Sezon na truskawkę: Susza, mróz i polityka

Truskawkowe pole w powiecie grójeckim czeka na rozpoczęcie sezonu zbiorów. Dla plantatorów truskawek w tym roku niewiadomych jest więcej niż zwykle, bo oprócz obaw przed gradobiciem i niskimi cenami w skupie, dochodzi strach przed tym, że Ukraińcy nie dojadą do pracy przy zbiorach. Tuż przed rozpoczęciem sezonu na truskawki odwiedziliśmy jedną z plantacji w powiecie grójeckim. Jak kształtują się stawki za pracę przy zbiorach i kto zarobi na truskawkach? - Dużo osób się wypowiada "a bo rolnicy zarabiają takie pieniądze". No skąd! - mówi plantatorka z Gośniewic.

                                                 

- Zbiory zaczną się po niedzieli. Zamieściłam ogłoszenie, bo potrzebne są dodatkowe 2-3 osoby. Mają jeszcze dojechać pracownicy z Ukrainy, ale czy dojadą i przejadą granicę, to jest znak zapytania - mówi pani Agnieszka ze wsi Gośniewice w powiecie grójeckim, pokazując mi swoją plantację truskawek. Przyjazdu Ukraińców kobieta wypatruje z niecierpliwością, tak samo jak dobrej pogody, bo od udanych plonów do kompletnej katastrofy plantatorów truskawek dzieli jedna burza z gradem.

- Już z mężem ze cztery razy się zastanawialiśmy, jak zaczynaliśmy ten sezon i jak wszedł ten cały COVID, czy zaczynamy pryskać truskawkę, czy my ją będziemy mieli, gdzie sprzedać. No ale z czegoś musimy żyć. Kiedyś mój mąż pracował w przetwórni owoców, ale tej ziemi mamy ok. 10 hektarów no i mamy dzieci. A jednak tej pracy jest coraz więcej, więc mąż zrezygnował, no i z czegoś musimy żyć. Więc zaryzykowaliśmy - opowiada plantatorka.

Reklama

Ze Wschodu za chlebem

Na plantację pani Agnieszki mają przyjechać cztery pracownice z Ukrainy. Te same osoby co w ubiegłym sezonie. Najpierw rwą truskawkę, potem czereśnie, ale tych ostatnich w tym roku nie będzie, bo przymrozek zniszczył kwiaty. 

Jeżeli Ukraińcy nie przyjadą, to co się stanie?

- No zgnije truskawka na polu. Z Polski zgłosiły się cztery panie. Ale czy dojadą? To jest wielka niewiadoma. Już kilka razy dawałam ogłoszenie. Pracownicy się zgłaszali, było umówione, ale kiedy dzwoniłam, żeby przyjechali, to telefon był głuchy, no bo znaleźli lepszą ofertę, albo wielka niewiadoma - opowiada plantatorka.

Wirusa pani Agnieszka już się nie boi. Jak podkreśla może go mieć bezobjawowo każdy - zarówno pracownik z Polski jak i z Ukrainy. Czy będzie obowiązkowa kwarantanna dla Ukraińców, którzy przyjadą do niej na zbiory, plantatorka jeszcze się nie wie. - Nie dzwoniłam do sanepidu, bo moi Ukraińcy jeszcze nie przyjechali. Teraz niby w Grójcu powstał oddział do robienia tych testów i ma nie być kwarantanny tylko testy. Z tego co wiem, to u mojej sąsiadki przyjechali - najpierw trzy dziewczyny - i byli na kwarantannie dwa tygodnie. Codziennie przyjeżdżała oczywiście Policja, żeby sprawdzać, czy są na terenie gospodarstwa. Pracowały - mówi.

Pracowały na kwarantannie?

- Tak. Niby można na kwarantannie, tylko bez kontaktu z gospodarzami. Pracownice wiedziały, gdzie mają iść, pieliły sobie.

Ukraińcy przyjeżdżają do Gośniewic za pracą, odkąd pani Agnieszka pamięta. - Tam jest bardzo bieda. Do nas przyjeżdża nauczycielka języka angielskiego. Postawiła sobie dom z mężem i z tamtej pensji ona nie wykończy tego domu - mówi. I dodaje, że dla nich to też jest być, albo nie być.

Pracownicy ze Wschodu mają zapewnione zakwaterowanie. Dostają też podstawowe produkty żywnościowe np. warzywa, jajka. W Polsce żyją bardzo skromnie, żeby jak najwięcej oszczędzić. - To jest w ogóle inny świat. Oni, jak mówią, nie mogą sobie pozwolić na takie życie jak my, jak przyjadą - wyjaśnia pani Agnieszka. Jak opowiada, zdarza się, że do pracy przyjeżdżają bardzo wykształceni ludzie. Niektórzy nie przyznają się do swojego zawodu, a no końcu wydaje się, że ktoś jest lekarzem. - Ale przyjeżdżają też zwykli robotnicy. Za chlebem, jak to się mówi - dodaje.

Pytam panią Agnieszkę, czy jeśli pracownicy z Ukrainy nie dojadą, to otworzy pole dla tych, którzy będą chcieli zebrać truskawki dla siebie. - Co bym miała za wyjście? I tak ma zgnić, i tak ma zgnić. Będziemy wtedy na pewno zbierać też sami. Wtedy nie wchodzi już truskawka deserowa, bo ja z mężem, to co my we dwoje możemy zebrać na takim kawałku? Jeden rządek - odpowiada plantatorka.

"Każdy sobie życzy dużo więcej"

W zeszłym roku stawka dla pracownika za zebraną łubiankę truskawek u pani Agnieszki wahała się między 1,5-2 zł. W łubiance mieści się dwa kilogramy owoców. Przeciętny pracownik zbiera ok. 150 łubianek dziennie. - Ale są tacy, tak zwane roboty, że około 200 dziennie rwą. Niektórzy są tak wprawieni, że wiązali puste łubianki na plecach, żeby nie chodzić - opowiada.

W tym roku jest duży nacisk na podwyżkę. - Każdy sobie życzy dużo więcej. A my nie mamy ceny gwarantowanej. Nie wiemy, ile kilogram będzie kosztował w skupie. Podobnież, że wyszły już jakieś pierwsze prognozy, że 2 złote za kilogram w skupie, ale jak to będzie, czy ta cena urośnie? Cena może i spaść. Czy to się będzie opłacać? - zastanawia się kobieta.

Jak opowiada, pierwsze propozycje stawek od pracowników pojawiły się, kiedy truskawki były jeszcze pod włókniną. - Panie proponowały 3-4 złote z wyżywieniem, gdzie łubianka może kosztować 4 złote. A tyle ja dostanę w skupie. Mówimy tu o truskawce przemysłowej. No wiadomo, że do takiej truskawki dochodzi truskawa deserowa. Tu wchodzi ekspert, albo takie rynki typu Bronisze w Warszawie, czyli rynki hurtowe. Tam kupcy kupują i albo wywożą za granice, albo to po prostu idzie na rynek - na Warszawę, na Katowice. No zależy, który odbiorca gdzie przyjedzie - mówi.

Na czym stanie w sprawie tegorocznych stawek dla pracowników? - No będziemy negocjować. Ze znajomymi, z koleżankami twierdzimy, że więcej niż koło dwóch złotych, jeśli cena zjedzie strasznie, nie będziemy płacić. Niektórzy nas krytykują. Ale jeśli dostaniemy na skupie 4 złote od łubianki, to jaki to ma sens? Dać komuś 3-4 złote, a co nam zostanie? - wyjaśnia plantatorka.

Teraz ceny w skupach na Mazowszu wahają się w granicach 2-4,3 zł za kilogram truskawek. Cennik ze skupu we wsi pani Agnieszki na dzień 31 maja z informacją, że sezon truskawkowy zaczyna się 6 czerwca, przewiduje 2 zł za kilogram truskawki z szypułką, 3,30 zł za kilogram owoców bez szypułki, 1 zł za kilogram truskawki przemysłowej i 3,50 zł za kilogram truskawki bezszypułkowej na eksport.

- Nieraz truskawka zaczyna się od jakiejś małej ceny, a później nie wiadomo czemu rośnie. A jest taki rok, że jest cena taka minimalna w miarę, a potem z dnia na dzień... Nie wiem, czy to są zmowy skupów. Przychodzi weekend, cena truskawki zjeżdża nieraz złotówkę, 50 groszy w dół. A pracownikowi nie wytłumaczę, że dziś Ci zapłacę 50 groszy mniej od łubianki, bo cena zjechała. Jak się umawiamy od początku, to tego się trzymamy - mówi pani Agnieszka.

Wierzy pani w zmowy skupów? - pytam.

- Tak.

"Bo rolnicy zarabiają takie pieniądze..."

- Mówimy o dwóch przeznaczeniach truskawki. Jest truskawka konsumpcyjna, świeża, która trafia na ryneczek, do supermarketu, jest sprzedawana na ulicy. I ona jest w innej cenie niż truskawka, która trafia do przetwórstwa: do chłodni, jest mrożona i najczęściej eksportowana albo przerabiana w kraju przez cały rok - wyjaśnia Interii Witold Szmulewicz, prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych. Jak dodaje, w przypadku truskawki świeżej co roku jest tak, że na początku sezonu jej ceny są bardzo wysokie. Jest jej mało i jest droga. Gdy wchodzi sezon owocowania i pojawia się truskawka gruntowa, ceny zaczynają spadać i zbliżają do cen skupowych, gdzie kupowana jest truskawka na eksport i do chłodni.

W zeszłym roku pani Agnieszka dostawała za truskawkę deserową 8 zł od łubianki w skupie. To truskawka, która trafia na nasz stół. Pytam plantatorkę o marżę i o to, z czego wynikają ceny końcowe na rynku: 

W zeszłym tygodniu w Warszawie kilogram truskawek kosztował ok. 25 złotych. Teraz to ok. 10-12 złotych - mówię.

- To na pewno pośrednicy ją wzięli za 25 złotych, ale za łubiankę. A w łubiance jest 2 kilo. Na tym to polega. Tak samo kilo jabłka. W 2018 roku był taki urodzaj... Drzewa się uginały. Nie można było tego sprzedać, nawet na przemysł, bo przetwórnie nie przyjmowały. Jabłka leżały na kupach, bo już nie mieliśmy skrzyń, żeby je zmagazynować. I jabłko było po 8 groszy. A ładne deserowe jabłko sprzedawaliśmy wcześniej na eksport po 50 groszy - opowiada plantatorka. I wskazuje na rolę pośredników w kształtowaniu cen owoców na rynku.

- To jest właśnie ta różnica między wsią a miastem. Tak jak my zbieramy koło tysiąca, nieraz pięćset, dziewięćset, półtora tysiąca łubianek dziennie. To my tych łubianek tak detalicznie nie sprzedamy, bo to są niemożliwości. My nawet nie mamy, gdzie jechać do Warszawy, żeby te łubianki tam sprzedać, no bo nie ma warunków. Więc my jedziemy i sprzedajemy na przykład na tych Broniszach tak zwanych. Przyjeżdża tak zwany pośrednik, czyli kupiec, odkupuje od nas po pięć czy sześć złotych za truskawkę deserową i wiezie ją na sklepy. I wtedy cena rośnie. I to jest właśnie ta różnica. Dużo osób się wypowiada "a bo rolnicy zarabiają takie pieniądze". No skąd! Zarabiają pośrednicy. Tak jest na jabłkach, na czereśniach - mówi plantatorka. Jak dodaje, nawet gdyby chciała pojechać z truskawkami na sprzedaż do miasta, to nie może, bo pracowników w polu trzeba pilnować cały dzień. Żeby nie rwali truskawek zielonych albo drobnych, bo chodzi o to, żeby truskawka wyglądała. - Trzeba być, trzeba dopilnować, bo można potem zawieźć do skupu różne rzeczy. A dla pracownika liczy się zerwana łubianka - wyjaśnia.

O rolę pośredników w kształtowaniu cen końcowych truskawki pytam prezesa Krajowej Rady Izb Rolniczych. - Pośrednicy w Polsce wyjątkowo mają swoją siłą, bo przez wiele lat wykształcił się rynek handlowców, a nie został zorganizowany rynek producentów i ci pośrednicy to wykorzystują. Jak jest koniunktura i podaż, a pośrednicy mają zapotrzebowanie i umowy z eksporterami czy producentami, to podkupują się i płacą rolnikowi mniej. A kiedy truskawki jest mniej, to płacą rolnikowi więcej - wyjaśnia Witold Szmulewicz.

To ile zarobią w tym roku rolnicy jest równie niepewne jak to, ile za truskawkę zapłacą konsumenci. - To specyficzny rok. Na pewno truskawki będzie mniej niż w poprzednich latach. Niby nie było zimy, ale chłodna wiosna z przymrozkami sprawiła, że wiele plantacji wymarzło, albo tych owoców  będzie mniej. Drugi decydujący czynnik to opóźnianie przyjazdu pracowników ze Wschodu. Jest mniej rąk do pracy, mniej zebranych owoców, a jeśli zapotrzebowanie będzie duże, to może być ta truskawka droga w tym roku - ocenia prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych. 

Susza, mróz i polityka

Co decyduje o tym, że rolnik sprzeda truskawkę jako droższą deserową albo tańszą przemysłową? Ładne, duże owoce, które mogą trafić do konsumentów, to zwykle 70 proc. plonów z pola pani Agnieszki. Wystarczy jednak jedna burza z gradem i truskawki deserowej zostaje 10 proc. - Jakby przyszedł grad na taką plantację, to nie ma nic. W jednej sekundzie zostajemy z niczym. Nie ubezpieczałam się bo, żeby ubezpieczyć truskawkę od gradu, to są kosmiczne sumy. To się nawet nie opłaca - mówi kobieta. - Ja nie wiem, czy ja doczekam do końca sezonu. Jednego roku zaczął się już sezon truskawki, spadł grad i było po truskawce - mówi. 

Do tego dochodzą inne czynniki, które decydują o jakości i wielkości plonów. Susza, mróz i polityka...

Kwietniowa susza najbardziej dotknęła plantatorów, którzy uprawiają wcześniejsze odmiany truskawek. - One wtedy najbardziej potrzebują wody. Zawiązki rosną... - wyjaśnia pani Agnieszka. I dodaje, że truskawki, które wtedy zaczynały rosnąć, po prostu uschły. - Były malutkie. I takie sobie siedziały w tej ziemi i nie miały siły rosnąć. Jedne przyschły, drugie uschły. Która była silniejsza, to przetrwała. Ale owoc jest mizernota - mówi. A mizerny owoc nie trafi na stół. Jeśli już gdzieś, to do przetwórni.

- Susza nas akurat nie dotknęła, bo mamy nawodnione pola i późniejszą odmianę truskawki. Najbardziej nas dotknął mróz. Od początku kwietnia ta truskawka była przykrywana i odkrywana. Czyli na czas mrozu trzeba było ją przykryć, a później za dwa dni znów ją odkryć. Za pół miesiąca znów ta sama historia, bo nadawali przymrozki. Teraz dwudziestego któregoś był ostatni mróz, gdzie tutaj nie było strat na tym kawałku, ale mam jeszcze taki kawałek koło domu i tam najbardziej je dotknął. Mróz przeszedł przez włókninę - opowiada plantatorka. W tym roku spodziewa się zmniejszenia plonów z powodu przymrozków o około 10 proc. rok do roku.

Część polskiej truskawki deserowej jedzie na eksport na przykład do Rosji. - Tak jak tamten rok zaczęliśmy rwać piątek, sobota, a w poniedziałek była przerwa, bo truskawka nie dojrzała. Potem narwaliśmy, odstawiliśmy truskawkę na eksport, wszystko było przesypane, a zadzwonili, że eksport został wstrzymany. Wtedy szukałam kupca przez portale rolnicze, żeby to po prostu sprzedać - opowiada plantatorka.

Dlaczego wstrzymali eksport?

- Wszystko to się wiąże z Rosją. Polityka... Może truskawka zła dojechała, za dużo jej było i wszystko stanęło. Później się niby ruszyło, ale jest jeden dzień, że truskawki potrafi być mnóstwo. A Warszawa też bywa, że jest zawalona. Gdybyśmy tak wszyscy zjechali na tą całą Warszawę... - mówi. I dodaje, że kiedy truskawka jest za mała, albo staje eksport, to wszystko idzie na produkcję, czyli po dużo niższej cenie.

- I jeszcze najbardziej to w nas uderza import z Zachodu, z różnych krajów, które sprowadzają owoce, warzywa. I to nie tylko truskawki. My nie mamy potem tego, gdzie sprzedać, a państwo po prostu sprowadza - dodaje plantatorka.

"Żeby nie było masła"

Zapotrzebowanie na polską truskawkę za granicą jest.

- Umowy kontraktacyjne pośredników z chłodniami, eksporterami były zawierane wcześniej, ale czy oni wszyscy przyjadą po tę truskawkę? Ogromne problemy z owocami mieli Francuzi, Włosi i Hiszpanie. W Polsce szczyt zbioru tryskawek przed nami, nie weszła jeszcze truskawka gruntowa, która przesądza o końcowym efekcie. Na razie widać, że zainteresowanie jest i cena może być dobra dla rolników - wskazuje Witold Szmulewicz.

 - Niby inne kraje ruszają, Czechy ruszają. Niby jest dużo propozycji, że eksport będzie. Ale to z dnia na dzień się zmienia. Są takie firmy, które zajmują się importem i eksportem owoców. Czy to jabłka, gruszki, truskawka, czereśnia. To są odbiorcy i pośrednicy między nami a zagranicą - wyjaśnia plantatorka z Gośniewic. I opowiada, że truskawka jest owocem ciężkim w wyhodowaniu. W żadnym innym kraju europejskim nikt nie chce sadzić tak bardzo truskawki, no bo wiadomo, trzeba pielić.

- W tym roku, żeby wyeliminować pracowników, my posadziliśmy na włókninie. Ta truskawka rośnie na takim materiale, żeby właśnie nie było pielenia. No wiadomo, że jest jakieś, bo jak się wsadzi młodą truskawkę, to zielsko spod krzaczka jakieś rośnie. Ale nie było tego tyle. Tak jak nie było przez wirusa pracowników, gdzie na wiosnę w ogóle nie można było zdobyć pracownika, to my byśmy tutaj zarośli - mówi plantatorka.

Pani Agnieszka uprawia dwie odmiany truskawek - Grandarosę i Marmoladę, ale więcej Grandarosy, czyli to co rynek kupuje. Grandarosę wolą też pracownicy, bo to duża truskawka i lepiej się zbiera, a wynagrodzenie liczy się od łubianki. Jest też łatwiejsza w składowaniu.

A truskawki "murzynki"? - pytam.

- Ooo, to chyba nie moje czasy. Jak prowadzę gospodarstwo od dwudziestu lat, to nie pamiętam. Może jak rodzice sadzili. Później przez wiele lat była ta tak zwana "marmolada", ale takie "murzynki", to chyba jeszcze dzieje moich rodziców za młodu. Teraz jest inna technologia. Rynek się zmienia. Tak jak na eksport, to truskawka musi być duża, ładna. Ona oczami musi być. Niezmaślona. Tu się liczy twardość, jędrność, żeby ona po prostu dojechała. Tak samo jak i na Bronisze. Jak ktoś kupuje i wiezie w góry, czy nad morze, to ważne, żeby mu ta truskawka dojechała, żeby masła nie było.

"Każdy robi co chce"

Czego plantatorzy truskawek oczekiwaliby od władz?

- Cen, tych stabilnych cen. Żeby było wiadomo, że każdego roku będzie ta minimalna stawka. To, że oni twierdzą w telewizji, że co roku jest, że będą pilnować... Ale co roku jest to samo. Ta sama śpiewka i każdy robi, co chce - mówi pani Agnieszka.

Stabilnych cen na razie nie ma, są za to kontrole. - Jesteśmy kontrolowani, jakbyśmy byli jakimiś przestępcami. Kontrole sanitarne, urząd celny. Mamy mnóstwo biurokracji, a nikt o tym nie mówi. Mój tata prowadził gospodarstwo przez 40 lat i nie miał połowy, nawet ćwiartki tego co ja nazbierałam przez 20 lat. Mamy stosy papierów. To trzeba trzymać wieki. Czasami nawet nie wiem, co gdzie mam, bo to stosy, stosy papierów - opowiada. Jak dodaje, przyjazd każdego pracownika z zagranicy to osobna sterta dokumentów.

A Inspekcja Sanitarna? - pytam.

- Sprawdzają toalety, rękawiczki, łubianki. Bo teraz każda łubianka musi być nowa... No ale nikt się nie przejmuje tym, że dziki latają po naszych polach. Mieliśmy tam na końcu plantację, to nam dziki zryły całą - opowiada i pokazuje miejsce, gdzie zwierzęta wyrządziły szkody.

Dominika Pietrzyk


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: rolnictwo | handel Polska | koronawirus
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »