Mechanik wygrywa z magistrem

Tak kuriozalnej sytuacji na rynku pracy jeszcze nie było. Mimo dużego bezrobocia, przedsiębiorcy nie mogą znaleźć chętnych do pracy. Z drugiej strony wyższe wykształcenie nie tylko nie daje gwarancji zatrudnienia, a wręcz utrudnia znalezienie pracy.

Polska, będąc w czołówce państw europejskich o największym przyroście osób z wyższym wykształceniem, nie ma wcale powodu do dumy. W 2005 roku ponad 150 tysięcy absolwentów szkół wyższych było zarejestrowanych jako bezrobotni. Spada za to bezrobocie wśród osób z wykształceniem zawodowym.

Spółka Delphi Polska, znany producent części samochodowych, podobnie jak inne firmy przemysłowe, ma problemy ze znalezieniem specjalistów.

- Brakuje nam ślusarzy, tokarzy, mechaników, konstruktorów oraz wykwalifikowanych operatorów maszyn - informuje Hanna Wysokińska, dyrektor personalny Delphi w Polsce.

Reklama

Firma Inter Groclin Auto, producent foteli samochodowych, może od zaraz zatrudnić 100-200 szwaczek. Marcin Matysiak, dyrektor personalny spółki mówi, że firma się rozwija, tworzy miejsca pracy, ale reforma oświaty, przez którą wzrosły aspiracje obywateli, odebrała firmom pracowników. Zawód szwaczki powoli zamiera.

- Poszukujemy więc osób bez kwalifikacji i staramy się je przeszkolić. Rezultat takiego przekwalifikowania jest jednak niepewny. Osoby przysyłane przez urzędy pracy zgadzają się na przeszkolenie, aby nie stracić prawa do zasiłku, ale takie uczenie zawodu na siłę, nie uczyni z wielu osób dobrych, wydajnych pracowników. Zwłaszcza że po pewnym czasie część z tych osób odejdzie z zakładu, zacznie szukać innej pracy - dodaje Marcin Matysiak.

Inter Groclin Auto szacuje, że przeszkolenie niewykwalifikowanej osoby na stanowisko szwaczki, nie biorąc pod uwagę poniesionych przez firmę kosztów, trwa około pół roku. Aby jednak nabrać wprawy, osoba ta potrzebuje kolejne pół roku wdrażania się w zakładzie. Przez ten rok spółka płaci nowym pracownikom pełne wynagrodzenie, chociaż ich efektywność pracy rośnie powoli. Najbardziej przydatni w zakładzie pracownicy powinni mieć pięcioletnie doświadczenie.

- Przeprowadzona reforma edukacji wprowadziła licea profilowane, a zlikwidowała szkoły zawodowe. Rozbudziło to nadzieje na zdobycie pracy za biurkiem, a tej nie ma. Szkoły "produkują" bezrobotnych. Reforma mocno zderzyła się z realiami - ocenia dyrektor Matysiak.

Zawody na wymarciu

Na rynku pracy brakuje przedstawicieli wielu zawodów. Na brak szwaczek, mechaników, operatorów maszyn, a zwłaszcza budowlańców skuszonych wyższymi zarobkami w Hiszpanii i Irlandii, w całym kraju czekają firmy skłonne płacić coraz wyższe pensje. Przedsiębiorstwa nie mają co liczyć na nowych absolwentów szkół.

Według GUS, stopniowo coraz mniej osób decyduje się na kształcenie w szkołach zawodowych (w 2003 roku nastąpił spadek o ok.75 proc. w porównaniu do roku 1990), wzrasta natomiast liczba uczniów techników (o 34 proc.) i liceów ogólnokształcących (o 69 proc.) oraz szkół policealnych (o 145 proc.).

- W Polsce problemem jest to, że nie ma dobrego szkolnictwa zawodowego - komentuje Mateusz Walewski z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych CASE. - Brakuje dobrych fachowców, rzemieślników, praktycznie we wszystkich branżach i we wszystkich dziedzinach. Pracodawcy natomiast wciąż nie są skłonni do tego, żeby na własną rękę szkolić pracowników.

Brak osób z wykształceniem zawodowym zauważają nie tylko przedsiębiorcy, analitycy rynku, ale również osoby, które odpowiadają za stan szkolnictwa. W "Strategii rozwoju edukacji na lata 2007-2013" przygotowanej w sierpniu 2005 roku przez dawne Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu, zapisano, że w celu lepszego dostosowania kształcenia do potrzeb rynku pracy i zwiększenia perspektyw zatrudnienia absolwentów, resort "wprowadza programy modułowe (opracowano już ich kilkadziesiąt), a także zawiera porozumienia z organizacjami pracodawców, samorządami gospodarczymi w zakresie realizacji praktycznej nauki zawodu".

Kolejki po dyplomy

Pozostaje mieć nadzieję, że strategia zostanie urzeczywistniona, ale na pewno szybko nie wzrośnie liczba specjalistów, zwłaszcza że młodzież chętnie wybiera studia. Polacy od początków transformacji gospodarczej nie poprzestają na maturze. Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1990 roku stworzyła prawne przesłanki do tworzenia uczelni niepaństwowych, a ustawa o wyższych szkołach zawodowych umożliwiła tworzenie tych uczelni i kształcenie na poziomie licencjackim i inżynierskim. Ustawy te, wraz z polityką finansową uczelni, tworzeniem zamiejscowych placówek kształcenia oraz możliwości pobierania odpłatności za studia zaoczne, wieczorowe i eksternistyczne (w uczelniach publicznych) znacząco powiększyły ofertę edukacyjną. Oferta ta spotkała się z niespotykanym wzrostem aspiracji edukacyjnych młodzieży. Liczba studentów wzrosła z 394 tysięcy w roku 1990 do 1,83 miliona w roku akademickim 2003/2004. W roku 1990/1991 współczynnik skolaryzacji brutto (w wieku 19-24 lat) wynosił 13,1 proc., w roku akademickim 2003/2004 - 47 proc., w roku akademickim 2004/2005 już 48,5 proc. Jest to jeden z najwyższych wskaźników kształcenia na poziomie wyższym w Europie.

Nie mamy jednak powodów do dumy. Wyższe wykształcenie nie tylko nie daje gwarancji zatrudnienia, a wręcz utrudnia znalezienie pracy. Gospodarka nie rozwinęła aż tylu stanowisk dla osób z wyższym wykształceniem, zwłaszcza po kierunkach obleganych.

Z analizy danych rekrutacji na studia ("Strategia rozwoju szkolnictwa na lata 2007-2013") wynika, iż młodzież nadal wybiera kierunki: zarządzanie i marketing, pedagogika, ekonomia i administracja, należące do grupy kierunków społecznoekonomicznych, całkowicie nie odpowiadających zapotrzebowaniom rynku pracy. W mniejszym stopniu preferowane są kierunki techniczne, choć wchodzące do Polski zagraniczne firmy potrzebują właśnie inżynierów, specjalistów ds. produkcji, obsługi maszyn czy informatyków. W latach 2000-2006 liczba bezrobotnych z wykształceniem wyższym wzrosła aż o około 120 procent. Dla porównania, bezrobocie wśród absolwentów szkół zawodowych spadło w tym samym okresie o około 10 procent (z ok.1 miliona do 903 tys. osób). Choć tendencja spadkowa rozpoczęła się dopiero w roku 2004. Najwyraźniej specjaliści zaczęli być poszukiwani, dopiero kiedy weszliśmy do struktur UE i gdy... część z nich wyemigrowała.

Zabrakło wymiany pokoleń

Obecna sytuacja na rynku pracy, w tym wysokie bezrobocie, były do przewidzenia. Tak twierdzi Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu. Jego zdaniem, po 1989 r. na rynek pracy trafiło pokolenie wyżu demograficznego, pokolenie ówczesnych dwudziestolatków, którzy dzisiaj mają po trzydzieści, trzydzieści kilka lat. Została zachwiana reguła, zgodnie z którą każdego roku na rynek pracy wchodzi (kończy studia) i odchodzi z niego (na emerytury) tyle samo osób.

- Sytuacja powtórzyła się w roku 2000, kiedy na rynek weszło kolejne, duże pokolenie absolwentów studiów. Realne bezrobocie sięgnęło 20 procent. Unormowanie sytuacji, w której tyle samo osób będzie kończyć studia i odchodzić na emerytury nastąpi dopiero za około 20 lat - twierdzi Pawłowski. - Proces unormowania podaży i popytu na pracę może postępować szybciej, jeśli będziemy tworzyli właściwe warunki życia gospodarczego. W Polsce muszą rosnąć w siłę małe firmy.

Przedsiębiorstwa potrzebują techników, jednak paradoksalnie większość absolwentów wyższych uczelni kończy kierunki kompletnie niepotrzebne współczesnej gospodarce. W roku akademickim 2004/2005 absolwenci kierunków ekonomicznych i administracyjnych stanowili 31,3 proc., pedagogicznych - 15,6 proc., społecznych - 14,5 proc., humanistycznych - 7,1 proc., a inżynieryjno-technicznych - zaledwie 5,7 proc. ogółu absolwentów.

Egzamin z elastyczności

Sytuacja na przełomie lat 1990/1991 była inna - kierunki techniczne kończyło 16,5 proc. studentów. Dziwi fakt, że uczelnie nie tylko nie dostosowały kierunków nauczania do potrzeb biznesu, a wręcz zachęcały do studiowania przedmiotów, na które szybko skończyło się zapotrzebowanie. Mimo że bezrobocie wśród osób z tytułem magistra rośnie drastycznie od siedmiu lat, nie widać, aby uczelnie modyfikowały ofertę.

Krzysztof Pawłowski broni jednak uczelni. - Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie będzie zapotrzebowanie na specjalistów np. za 5 lat. Konia z rzędem temu, kto będzie wiedział, co się wydarzy w gospodarce w dłuższym terminie. Dlatego nie ma co liczyć, że szkolnictwo będzie aktualnie dostosowane do potrzeb gospodarki - uważa rektor nowosądeckiej uczelni.

Rzeczywiście, gospodarka zmienia się w zawrotnym tempie, a szkolnictwo nie jest w stanie nadążyć za jej potrzebami. Z tego powodu w nauce ważniejsze staje się co innego niż kierunki i programy. Pawłowski uważa, że należy skupić się na uczeniu elastyczności. Na pytanie, jak tego dokonać, nie chce on jednak odpowiedzieć. Twierdzi, że jego uczelnia to potrafi, lecz to jej tajemne know-how.

To, że mamy nadmiar marketingowców i niedostatek inżynierów wynika jednak nie tylko z nieprzewidywalności gospodarki. Także z braku działania państwa. Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1990 roku rozszerzyła znacząco autonomię uczelni i stworzyła prawne przesłanki do tworzenia uczelni niepaństwowych. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie ingeruje w kierunki studiów i programy nauczania. Innymi słowy, rząd nie ma większego wpływu na to, kto opuszcza wyższe uczelnie.

Strach przed uczelnią

Ewa Kafarska, rzecznik MNiSW informuje, że szkolnictwo musi zweryfikować nauczanie. Obecni studenci pochodzą jeszcze z wyżu demograficznego. Za kilka lat niektóre kierunki mogą świecić pustkami, szkoły wyższe, jeśli nie zmodyfikują oferty, czeka zapaść.

- Jesteśmy zobligowani dostosować szkolnictwo do wymogów Unii Europejskiej, w tym rozwijać zasady gospodarki opartej na wiedzy. Musimy zbliżyć szkolnictwo do rynku pracy - tłumaczy Ewa Kafarska. - Jednym z zadań resortu jest przekonanie uczelni do nawiązywania kontaktów, współpracy z przedsiębiorstwami. Czy szkoły tak robią? Na pewno niektóre, zwłaszcza na Śląsku czy w Małopolsce, Wielkopolsce. Tam uczelnie i biznes spotykają się np. w parkach technologicznych. Uczelnie mogą tworzyć rozwojowe projekty wykorzystując środki z UE. Resort może wskazywać kroki, jakie musi podjąć uczelnia, ale każda z nich samodzielnie podejmuje decyzje.

Rektor szkoły w Nowym Sączu nie rozumie sytuacji, w której uczelnie publiczne nie są zarządzane centralnie, choć są wspomagane środkami z budżetu państwa (obecnie w sumie ok.54 mln zł rocznie przeznacza się na szkolnictwo wyższe).

- Władza boi się zarządzania szkolnictwem wyższym. Ministrowie obawiają się ingerowania w sprawy uczelni, dlatego dają im środki i nie wnikają w ich działania. A powinno być inaczej. Nie wierzę w ideę bezpłatnych studiów. Bezpłatne kierunki powinny kształcić jedynie potrzebnych na rynku specjalistów. Te studia powinny być prestiżowe, ciężkie. Po nich będzie można znaleźć pracę. Jeśli ktoś będzie chciał studiować kierunki, po których z pewnością nie znajdzie pracy, np. historię sztuki czy pedagogikę, powinien za te studia płacić - uważa Pawłowski.

Wprowadzenie odpłatności za studia na uczelniach publicznych, mogłoby z pewnością powstrzymać odpływ potrzebnych specjalistów, w tym lekarzy oraz inżynierów.

- Można zahamować ich odpływ wprowadzając odpłatne kierunki i przyznając długoterminowe kredyty, których spłacanie rozpocznie po kilku latach po zakończeniu edukacji. Kredyty powinny być umarzane, pod warunkiem, że absolwent nie wyjedzie za granicę przez odpowiednio długi okres - proponuje Krzysztof Pawłowski.

Adam Brzozowski

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »