Groźny sojusz stagnacji z drożyzną

Gospodarkę światową nawiedza widmo stagflacji. Dochodzi do niej wówczas, gdy rosną ceny, a jednocześnie kraj przestaje się rozwijać. W Polsce mamy coraz wyższe wskaźniki każdej możliwej inflacji. Konsumencka zbliża się do 6 proc., wskaźnik cen dóbr produkcyjnych osiąga pułap 8,5-9 proc., a inflacja bazowa (bez cen żywności i energii) właśnie wzrosła z 3,9 proc. do 4,2 proc. Nie można wykluczyć, że naszą gospodarkę dotknie też stagnacja.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

- W stagflacji konsumenci muszą wydawać coraz więcej pieniędzy na paliwa, bo drożeje ropa, a także na ogrzewanie mieszkań czy domów, ponieważ w górę idą ceny gazu, węgla czy drewna. Rosną także ceny żywności. Za podwyżkami cen dóbr pierwszej potrzeby nie nadążają wzrosty płac. Dlatego ludzie zaczynają rezygnować z niektórych wydatków, a gdy gaśnie konsumpcja, cofają się perspektywy wzrostu gospodarczego - tłumaczy Daniel Kostecki, analityk firmy Conotoxia Ltd., która świadczy usługę forex dla użytkowników portalu Cinkciarz.pl.

Reklama

Fatalne półprzewodniki

Do stagnacji ekonomicznej w bardzo dużym stopniu mogą się przyczynić zerwane w okresie pandemii łańcuchy dostaw. "Rzeczpospolita" donosi, że fabryki samochodów w całej Europie ograniczają produkcję z uwagi na braki półprzewodników. Skoda wstrzymała pracę na czeskich taśmach produkcyjnych. W tym tygodniu działalność zostanie zatrzymana w zakładach Volkswagena w Poznaniu i we Wrześni. Fabryka Opla w Eisenach nie będzie pracować do końca grudnia, natomiast w Tychach w zakładach FCA ograniczono pracę z trzech do jednej zmiany. W wielu wypadkach brak chipów uniemożliwia wydanie samochodów stojących na przyfabrycznych parkingach.


Jak informuje "Rzeczpospolita", liczba wyprodukowanych aut w Europie może spaść od 3 do 4 milionów sztuk. To bardzo podobny wynik do tego, z jakim branża motoryzacyjna musiała się pogodzić podczas lockdownu od marca do maja 2020 roku. We wrześniu tego roku, w stosunku do września 2020 roku, na Starym Kontynencie sprzedano o jedną czwartą mniej aut. Jest to najgorszy wynik od 1995 roku.

- Spadek sprzedaży pojazdów o 10 proc. spowoduje zmniejszenie wartości dodanej wytworzonej w Polsce o 2,2 miliarda dolarów, czyli o 0,4 proc. PKB. Doprowadzi też do likwidacji w całej gospodarce 57 tysięcy miejsc pracy - ostrzega w "Rzeczpospolitej" Łukasz Ambroziak, analityk Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Droga ropa

Daniel Kostecki z Conotoxia Ltd. przypuszcza, że Europa, pójdzie w ślady Chin i zacznie notować spowolnienie gospodarcze wraz z rekordami inflacji, które mogą paść tej zimy. Sytuację w skali globalnej komplikują wysokie ceny ropy naftowej. Baryłka na rynkach światowych kosztuje grubo powyżej 80 dolarów - najwięcej od kilku lat. Nie brak prognoz, że cena wzrośnie do 100 dolarów.

Kraje OPEC+ podtrzymują lipcową decyzję o zwiększaniu od listopada limitu wydobycia ropy tylko o 400 tysięcy baryłek dziennie. Na nic zdała się presja ze strony odbiorców surowca, aby zwiększyć wydobycie ponad planowaną wartość i w ten sposób ustabilizować ceny. Co gorsza, okazuje się, że członkowie zrzeszenia mogą mieć problem z realizacją nawet tak niewielkich norm. Z doniesień prasowych wynika, że część krajów, z powodu ograniczonych zdolności produkcyjnych, nie wydobywa wystarczająco dużo surowca.

- To jest kolejny element kryzysowej układanki, bo bez spadku cen surowców energetycznych może być trudno o zażegnanie ryzyka stagflacji w trakcie zbliżającej się i prawdopodobnie trudnej gospodarczo zimy - komentuje Daniel Kostecki.

Przewlekła inflacja

Przed rosnącą dynamiką cen w Polsce ostrzega prof. Stanisław Gomułka. "Wysoka inflacja CPI (wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych) na krótką metę zwiększa dochody do budżetu państwa (szczególnie z podatku VAT i składek ZUS) i zmniejsza realną wartość długu publicznego. Jednak znaczne osłabienie złotego oraz silny wzrost jednostkowych kosztów pracy powodują, że inflacja PPI (wskaźnik cen dóbr produkcyjnych) szybuje już dziś do poziomu około 8,5-9 proc., co może przełożyć się na podtrzymanie lub nawet wzrost inflacji CPI (obecnie 5,9 proc.) w przyszłym roku i w latach kolejnych" - pisze prof. Gomułka w raporcie dla Business Centre Club.

Analitycy Goldman Sachs przewidują, że polska inflacja konsumencka na koniec tego roku sięgnie 6,5 proc. Ich zdaniem, podwyżki cen mediów na początku 2022 roku, a także przedłużająca się drożyzna dóbr trwałego użytku sprawią, że spadek inflacji będzie powolny. Dynamika cen powyżej celu NBP prawdopodobnie utrzyma się przez dłuższy czas.


Goldman Sachs zakłada, że w przyszłym roku inflacja wyniesie średnio 4,1 proc. Przewiduje też kolejne podwyżki stóp procentowych i to jeszcze w tym roku. "Niemniej jednak, mieszane komunikaty płynące z NBP wprowadzają znaczną niepewność co do rozwoju polityki monetarnej w najbliższym czasie" - czytamy w raporcie banku.

Z kolei eksperci BNP Paribas prognozują, że RPP podniesie stopy procentowe o kolejne 25 punktów bazowych na najbliższym posiedzeniu w listopadzie. Do następnej podwyżki miałoby dojść w pierwszym kwartale 2022 roku i w marcu stopa referencyjna wyniesie 1,50 proc (teraz jest na poziomie 0,50 proc.).

BNP Paribas dopuszcza możliwość realizacji innych scenariuszy. Pierwszy z nich zakłada, że silne ożywienie w polskiej gospodarce przy utrzymującej się presji inflacyjnej i pogarszającym się saldzie na rachunku bieżącym będą wymagały mocniejszej reakcji ze strony RPP. Drugi wariant to mniejsze tempo zacieśniania polityki pieniężnej, o ile zaostrzy się pandemia i gwałtownie wzrośnie liczba zachorowań na Covid-19.

Prof. Stanisław Gomułka podkreśla, że utrzymywanie inflacji na wysokim poziomie jest na dłuższą metę ryzykowne. Inflacja pobudza presję płacową i obniża kurs złotego wobec głównych walut, co z kolei grozi systematycznym wzrostem dynamiki cen. "Aby zdławić inflację, NBP będzie zmuszony podnieść stopy procentowe, co spowoduje wzrost stóp rynkowych. Tym samym, wzrośnie ryzyko ogólnego kryzysu finansowego, obejmującego finanse publiczne, sektor bankowy i realną gospodarkę" - przewiduje prof. Gomułka.

Deflacja byłaby gorsza

Adam Drozdowski, zarządzający Funduszami Invalue Multi-Asset, ma nadzieję, że ostatnie podniesienia stopy referencyjnej przez NBP do 0,50 proc. jest rozpoczęciem ścieżki normalizacji stóp procentowych w Polsce. Taką politykę prowadzą Czesi, Węgrzy i Rumuni, czyli nasi regionalni sąsiedzi, którzy mają własną, autonomiczną walutę. Według Adama Drozdowskiego, na końcu cyklu główna stopa - tak jak w Czechach i na Węgrzech - powinna wynosić 1,5-2 proc.

- Nie wolno jednak zapominać, że inflacja jest lepsza niż deflacja. Na przełomie lat 20. i 30. XX wieku w Stanach Zjednoczonych politycy w odpowiedzi na kryzys stwierdzili, że problemy zostaną rozwiązane przez niewidzialną rękę wolnego rynku. Efektem takiego podejścia był bardzo duży spadek cen, który finalnie doprowadził do ogromnego bezrobocia i załamał amerykańskie indeksy giełdowe. Od tamtej pory przyjmuje się, że lepsze jest przegrzanie gospodarki i inflacja niż deflacja, na co ostatnio zwróciła uwagę amerykańska sekretarz skarbu Janet Yellen - komentuje Adam Drozdowski.

Jak podkreśla, jesteśmy w tej chwili na etapie podwyższonej inflacji, czyli takiej, która waha się w granicach od 5 do 10 proc. Taki wzrost cen jest pozytywny dla rządzących, bo mają oni rosnące wpływy podatkowe przy sztywnych wydatkach. Z drugiej strony, dla wszystkich, którzy pracują, zarabiają i mają oszczędności ten swoisty podatek inflacyjny jest dotkliwy.

Jacek Brzeski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: gospodarka | gospodarka światowa | inflacja | wzrost cen | podwyżki cen
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »