Nasi drodzy okupanci

W kazaniu wygłoszonym podczas procesji Bożego Ciała w Warszawie Prymas Polski Józef kardynał Glemp skrytykował pomysł ministra Marka Balickiego, by z pieniędzy publicznych refundować środki antykoncepcyjne.

Nie da się ukryć, że jest to decyzja osobliwa i można tłumaczyć ją tylko narastaniem powszechnego amoku towarzyszącego kampanii wyborczej, ale przecież, jak mawia lud białoruski, "nia w tom dziwa, czto kobyła siwa, a w tom dziwa, że wozu nie wiazie".

Niemniej dziwaczne jest refundowanie ze środków publicznych czegokolwiek innego, a jeśli tak nie uważamy, to tylko dlatego, że człowieka można przyzwyczaić do wszystkiego, byle tylko postępować konsekwentnie i cierpliwie.

Bezczelna propozycja

Wyobraź sobie, drogi Czytelniku, że oto zgłaszam się do Ciebie z propozycją zajęcia się Twoimi sprawami. Masz oddać mi w związku z tym 80 procent dochodów, z czego część wezmę sobie "za fatygę", zaś resztę przeznaczę na zaspokajanie Twoich potrzeb, ale nie tak, jakbyś może Ty chciał, ale w taki sposób, jaki ja uznam za stosowny, bo lepiej wiem, co dla Ciebie jest dobre, a co nie. Jestem pewien, że zapytałbyś, od kiedy ma pan, panie Michalkiewicz, te objawy, a może o nic byś nie pytał, tylko od razu wyrzuciłbyś mnie za drzwi.

Reklama

Tymczasem identycznie bezczelne propozycje składa nam rząd. My zaś nie tylko nie pytamy, od kiedy ma te objawy, ani nie wyrzucamy go za drzwi (inna sprawa, że wysuwa tę propozycję, jako propozycję nie do odrzucenia), ale znaczna, często nawet przeważająca część społeczeństwa bardzo rząd za tę "wrażliwość społeczną" chwali. Kiedy bowiem nasi okupanci, czyli rząd, za pośrednictwem Sejmu nakładają na nas wysokie podatki i inne haracze, to przecież usprawiedliwiają to zdzierstwo koniecznością zgromadzenia środków potrzebnych dla przychylenia nam nieba. Słowem - jeśli nawet nas ograbiają, to wyłącznie "dla dobra dziecka". Taki argument ucisza wielu oponentów i usuwa wątpliwości, bo któż chciałby uzyskać reputację wroga dzieci, a więc nieprzyjaciela rodzaju ludzkiego? Uzasadnianie rabunku "dobrem dziecka" albo "najsłabszych" jest jednak tylko częścią owych konsekwentnych i cierpliwych działań mających na celu zrobienie ludziom wody z mózgu.

Jeszcze ważniejszą częścią tej indoktrynacji jest państwowy monopol edukacyjny, w ramach którego pewne stereotypy wbija się do głowy już 5- czy 6-latkom. Czyż w tych okolicznościach można jeszcze dziwić się, że ludzie dorośli nie dostrzegają już bezczelności propozycji nie do odrzucenia, z jaką zwracają się do nas nasi okupanci?

Cui bono?

Oczywiście nakładanie haraczy po to, by potem część z nich oddać nam w ramach tzw. konsumpcji zbiorowej, wcale nie jest dla nas korzystne. Po pierwsze dlatego, że wskutek tego tracimy władzę nad częścią naszej własności, którą przechwytują nasi okupanci. Okupanci, bo zawłaszczenie, to po łacinie "ocupatio". Po drugie dlatego, że w ten sposób nasi okupanci tworzą sobie podstawy własnego utrzymania, którego nigdy byśmy nie dostarczyli im w takim rozmiarze, gdybyśmy mieli robić to dobrowolnie. Po trzecie wreszcie - tzw. "bezpłatne" świadczenia są w gruncie rzeczy najdroższe, o czym wie doskonale każdy, kto cokolwiek w życiu kupował.

Wiadomo bowiem, że towar lub usługę możemy kupić albo bezpośrednio, albo przez pośredników. Zakup przez pośredników jest zawsze droższy, bo oprócz ceny towaru lub usługi musimy zapłacić też wynagrodzenie pośrednika. Jeśli zatem, w tzw. "bezpłatnym" systemie kupujemy usługę medyczną lub edukacyjną, to najpierw musimy opłacić cały łańcuch pośredników, którzy ani nikogo nie leczą, ani nikogo nie uczą, a dopiero to, co zostanie, otrzymują ci, którzy te usługi rzeczywiście dla nas wyświadczają. Jest zatem oczywiste, ze ten rzekomo "bezpłatny" system nie jest korzystny ani dla nas, którzy usługi te kupujemy, ani też dla wytwórców tych usług, bo oni dostają resztki ze stołu tych, którzy na siłę nastręczają się nam ze swoim pośrednictwem. Załóżmy, że jakaś usługa medyczna w systemie "bezpłatnym" kosztuje sto, z czego pośrednicy biorą połowę, a połowę - medycy. Gdyby tę samą usługę kupować bez pośredników, to zapłacilibyśmy za nią, dajmy na to, 70 zł, a więc oszczędzilibyśmy 30 zł, zaś medycy zyskaliby 20 zł. Straciliby tylko pośrednicy, ale przecież oni nikogo nie leczą, a ich narzucone siła pośrednictwo jest tu całkowicie zbędne.

Koszty okupacji

Według Głównego Urzędu Statystycznego, zatrudnienie w administracji publicznej w roku 2004 osiągnęło 357 778 osób, przy czym w administracji samorządowej zatrudnionych było 194 941 osób. Średnie miesięczne wynagrodzenie w administracji publicznej wyniosło w 2004 roku 2894 zł, a więc było wyższe od przeciętnego wynagrodzenia miesięcznego w gospodarce narodowej w roku 2004 (2425 zł). W powiatach było oczywiście niższe (2103) niż w województwach (2944). Zatem same wynagrodzenia urzędników administracji publicznej wynoszą średnio około 12,5 miliarda zł rocznie. A przecież sumę tę trzeba powiększyć o połowę, tzn. o składki ubezpieczeniowe. Zatem koszty wynagrodzeń administracji publicznej sięgają 18,7 mld zł rocznie. Do tego musimy dodać koszty związane ze zorganizowaniem i utrzymaniem miejsca pracy każdego z tych urzędników: budynków, umeblowania i wyposażenia, remontów, urządzeń biurowych i telekomunikacyjnych ogrzewania i oświetlenia, materiałów, samochodów, paliwa itp.

W jaki sposób kształtują się wydatki na te cele w proporcji do wydatków na tzw. działalność merytoryczną - dobrą ilustracją jest Rzecznik Praw Dziecka, który na funkcjonowanie biura poświęca ponad 90 proc. budżetu swego urzędu. Ale - czegóż się nie robi "dla dobra dziecka"?

Gdyby urzędnicy zatrudnieni w administracji publicznej po prostu brali pieniądze i nic już więcej nie robili, to te koszty zamknęłyby się w tych pozycjach. Nie są one, jak widać, małe i prawdopodobnie stanowią równowartość tegorocznej kwoty obsługi długu publicznego (27 mld zł), ale jakoś jeszcze byśmy to znieśli. Nieszczęście polega na tym, że większość urzędników administracji publicznej, to ludzie uczciwi, którzy za swoje pensje chcieliby coś robić. I to jest właśnie najgorsze, bo koszty wprowadzania w życie pomysłów pomysłowych urzędników są nie tylko znacznie większe od ich wynagrodzeń, ale w dodatku niepoliczalne. Na przykład, ilu ludzi w Polsce wykonuje kawał dobrej roboty, która nie byłaby jednak nikomu potrzebna, gdyby był inny system podatkowy? Jakie straty wynikają dla gospodarki stąd, że jedna grupa sprytnych ludzi montuje wyrafinowane pułapki na podatników, podczas gdy druga specjalizuje się w ich omijaniu? Możemy wnioskować o nich tylko pośrednio na podstawie wzrostu bezrobocia, długu publicznego i pogarszania się konkurencyjności gospodarki. I pomyśleć, że wielu tych rzeczy, a może nawet wszystkich, można by uniknąć, gdyby ludzie zrozumieli wreszcie, że "bezpłatne" jest po prostu inną nazwą "droższego".

Obawiam się niestety, że na skutek indoktrynacji płynącej ze szkoły, znacznej części mediów, z Unii Europejskiej, która przecież na tej właśnie zasadzie funkcjonuje i z innych jeszcze miejsc, nastąpi to nieprędko, a może nawet nigdy. Mimo wszystko próbujmy, wołajmy choćby na puszczy, żeby w razie czego na swoje usprawiedliwienie móc powiedzieć, że "myśmy przynajmniej próbowali".

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL/inf. własna
Dowiedz się więcej na temat: środki antykoncepcyjne | prymas Polski | okupant
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »