Pierwszy aukcjoner Rzeczypospolitej

Andrzej Starmach. Marszand, również właściciel czołowej polskiej galerii Starmach Galery, nazywany "pierwszym aukcjonerem" Rzeczypospolitej - miłość do sztuki przełożył na intratny biznes.

Udało mu się coś, co jest marzeniem wszystkich marszandów. Już cztery lata temu jego galeria, jako pierwsza w Polsce, została dopuszczona do udziału w najbardziej prestiżowych targach sztuki w Bazylei. Można tam spotkać największych kolekcjonerów, kuratorów, dyrektorów słynnych muzeów. Na targach ponad 300 galerii z całego świata pokazuje dokonania swoich artystów.

Z naszego kraju do tego grona dopiero niedawno weszła kolejna polska galeria - Fundacja Galerii Foksal.

- W tym roku za wynajęcie i urządzenie 35-metrowego stoiska łącznie zapłaciłem 30 tys. franków szwajcarskich - mówi Starmach. - Po czterech latach wystawiania w Bazylei, koszty już nam się zwróciły. Przy takiej konkurencji i tak niszowej ofercie, jak na tamte warunki, uważam to za prawdziwy sukces. Obecnie największe zainteresowanie - zarówno marszandów, jak i kolekcjonerów - koncentruje się na młodej sztuce. Gdy oferuje się prace trzydziestolatka, pada pytanie: "Czy nie ma nikogo młodszego?". Mimo to, dzięki targom w Bazylei, niemieckie muzeum zakupi instalację Tadeusza Kantora "Umarła klasa", natomiast w tym roku znaleźli się chętni na obraz Romana Opałki za 150 tys. euro, fotografię Jadwigi Sawickiej za 2,5 tys. euro i na niewielkie abstrakcje Jerzego Nowosielskiego za 20 tys. euro.

Reklama

Do udziału w targach w Bazylei dopuszczono Starmach Gallery dopiero po siedmiu latach starań. Co roku musiała wysyłać cały pakiet materiałów, dotyczący swojego poziomu merytorycznego. Teraz jedynie informuje, czyje prace pokaże.

- Jeśli miałeś zły towar na źle zaaranżowanym stoisku, to w następnym roku cię nie przyjmą - nie pozostawia złudzeń Starmach. - To jedyne miejsce, gdzie pierwszego dnia można zobaczyć kolejkę multimilionerów.

Polski marszand swoją kolekcję zaczął tworzyć w latach 70. Już wtedy wiedział, że chce mieć własną galerię. To marzenie, podobnie jak plan zwiedzenia Acapulco, wywoływało wtedy u znajomych gromki śmiech (gdy po latach tam dotarł, wszystkim wysłał widokówki).

- Teresa, moja żona, miała niewielki udział w średniowiecznej kamienicy przy Rynku Głównym - zaczyna swą opowieść Andrzej Starmach. - W roku 1989, kiedy pojawiły się przepisy pozwalające na prowadzenie działalności gospodarczej, w 80-metrowej piwnicy otworzyliśmy własną galerię.

Na pierwszym wernisażu pokazali swoje zbiory. Nie ukrywają, że bardzo się bali początków. Nikt wtedy nie miał najmniejszego pojęcia o prywatnym handlu sztuką. Rynek był całkowicie zmonopolizowany przez państwowe przedsiębiorstwo Desa. Dzieła Sztuki i Antyki. A oni? już w drugim miesiącu zaczęli zarabiać. Pojawili się miłośnicy twórczości Jerzego Nowosielskiego, Tadeusza Kantora, Jonasza Sterna, Jerzego Tchórzewskiego, Jana Tarasina - czołówki polskiej awangardy oraz przedstawicieli abstrakcji geometrycznej - Ryszarda Winiarskiego i Henryka Stażewskiego. Ich prace kosztowały wówczas od 100 do 300 dolarów.

Na wernisaże przychodziły tłumy, częstym gościem byli m.in. Piotr Skrzynecki, Jan Nowicki, Andrzej Mleczko i prof. Mieczysław Porębski.

- Chętnie odwiedzało nas całe środowisko artystyczne, ciągle ktoś zaglądał - wspomina Starmach.

Wyjazd do Nowego Jorku w 1991 r., razem z marszandem z Wiednia, Józefem Grabskim, gdzie w Hammer Gallery pokazali polską sztukę "Opening up", zweryfikował jego dotychczasowe działania. Poraziła go skala amerykańskich galerii, zdał sobie sprawę, że ze swoją piwniczką daleko nie zajdzie.

Po kilku latach znalazł na Pogórzu ruiny dawnego żydowskiego domu modlitwy Zuckera z lat 70. XIX wieku.

I tak powstała największa w Polsce prywatna galeria, o łącznej powierzchni 600 metrów kwadratowych. Pojawiły się tam m.in. rzeźby Magdaleny Abakanowicz, na które Starmach ma wyłączność na nasz kraj.

O programie wystawienniczym nadal decyduje Teresa Starmach, ponieważ szef jest w ciągłych rozjazdach. Galerią zarządza Piotr Cypriański - historyk sztuki, ale ze znajomością ekonomii. Departamentem związanym z Fundacją Nowosielskich kieruje Andrzej Szczepaniak, departamentem fotografii i nowych mediów - Anna Bujnowska. Wyodrębniono również dział techniczny, gdyż sztuka jest coraz bardziej przestrzenna i wymaga specjalnego przechowywania. Pięć razy do roku organizowane są wernisaże: dwa jesienią i trzy na wiosnę. Wszystkie wystawy sami finansują, nigdy nie zabiegają o sponsorów.

- Jest to biznes wysokiego ryzyka, w którym, jak wiadomo, mogą się zdarzać różne, trudne do przewidzenia sytuacje - opowiada Starmach. - Ale skoro działamy już 17 lat, to chyba częściej zaskakują nas pozytywnie. Rentowność w najgorszych latach wahała się na poziomie 12 proc., w najlepszych osiągała 26 procent.

W wielkich firmach dobrym wynikiem są znacznie niższe wskaźniki. Każdy biznes ma swoją specyfikę, a ten najbardziej lubi spokój, dobrobyt, gdy wszyscy wszystko mają oraz myślą, kiedy kupić sobie coś pięknego i drogiego. Poza tym w wielu interesach chodzi o to, żeby jak najszybciej sprzedać. W handlu sztuką - żeby jak najszybciej kupić i jak najpóźniej, w odpowiednim momencie, towar zamienić na gotówkę.

- Największym naszym problemem jest kapitał inwestycyjny - przyznaje Starmach. - Od lat w tym samym banku mamy stały kredyt obrotowy, ale o pożyczce na zakup dzieła możemy tylko pomarzyć. Wiąże się to dla banku ze zbyt dużym ryzykiem.

Andrzej Starmach często podróżuje. Jak sam przyznaje, zbyt często. Jeździ po świecie i tropi prace polskich twórców (w latach 60. i 70. sporo najlepszej naszej sztuki wyjechało z kraju). Bywa na aukcjach, w Polsce sam bardzo często je prowadzi. Niekiedy dostaje sygnał od zaprzyjaźnionych marszandów. Na stałe współpracuje z Rafaelem Jablonką, właścicielem galerii w Kolonii i w Berlinie. Dzięki niemu mógł u siebie w Krakowie pokazać polaroidy Warhola i zdjęcia Arakiego. Drugi powód jego wyjazdów to wydarzenia artystyczne, jak otwarcie nowego muzeum czy interesująca ekspozycja. Fascynuje go także sztuka wystawiennicza.

- Owszem, interesuje mnie zarabianie pieniędzy, skłamałbym, gdybym co innego powiedział, ale jestem tym szczęśliwym człowiekiem, który robi to, co lubi - przyznaje Starmach. - To jest cudowne, gdy cię stać i masz pretekst, bo jest to związane z twoim zawodem, żeby lecieć na kilka godzin do Wenecji czy Bilbao.

Kama Zboralska

Manager Magazin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »