Trzeba skończyć z Polską branżową

Chciałby ułatwiać życie małym firmom i prywatyzować państwowe molochy. Tymczasem musi walczyć z górnikami, urzędnikami i branżowym Sejmem - wywiad z Jackiem Piechotą, wiceministrem gospodarki, pracy i polityki społecznej.

Chciałby ułatwiać życie małym firmom i prywatyzować państwowe molochy. Tymczasem musi walczyć z górnikami, urzędnikami i branżowym Sejmem - wywiad z Jackiem Piechotą, wiceministrem gospodarki, pracy i polityki społecznej.

Czy czuje się Pan osobą odpowiedzialną za wizję rozwoju polskiej gospodarki, czy też jest Pan tylko strażakiem, który co chwila musi gasić pożary np. w górnictwie, stoczniach, hutach...

Łączenie w jednym ośrodku decyzyjnym strategii gospodarczej z bieżącą, frontową działalnością jest rzeczywiście dylematem tego ministerstwa. Czasem front jest tuż pod naszym budynkiem na placu Trzech Krzyży.

No dobrze, ale jaka jest więc Pańska wizja gospodarki?

To gospodarka opierająca się na małych i średnich przedsiębiorstwach. Tych do 250 zatrudnionych.

Reklama

To chyba żart, bo przecież 90 proc. pańskiego czasu zajmuje "gaszenie pożarów" w wielkich molochach. Czy Pan kiedykolwiek widział drobnego przedsiębiorcę?

To jest właśnie dylemat, o którym mówiłem. Wicepremier Jerzy Hausner wziął na siebie strategię i reformę finansów publicznych (2), ja zaś muszę stawiać czoła bieżącym problemom, przede wszystkim tym piętrzonym przez tzw. ciężkie sektory gospodarki. Ale równocześnie mamy świadomość tego, że priorytety są gdzie indziej. To właśnie wspomniane małe i średnie przedsiębiorstwa, które powinny tworzyć w gospodarce, tak jak w Unii, 70-8O proc. PKB, w Polsce wypracowują zaledwie połowę. Górnictwo, hutnictwo czy przemysł stoczniowy nie unikną starcia z wolnym rynkiem, i to bez barier administracyjnych i sięgania po pomoc publiczną. Trzecim filarem mojej wizji jest zmniejszanie roli państwa w gospodarce. Ono ma być bardziej regulatorem stojącym na straży mechanizmów rynkowych i konkurencyjności niż właścicielem i uczestnikiem życia gospodarczego.

Dużo jeszcze brakuje do zrealizowania tych planów...

To prawda, ale jesteśmy w punkcie przełomowym. Wszystko może jeszcze się zdarzyć. Liczę, że zwycięży nowoczesne spojrzenie, które zakłada otwartą konkurencję i pełną akceptację dla zasad wolnorynkowych, gdzie nie ma już miejsca dla gwarancji zbytu, ale i niestety zatrudnienia. Wierzę więc, że nie ma powrotu do gospodarki sterowanej i nieefektywnej. Tymczasem wszystkie głosy mówiące o potrzebie ochrony polskiego rynku, o społecznym obowiązku utrzymania za wszelką cenę miejsc pracy w ciężkich sektorach, skazują nas na powrót do przeszłości. To uważałbym za narodowy dramat.

Wiele jednak na to wskazuje, że taki czarny scenariusz nie jest zupełnie nieprawdopodobny. Wymieńmy choćby opory ministerstw przed zaakceptowaniem ustawy o swobodzie gospodarczej czy właśnie sytuację w branżach ciężkich. Ma Pan całkowitą pewność, że rząd popiera pańską wizję rozwoju gospodarki?

Barierą jest nasza świadomość i mentalność z minionych czasów. I nie chodzi wyłącznie o polityków. Znacznie gorzej jest na niższych szczeblach administracji państwowej. Na szczęście Jerzy Hausner ma wystarczająco silną pozycję, by ten opór łamać. Faktem jest jednak, że od decyzji politycznej do uzyskania akceptacji wszystkich struktur jest bardzo daleko. A jeśli do tego dojdzie jeszcze opór posłów... Prawda jest taka, że żyjemy w Polsce resortowej i w Polsce parlamentu branżowego.

O co chodzi?

Na czele ministerstwa edukacji musi stać naukowiec, albo nauczyciel, a resortem zdrowia z reguły kieruje lekarz. Ministerstwa i komisje parlamentarne są także przedstawicielami swoich branż i grup zawodowych. W efekcie powstają rozwiązania promujące konkretne środowiska.

Może ten opór byłoby łatwiej przełamywać, gdyby ludzie odczuli, że wiedzie im się lepiej?

Efekty naszej pracy są już odczuwalne. Bezrobocie zaczyna się zmniejszać. Ale należy pamiętać o tym, że dopiero przy dynamice wzrostu przekraczającej 4,5 proc. szybciej przybywa miejsc pracy niż jest likwidowanych. Istnieje zatem szansa, że w przyszłym roku pozytywne trendy odczujemy nie tylko w wymiarze makro, ale też mikro.

Do tego potrzebna jest konsekwencja, której rządowi Leszka Millera brakuje....

Konsekwencji nam nie brakuje. Mówię to z pełnym przekonaniem, bo widzę, że o kierunkach naszych działań nareszcie nie decydują doraźne wyniki sondaży społecznych. A premier (5) był kiedyś ich niewolnikiem. Ważniejsze czasem było to, co powiemy na konferencji prasowej po posiedzeniu rządu, niż jaki efekt długofalowy - za rok czy dwa - dadzą podjęte decyzje. Siłą rzeczy uciekało się wtedy od decyzji trudnych.

Bez wątpienia. Stąd, na przykład, unikanie decyzji prywatyzacyjnych?

Obserwując niektórych kolegów z Ministerstwa Skarbu Państwa, mam czasem wrażenie, że za bardzo skoncentrowani są na zarządzaniu majątkiem, który powinni sprzedawać. Czują się wręcz jego właścicielami, co de facto ogranicza szanse na jego prywatyzację. Mam jednak świadomość, że prywatyzacja ma swoje ograniczenia, że nie może np. prowadzić do zamiany jednego monopolu na drugi. Patrz przekształcenia TP SA. Zdaję sobie też sprawę z faktu, że część firm, by dobrze sprzedać należy najpierw solidnie, fachowo zrestrukturyzować.

Wracając do kwestii ożywienia gospodarczego, czy wejście do Unii Europejskiej nie daje gwarancji trwałego, stabilnego wzrostu?

Oczywiście. Wystarczy przecież wymienić przeznaczone dla Polski fundusze strukturalne, które wzmacniają fundamenty gospodarki. Ale Unia to przede wszystkim gwarancja wdrożenia w Polsce standardów gospodarczych sprawdzonych przez lata w konkurencyjnych warunkach. Wdrażając je nie musimy wyważać otwartych drzwi. UE to jednolity rynek, który stwarza dobrym i aktywnym przedsiębiorcom przestrzeń do działania. On wymusi też konkurencję w sektorach, które dotąd się jej przeciwstawiały. Integracja uatrakcyjnia nas też w oczach inwestorów zagranicznych. Nazwa "Polska" nie jest już wystarczającym magnesem dla nich. Bez UE zapomnijmy o napływie inwestycji zagranicznych.

Czy zaplanowany przez rząd 5 proc. wzrost PKB w 2004 r. jest więc realny?

Jeszcze niedawno kwestionowano scenariusz Marka Belki zakładający osiągniecie w 2002 r. 1 proc. wzrostu w 2003 r - 3 proc i 2004 r. - 5 proc. Tymczasem już ten rok zamkniemy na poziomie nawet 3,7 proc. Ten wynik pozwala więc myśleć bardzo optymistycznie o przyszłym roku. I jeszcze jedno. Polska będzie absorbować coraz więcej funduszy unijnych, co gwarantuje nam przyspieszenie na poziomie 1 proc. PKB rocznie.

Czyli możliwa jest, Pańskim zdaniem, w najbliższych latach dynamika PKB na poziomie 6-7 proc.?

Jestem o tym przekonany. Nie możemy jednak ulec populistom, którzy obiecują proste rozwiązania, gospodarkę traktują jak instrument do zbijania politycznego kapitału, a na wszystko mają proste łatwe i przyjemne recepty. Czeka nas zapewne jeszcze wiele napięć i konfliktów, ale kierunek jest dobry.

Puls Biznesu
Dowiedz się więcej na temat: ministerstwa | Polskie | świadomość | PKB
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »