateralnych pokazują, że kiedy państwa staną się właścicielami gospodarek, wojny mogą się tylko nasilić, a ich temperatura może wzrosnąć. To najdalej idące ryzyko ze wszystkich, z którymi musi się zmierzyć obudzony "nocny stróż".     

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: gospodarka | polska gospodarka | kryzys gospodarczy | pandemia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »