ZUS gra z nami w kotka i myszkę

Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego oraz stanowisko Sejmu RP otworzyły furtkę do ratowania plajtującego systemu, poprzez pozbawianie emerytury co bogatszych Polaków.

Dzień 7 lutego 2006 roku przeszedł w Polsce zupełnie niezauważony. Tymczasem to właśnie wówczas Trybunał Konstytucyjny uznał, że sądy i ZUS mieli rację, twierdząc, iż emerytura nie jest tym, co obowiązkowo należy się każdemu po odpracowaniu kilkudziesięciu lat (i tyleż trwającym okresie wpłacania składek), ale wyłącznie przywilejem. By nie rzec - łaską, którą mogą (lub nie) obdarzać Polaków parlamentarzyści oraz urzędnicy. Trybunał Konstytucyjny orzekł bowiem, że zgodne z Konstytucją RP są przepisy wykluczające możliwość równoczesnego pobierania emerytury i wynagrodzenia za pracę.

Reklama

Co gorsza - w uzasadnieniu wyroku sędziowie TK użyli sformułowań otwierających politykom drogę do negowania w przyszłości prawa do emerytury także dla tych osób, które oprócz świadczenia emerytalnego mogą, po osiągnięciu wieku emerytalnego, liczyć także na inne dochody, niekoniecznie związane z faktem zatrudnienia.

TK orzekł wprost, że ustawodawca, kształtując regulacje dotyczące świadczeń emerytalno-rentowych, ma "dużą swobodę", by "wprowadzać dodatkowe warunki realizacji", czy wreszcie "określać przesłanki do zawieszenia świadczeń osobom uzyskującym dodatkowy dochód lub wynagrodzenie", gdyż - tu znów cytat - "ograniczenie prawa do uzyskiwania świadczeń emerytalno-rentowych, w sytuacji uzyskiwania innych dochodów, w tym wynagrodzenia z pracy [a więc nie tylko! - przyp. autora], jest co do zasady dopuszczalne". W dodatku, według Trybunału, "ochrona praw nabytych nie oznacza nienaruszalności tych praw i nie wyklucza stanowienia regulacji mniej korzystnych. Ich naruszanie jest zaś dopuszczalne, jeśli przemawiają za tym inne normy i wartości konstytucyjne".

Trybunał stwierdził więc to samo, co posłowie zobligowani przezeń do zajęcia stanowiska w tej sprawie. A ci argumentowali, że świeżo (w 2000 r.) dopisany do ustawy emerytalnej artykuł 103 ust. 2a, zawieszający prawo do emerytury emerytom, którzy kontynuują zatrudnienie u pracodawcy zatrudniającego ich także przed przejściem na świadczenie z ZUS-u, ma oparcie w Konstytucji RP. Jej fragment zaś mówi: "Obywatel ma prawo do zabezpieczenia społecznego w razie niezdolności do pracy ze względu na chorobę lub inwalidztwo oraz po osiągnięciu wieku emerytalnego. Zakres i formy zabezpieczenia społecznego określa ustawa".

Według posłów - skoro "prawo do zabezpieczenia społecznego wiąże się m.in. z osiągnięciem wieku emerytalnego, to logiczne i uzasadnione wydaje się, że pracownik, który osiągnął wiek emerytalny, może wybrać albo status emeryta, albo status pracownika, a nie łączyć oba te statusy i wynikające z nich świadczenia". Podobne stanowisko zajął prokurator generalny (z zasady opiniuje skargi konstytucyjne), który stwierdził, że "prawo do zabezpieczenia społecznego po osiągnięciu wieku emerytalnego należy wiązać z sytuacją utraty możliwości zarobkowania zapewniającego utrzymanie. Artykuł 67 ust. 1 Konstytucji RP nie wyklucza uzależnienia prawa do emerytury od przesłanki dotyczącej sytuacji zarobkowej uprawnionego".

Trup w każdym... samolocie Kondycję polskiego systemu emerytalnego pogarsza otwarcie unijnego rynku pracy. Twórcy reformy zapewne o tym nie myśleli, ale exodus kilkuset tysięcy Polaków za chlebem to jeszcze jeden "trup w szafie" krajowego systemu emerytalnego. Polacy wylatują do Londynu czy Dublina, a w walizkach znikają także ich składki. Jednak problem... narasta. Zgodnie z unijnymi regulacjami, prawo do emerytury nasi nowi emigranci zachowują przez cały czas. Dotyczy to zarówno osób należących do nowego systemu (tu okresy składkowe mają mniejsze znaczenie, liczy się głównie zebrany kapitał), jak i potencjalnych emerytów ze starszych roczników. A więc wszyscy ci, którzy urodzili się przed rokiem 1949 i w Polsce przepracowali mniej niż wymagane 25 lat (dla uproszczenia, pomińmy pracę w warunkach specjalnych), mają szansę doczekać się polskiej emerytury. Jeśli np. przepracowali w kraju 18 lat, a brakujące siedem "dorobią" w Irlandii, i tak otrzymają świadczenie (konkretnie - jego 18/25), pod warunkiem udokumentowania okresów składkowych. Zostając w Polsce bez pracy nie mieliby na to szans. Mogliby liczyć co najwyżej na zapomogi z opieki społecznej.

Te precedensowe i niekorzystne dla ubezpieczonych wyroki, stanowiska oraz orzeczenia zaczęły się od protestu profesorów Edwarda Krasińskiego i Stanisława Gebethnera. Mimo wieku, cieszyli się na tyle dobrym zdrowiem, żeby pracować nawet po osiągnięciu ustawowej granicy 65 lat. Sądzili, że nie przeszkodzi to im w równoczesnym otrzymywaniu emerytury. W końcu każdy z nich przepracował 40 lat.

Lecz się przeliczyli. Zakład Ubezpieczeń Społecznych odmówił wypłaty świadczenia, powołując się właśnie na artykuł 103 ust. 2a znowelizowanej ustawy emerytalnej. Profesorowie zaskarżyli więc decyzję ZUS-u do sądu, aby w końcu złożyć konstytucyjną skargę. Argumentowali, że skoro przez kilkadziesiąt lat płacili składki i są w wieku, odpowiednio, 67 i 65 lat, to mają prawo otrzymywać świadczenia. Ponadto przez cały okres pracy nikt ich nie uprzedzał, że może być inaczej. A przecież w państwie prawa reguł nie zmienia się w trakcie gry...

Jednak zderzyli się ze ścianą

Postawiły ją przed nimi ZUS, sądy, prokurator generalny, Sejm i Trybunał Konstytucyjny. A wszystkie te instytucje stały na stanowisku zagrażającym dziś, już po ostatecznych ich werdyktach i opiniach, tak naprawdę wszystkim co bogatszym płatnikom składek do ZUS-u.

Dla urzędników, sędziów i polityków najistotniejsze w całym sporze okazało się bowiem nie to, czy znowelizowane przepisy mogą działać wstecz oraz odbierać prawa nabyte, ale to, że obaj profesorowie mają się z czego utrzymać. Zatem, bez względu na inne okoliczności, emerytura im się nie należała.Czyżby zatem ustawa mogła zabierać prawo do emerytury osobom mającym inne źródła utrzymania, jeśli tylko taka okaże się wola ustawodawcy?

- Sędziowie Trybunału potraktowali emerytury jak świadczenie społeczne typu zasiłek dla bezrobotnych - komentuje prof. Leszek Wiśniewski z Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. - Tymczasem emeryturę trzeba od tego oddzielić. To odcinanie kuponów od kilkudziesięciu lat pracy i wpłacania składek.

Profesor nie ukrywa swojego poirytowania i zwraca uwagę na coś jeszcze: - Takie podejście jest groźne dla przyszłości, bo co powiemy, gdy kiedyś ustawodawcy arbitralnie obniżą wypłaty na przykład o połowę lub w ogóle wstrzymają ich wypłacanie? Wówczas okaże się, że emerytura to łaska, a nie coś, co się po prostu należy. Wiele wskazuje, że obawy prof. Wiśniewskiego są uzasadnione.

Orzeczenie TK uchyla bowiem furtkę, którą - należy się domyślać - politycy mogą w przyszłości zamienić w szeroko otwarte wrota. Oczywiście, wyłącznie pod poważnym pretekstem. Tych akurat nie zabraknie. A to trudna sytuacja budżetu, a to inne "istotne cele społeczne". Wystarczy, by otworzyć furtkę do końca. Dlatego Tomasz Balcerowski, radca prawny będący autorem skargi konstytucyjnej prof. Krasińskiego, ocenia wręcz, że państwo może już teraz zrobić z systemem emerytalnym, co mu się tylko żywnie podoba.

- Skarga zarzucała przede wszystkim, że kwestionowany artykuł 103 ustęp 2a narusza istotę prawa do emerytury w takim zakresie, w jakim to konstytucyjne uprawnienie gwarantuje świadczenia w związku z osiągnięciem określonego wieku - mówi Balcerowski.

- Trybunał zaś stwierdził, że do istoty prawa do emerytury należy zapewnienie środków utrzymania w razie zaprzestania pracy, w związku z osiągnięciem określonego wieku. Zdaniem TK, istota ta nie obejmuje świadczeń dla osób, które w związku z indywidualnymi predyspozycjami postanowiły nie przerywać działalności zawodowej i dysponują odpowiednimi źródłami dochodu.

Zdaniem Trybunału - co wydaje się szczególnie niepokojące - rozważanie, czy w rzeczonej sprawie naruszono prawa nabyte, wymaga np. zbadania, czy oczekiwanie obywatela, że państwo wywiąże się z przyjętych na siebie zobowiązań, jest zasadne. Bowiem "wyłącznie oczekiwania usprawiedliwione i racjonalne" mogą być chronione.

Ktoś tu zgubił składkę? Afera związana z Enronem jest tylko dziecinną igraszką wobec trików, do jakich uciekali się już nasi prawodawcy w związku z działalnością ZUS-u i FUS-u. W 1999 r. nie przewidziano np. pewnych konsekwencji nowego, "niedoskonałego" prawa o ubezpieczeniach społecznych. Nie naliczono wówczas jednej składki i okazało się, że ZUS nie ma z czego wypłacić milionom ludzi comiesięcznego świadczenia. Zakład wziął więc kredyt z budżetu w trakcie roku budżetowego (kilka miliardów złotych), czego zgodnie z prawem zrobić... nie mógł. - Cały Sejm z czasów rządów koalicji AWS-UW głosując "za", wiedział, że jest to naruszenie konstytucji - ujawnia po latach b. minister pracy i polityki społecznej Krzysztof Pater. - Nikt jednak nie odważył się odesłać ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, mając na uwadze to, że emerytom i rencistom groziło nieotrzymanie świadczeń pod koniec roku. Trzy lata później znowelizowano ustawę o FUS-ie (przy okazji umarzając jego zobowiązanie wobec Skarbu Państwa). Wpisano też, na wszelki wypadek, że tak "pożyczać" już nie wolno. Odcięto więc ścieżkę do kolejnych manipulacji na przyszłość. - Od tamtego czasu żaden zabieg budżetowy wokół FUS-u mnie nie zdziwi - przyznaje Pater. - To dopiero była karkołomna konstrukcja.

Czyżby więc sama chęć otrzymywania emerytury po latach pracy i płacenia składek była ku temu niewystarczająca? A zatem - czy świadczeń z ZUS-u będziemy się mogli w przyszłości spodziewać tylko wtedy, gdy nie będziemy mieli z czego żyć?

- Tak zdefiniowana konstytucyjna istota prawa do emerytury oznacza, że ustawodawca może teraz bez problemu po pierwsze podwyższyć wiek emerytalny (bo współcześnie okres aktywności zawodowej się przedłużył), a po drugie - zawiesić prawo do emerytury (nawet w całości) wszystkim aktywnym zawodowo emerytom, niezależnie od wysokości osiąganych przez nich dochodów - podsumowuje Balcerowski.

Sformułowań, Które dają wiele do myślenia, jest w przywoływanym orzeczeniu znacznie więcej. Emeryturę, którą chcieliby otrzymywać pracujący, Trybunał nazywa np. przywilejem. Ten zaś "można ograniczyć, kierując się interesem publicznym", a fakt, że to ograniczenie może być skrajne (czyli do zera), nie nazywa pozbawieniem prawa do świadczenia, a właśnie jego... ograniczeniem.

W powiązaniu z wymienionym przez Trybunał "interesem publicznym" może to np. oznaczać, że gdy zagrożone będą finanse państwa (m.in. w związku z przekroczeniem kolejnych konstytucyjnych progów ostrożnościowych zadłużenia), prawo do powszechnej emerytury może przegrać z koniecznością ograniczania tego deficytu.

Uzasadnione są obawy, że pod topór w pierwszej kolejności pójdą wówczas świadczenia dla osób majętnych, zapewne przedsiębiorców i menedżerów, którzy przecież zazwyczaj "mają inne źródła dochodów". A to odsetki z lokat lub obligacji, a to dywidendy czy przychody z wynajmu mieszkania, a to - kto wie? - może i wypłaty z dobrowolnego trzeciego filara.

Bo skoro mają z czego żyć, to po co im emerytura?

I wszystko to w majestacie prawa, którego przedstawiciele - jak widać - dostrzegli, że system repartycyjny zabezpieczenia emerytalnego w Polsce, polegający na międzypokoleniowej solidarności, właśnie plajtuje. W efekcie na naszych oczach przestaje obowiązywać jego naczelna zasada: dziś płacisz - jutro dostaniesz. Na pewno pozostał z niej obowiązek płacenia. Wypłaty (dla majętnych) równie pewne już nie są.

Czy można się zatem dziwić, że Robert Gwiazdowski, przewodniczący rady nadzorczej ZUS-u, międzypokoleniowy emerytalny łańcuszek św. Antoniego nazywa najostrzej, jak tylko się da - oszustwem emerytalnym. Gdy w połowie XIX w. taki system powstawał, do wieku emerytalnego dożywały promile społeczeństwa. Płacić musieli zaś wszyscy pracujący.

- W wyniku postępu nauki, a zwłaszcza medycyny, długość życia zaczęła się znacznie wydłużać - przypomina Gwiazdowski. - Z drugiej strony ludzie, mając państwowe gwarancje dostatniej starości, zaczęli mniej interesować się płodzeniem dzieci. W efekcie już od końca lat 80. proporcje liczby pracujących do otrzymujących świadczenia zaczęły się groźnie pogarszać. Efektem ekonomicznym było zerwanie się łańcuszka i "pełzające bankructwo", dotykające prawie wszystkich krajów wysoko rozwiniętych. Na świecie deficyt w systemie bismarckowskim istnieje od lat 60. XX wieku. Nie ma obecnie systemu w Europie (poza Norwegią), który mógłby funkcjonować bez dopłat z budżetu. W Polsce - mimo że do zachodniego modelu społeczeństwa jeszcze nam wiele brakuje - sytuację pogorszyły decyzje polityczne.

W 1983 r., w celu uspokojenia nastrojów społecznych, rozpoczęto przydzielanie przywilejów emerytalnych poszczególnym grupom zawodowym.

W efekcie tzw. składka emerytalna szybko wzrosła z 35 do 43 proc., a potem ostatecznie - 45 procent. Jednak i to okazało się niewystarczające do sfinansowania hojnie przyznawanych przywilejów. Tymczasem magia hasła "wcześniejsze emerytury" działała tak skutecznie, że ten istny festiwal rozdawnictwa trwał i trwa do dziś. A uprzywilejowane grupy zawodowe to w Polsce ponad milion osób. Co gorsza, na początku lat 90. doszedł szok ekonomiczny i nowy problem społeczny, jakim było bezrobocie, który zaczęto "rozwiązywać" dzięki ułatwianiu ludziom ucieczki na renty.

Kilku naszych rozmówców, chcących zachować anonimowość, nie oponowało wobec stwierdzenia, że idea międzypokoleniowej solidarności zbankrutowała. W Polsce podtrzymywana jest przy życiu wyłącznie dzięki dotacji budżetowej do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, sięgającej 24,5 mld zł w 2006 r. (plus 14,9 mld zł tytułem refundacji części składki przekazanej do OFE). Tyle właśnie muszą dodatkowo, oprócz składek "na ZUS", płacić dzisiejszym emerytom i rencistom pracujący podatnicy. Orzeczenie TK - w zamian - właśnie odbiera im poczucie emerytalnego bezpieczeństwa.

W tym kontekście zastanawiające jest właściwie każde zdanie znających system emerytalny anonimowych rozmówców "Manager Magazin". Niektórzy z nich uważają np., że wszyscy obecnie płacący składki wiedzą, iż ich przyszłe emerytury, wypłacane według nowej formuły, będą niższe (w stosunku do przeciętnego wynagrodzenia) niż to jest teraz (chociaż przy tym ich siła nabywcza może być większa).

A tak naprawdę nie można teoretycznie wykluczyć, że właśnie niższa stopa zastąpienia była jednym z celów reformy (nasi specjaliści mówią, że to tylko efekt). Bo dzisiaj na emerytury wydajemy ponad 10 proc. PKB, czyli najwięcej wśród krajów OECD. Ale gdy zaczną się wypłaty z dwufilarowego systemu, wskaźnik ten zacznie stopniowo spadać, aby po kilkudziesięciu latach dojść do poziomu niższego o kilka punktów procentowych. To konieczne, dlatego że dzisiejszych dotacji system długo nie wytrzyma. Po to właśnie zaproponowano ludziom trójfilarowy system: raz - by odciążyć grupę, która teraz pracuje, a dwa - by na przyszłość mniej też jej wypłacać. No ale ludzie ponoć byli o tym poinformowani?

Zdaniem Roberta Gwiazdowskiego jest zupełnie inaczej: - Dziś pracujący spodziewają się po reformie, że dostaną większe emerytury, a nie mniejsze - mówi.

- Dopóki nie zapyta się społeczeństwa wprost o oczekiwanie co do wysokości spodziewanych emerytur, nie wiemy, na co tak naprawdę liczą obywatele - dodaje Piotr Madaliński, analityk GfK Polonia. - Jednocześnie chyba nikt za godziwe nie uważa obecnych świadczeń.

Konkluzja może być więc tylko jedna - nastąpiło rozminięcie się oczekiwań z możliwościami, gdyż społeczeństwo uwiodła kampania medialna z czasów wprowadzania nowych zasad.

Czyżby więc doszło w Polsce do emerytalnego oszustwa?

Skoro jednym z pośrednich rzeczywistych celów reformy mogło być niedopuszczenie do niekontrolowanego wzrostu wypłat na emerytury?

- To nie jest oszustwo, lecz jedyna metoda, żeby się wycofać z oszustwa, które było wcześniej - tak szczerze określił to jeden z rozmówców "Manager Magazin".

Dobrze powiedziane i równie dobrze wykonane. Reformując Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (nie mylić z ZUS-em), za warunek podstawowy przyjęto np. niezwiększanie pozapłacowych obciążeń nakładanych na pracę. Jednocześnie cztery wyodrębnione części składki na FUS (emerytalna, rentowa, chorobowa i wypadkowa) musiały "zmieścić się" w tych zakładanych 45 proc. składki. Zastosowano wówczas swoistą stop-klatkę. Ireneusz Fąfara, wiceprezes ZUS-u, oraz Krzysztof Pater, były minister pracy i polityki społecznej, mówią, że w efekcie proporcja składki odpowiada strukturze wydatków na FUS... tyle że sprzed dekady.

- Sprawdzono, jakie są wydatki w poszczególnych sektorach i proporcjonalnie podzielono składki - mówi Fąfara. - Przyjęto także, że nie mogą wzrosnąć globalne obciążenia dla pracodawców ani spaść dochody netto pracowników - dodaje Krzysztof Pater.

Część reformy dotycząca składki chorobowej (uszczelnienie systemu), ruszyła w połowie roku 1999 i niemal natychmiast wywołała spadek liczby dni chorobowych w gospodarce ze 150 mln do nieco ponad 90 mln w skali roku. Kilka lat temu mianem emerytów zaczęto też nazywać ponad 65-letnich rencistów z odpowiednim stażem pracy. A fundusz wypadkowy przestał m.in. obejmować wypadki przytrafiające się w drodze do pracy i z powrotem. W rezultacie tych zmian trzy fundusze (chorobowy, rentowy i wypadkowy) zaczęły się samofinansować, a nawet osiągać nadwyżki.

Nie spowodowało to jednak zmian w wysokości poszczególnych, ściąganych od ubezpieczonych składek, choć gdyby do nich doszło - mogłoby to np. zwiększyć wysokość przyszłej emerytury klientów ZUS-u. I nie zmieni tego fakt, że w samym ZUS-ie dokonywane są stosowne przesunięcia księgowe (nadwyżki z jednych składek pokrywają braki pozostałych).

W efekcie obecnie właściwie cały deficyt FUS-u jest upchnięty tylko w jego części emerytalnej. Ten układ niekoniecznie sprzyja ubezpieczonym. Bo zaniża tę część składki, która lokowana jest na ich koncie w pierwszym filarze. Obecnie na tym koncie ZUS rejestruje zaledwie 55 proc. ogółu wpłat do funduszu emerytalnego. I tyle też (z czasem nieco więcej) stanie się podstawą do wyliczenia tej części świadczenia. Lecz skoro zakłada się z góry, że będzie ono stanowić około połowy emerytury - sprawa jest rzeczywiście poważna.

Pomysł przesunięć w proporcjach między składkami nie razi zbyt Krzysztofa Patera. Zalecałby nawet ich urealnienie. W rozmowie z "Manager Magazin" obrońcy utrzymania nieaktualnej ich struktury ripostowali, że powinno się odczekać, aby i składka emerytalna zaczęła się samofinansować. Według realistycznych założeń, miałoby to nastąpić w roku 2049.

Tymczasem ciągłe "poprawki" systemowe sprawiają, że zapowiedziane kiedyś stopniowe wychodzenie na prostą coraz bardziej odsuwa się w czasie. Co gorsza, powoli acz systematycznie odchodzimy od wariantu realistycznego, przyjętego w prognozie wydatków przedstawionej przez ZUS do 2050 r., na rzecz szacunków pesymistycznych. Zgodnie z nimi, poziom wpływów i wydatków, zapewniający samofinansowanie się funduszu emerytalnego w FUS-ie, nie zostanie osiągnięty nigdy.

Uważna lektura założeń prognozy pokazuje, że nie uwzględniono nie tylko stale obniżającego się wieku przechodzenia na emeryturę, ale i kolejnego elementu polskiego emerytalnego oszustwa. Podstawowego czynnika ryzyka, niezwiązanego ani z trendami demograficznymi, ani z postępem medycyny, ani ewolucją postaw społecznych.

Nie przewidziano skutków "twórczości polskich polityków"

Na razie, ilekroć zaczyna tu być widoczne jakieś światełko w tunelu, oni za każdym razem natychmiast je wygaszają. A to idąc na rękę silniejszym grupom zawodowym, a to manipulując dotacjami do FUS-u, a nawet podbierając z niego pieniądze na inne cele. Za to wszystko muszą płacić podatnicy, w zamian nie dostając nic. To kolejny poważny dowód na to, że umowa międzypokoleniowa nie obowiązuje już w odniesieniu do osób obecnie odprowadzających składki emerytalne.

Z jednej strony - utrzymują one przecież dzisiejszych emerytów nie tylko ze swojego haraczu na ZUS, ale i z podatków (dotacje budżetowe dla FUS-u). To z nich pochodzi co trzecia złotówka w Funduszu, w którym wypłaty wynoszą obecnie 121 mld zł, a wpłaty ze składek nie przekraczają 81 mld zł rocznie. Sęk w tym, że dotacje (podatki) obecnie pracujących do wypłat FUS-u znikają w czarnej dziurze - nie pojawią się przecież na żadnym powstałym po 1999 r. koncie emerytalnym, dlatego że nie są częścią składki.

Tymczasem - jako że nowy system ma się samofinansować - do przyszłych emerytur dzisiejszych pracowników - podwójnych sponsorów FUS-u - w przyszłości nikt już aż takich pieniędzy nie dołoży. By zaś w przyszłości otrzymać emeryturę w pełnym wymiarze, nadal muszą zaliczyć stosowny minimalny staż pracy (mężczyźni - 25 lat, kobiety - 20 lat) i osiągnąć ustawowo wyznaczony wiek emerytalny (odpowiednio: 65 i 60 lat). Kto mimo to uciuła za mało, dostanie co najwyżej budżetową dopłatę - ale tylko do gwarantowanej emerytury minimalnej.

Brutalna prawda polega więc na tym, że dzisiejsi pracownicy, odprowadzający składki i podatki na obecnych emerytów, robią to w istocie wyłącznie po to, by w przyszłości odebrać od kolejnych płacących na system pokoleń Polaków najwyżej połowę tego, za co dziś z takim trudem do pierwszego filara płacą.

Bo państwo dobrze zabezpieczyło się przed możliwością doliczenia sum pochodzących z podatków do przyszłej podstawy emerytalnej. W sferze marketingowej to zaniżenie przyszłych świadczeń emerytalnych sprzedano obywatelom naprawdę wyśmienicie. Określono je mianem ulżenia pracodawcom i niepodwyższania obciążeń pozapłacowych. I zgodnie z przepisami, na wielkość przyszłej emerytury wpływają już tylko obecnie wnoszone składki. Oznacza to, że w przyszłości reformatorzy będą mogli spokojnie rozłożyć ręce i stwierdzić, iż skoro my - obywatele - wnosiliśmy niskie składki, to teraz otrzymamy adekwatne do nich emerytury.

Ale nałożenie się na siebie wielu niekorzystnych czynników (demograficznych i społecznych) może spowodować, że nie dość, iż nie wyplączemy się nawet z dopłat do minimalnych emerytur, to jeszcze zwiększymy ich liczbę. Dziś pobiera je 6 - 8 proc. polskich emerytów.

W wariancie neutralnym prognozy, odsetek ten utrzyma się poniżej 10 procent. Lecz przy niekorzystnym splocie wydarzeń i trendów demograficznych, połączonych z powszechną ucieczką w samozatrudnienie i szarą strefę, problem ten może w przyszłości dotyczyć nawet połowy świadczeniobiorców.

Robert Gwiazdowski twierdzi wręcz, że to ostatnie okaże się świetnym pretekstem do ewentualnego późniejszego zrzucenia odpowiedzialności za niskie świadczenia z państwa na obywateli i rynek: - Będzie można powiedzieć: macie tyle, ile zebraliście w formie składek, plus to co pomnożyły wam fundusze emerytalne, a nam, politykom, nic do tego. A jeżeli ktoś zaniżał składki (np. przechodząc na samozatrudnienie) z własnej woli? Cóż - chcącemu nie dzieje się krzywda. Kilku innych rozmówców MM oburza jednak takie stawianie sprawy.

W końcu - według założeń - ubezpieczony ma w przyszłości liczyć tylko na to, co dziś wpływa z jego składki na konto emerytalne. Żadne jej urealnienie (podwyższenie, powiązane z adekwatnym obniżeniem podatków od dochodów osobistych ludności) nie wchodzi ich zdaniem w grę.

Ale przy tym fakt, że pracujący dodatkowo zasilają system swoimi podatkami (niczego z tego nie mając), wcale ich nie razi. I bardzo, ale to bardzo nie podoba im się masowe przechodzenie podatników na samozatrudnienie, dzięki czemu można uiszczać składki na ZUS od 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia.

Jedyny komentarz do tej składkowo-emerytalnej ciuciubabki może być taki: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Jednak taka gra w kotka i myszkę obywateli z państwem i odwrotnie wcale nie musi się skończyć ostatecznym rozwiązaniem kwestii "łańcuszka". Problem dotyczy zresztą nie tylko przymusowego repartycyjnego systemu emerytalnego w Polsce, ale i na świecie. Podobne do polskich rozwiązania, dotyczące zawieszania świadczeń osobom pracującym, Międzynarodowa Organizacja Pracy przyjęła już w roku 1949. Zbliżone zapisy umieszczono też w Europejskim Kodeksie Zabezpieczenia Społecznego.

Ale marna to pociecha, skoro nasz system repartycyjny umożliwia zawieszenie emerytur z powodu "interesów publicznych", przez mających "dużą swobodę" polityków, którzy zawsze przecież mogą "wprowadzić dodatkowe warunki realizacji". Gdyby do tego doszło, dotknęłoby to przede wszystkim osób przedsiębiorczych, oszczędnych i zapobiegliwych. Czyli w praktyce tych, które zawczasu zadbały o swoją spokojną starość. To one staną się pierwszymi, którym "prawo do emerytury może zostać ograniczone".

Mimo wszystko, eksperci nie wierzą w tę ewentualność. Utrzymują, że to, co mamy zapisane na indywidualnych kontach, należy traktować jak nasze środki własne. Tak pewne jak lokata w banku. A niewywiązanie się państwa z tego zobowiązania byłoby tożsame z odmową wykupienia przez rząd obligacji.

Problem w tym, że przypis składki zarejestrowany w ramach pierwszego filara nie jest prawnie tożsamy z obligacją. Jest tylko obietnicą polityczną, wynikającą z ustaw, które - jak się ostatnio okazało - zawsze można zmienić. Krzysztof Pater nie ukrywa np., że kiedyś może m.in. dojść do sytuacji, w której ktoś (parlament) przyjmie za podstawę do wyliczenia emerytury tylko 90, nie zaś 100 proc. sum zgromadzonych w pierwszym filarze.

- Oczywiście kwot, które już zostały uzbierane, nie będzie to mogło dotyczyć, bo będzie to nie do wybronienia przed Trybunałem - zapowiada były minister. - Jednak dla nowych składek, od któregoś tam, z góry założonego roku, będzie to do przyjęcia. To się po prostu mieści w swobodzie kształtowania prawa przez prawodawcę.

Szczerość wielka aż do bólu. Szkoda tylko, że przedmiotem tej "inżynierii społecznej" jesteśmy my sami. I mało pocieszające jest to, że o ile przed reformą tkwiliśmy w emerytalnym bagienku po uszy, teraz siedzimy w nim "jedynie" po pas. I tak będziemy musieli wygrzebywać się z niego własnymi siłami, w dodatku płacąc państwu słony okup za ten coraz bardziej niepewny "przywilej". Taki jest właśnie efekt uczynienia z milionów obywateli Zakładników Umowy Społecznej.

Adam Mielczarek

Manager Magazin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »