Marzenia o gazowym eldorado nad Wisłą

Ostatnio wielkie nadzieje budzi tajemniczo brzmiące słowo "łupki". W pokładach iłów na terenie Polski jest dość gazu, by całkowicie zaspokoić nasze potrzeby przez jedno albo dwa stulecia. Nic dziwnego, że Europę opanowała wielka gazowa gorączka.

Politykom od lat marzy się energetyczne uniezależnienie Polski od wielkiego wschodniego sąsiada. Z Rosji pochodzi ok. 60 proc. zużywanego w naszym kraju gazu i samowystarczalność zawsze pozostawała bardziej w sferze pragnień niż realnych możliwości. Ale oto pojawiają się szanse na to, by sytuacja zmieniła się radykalnie. I nie tylko za sprawą terminalu LNG, który w Świnoujściu ma ruszyć w 2014 roku i przyjmować rocznie 5 mld m3 gazu z Kataru. Wielkie nadzieje budzi tajemniczo brzmiące słowo "łupki". Okazuje się, że w pokładach iłów na terenie Polski jest prawdopodobnie od 1,5 do 3 bln m3 gazu. Dość powiedzieć, że to ilości, które całkowicie zaspokoiłyby nasze potrzeby przez jedno albo dwa stulecia, by zrozumieć dlaczego tej sprawie towarzyszą duże emocje i wielkie pieniądze.

Reklama

Od lat niezmiennie, każdej zimy pojawiają się obawy o wielkość dostaw rosyjskiego gazu. Spora część Europy zastanawia się czy, z jakiego powodu i na jak długo "wielki wschodni sąsiad" przykręci kurek. Czy będzie trzeba ograniczyć dostawy tylko dla branży chemicznej, "konsumującej" najwięcej błękitnego paliwa, czy może poza przemysłem ograniczenia dotkną ogrzewane gazem szkoły i szpitale, a może surowca zabraknie też dla odbiorców indywidualnych.

Skazani na niepewność

A to konflikt Rosja-Ukraina, a to spory między Mińskiem i Moskwą powodują, że albo gaz przestaje płynąć z Rosji na Zachód, albo jest go mniej, albo przynajmniej taka groźba wisi w powietrzu. Europa dawno pozbyła się złudzeń, że Rosjanie traktują swoją surowcową dominację na Starym Kontynencie tylko w kategoriach biznesowych. Od lat jest to instrument służący do wywierania nacisków i rozgrywania politycznych wojen i nic się nie zmienia, mimo personalnych przetasowań na Kremlu.

Dlatego Polska tak zażarcie i długo walczyła na forum unijnym o wprowadzenie zasad solidarności energetycznej. O to, by w sytuacji, gdyby dostawy do którekolwiek z krajów zostały istotnie ograniczone, mógł on liczyć na pomoc partnerów i stanowczą reakcję Brukseli. Europa nie przyjęła tych pomysłów entuzjastycznie z prostego powodu - większość państw nie jest uzależniona od jednego dostawcy i takim krajom, jak Niemcy, Włochy czy Francja łatwiej jest nawet z Rosjanami zawierać korzystniejsze kontrakty, niż Bułgarii, Czechom czy Polsce. KE postanowiła zająć się wzmocnieniem bezpieczeństwa dostaw gazu po tym, jak w styczniu 2009 roku Rosja wstrzymała dostawy gazu do znacznej części Europy przez terytorium Ukrainy.

Dla naszego kraju konsekwencje tej historii były zresztą szczególnie dotkliwe, ponieważ po załagodzeniu konfliktu premierzy Władimir Putin i Julia Tymoszenko postanowili, że z pośrednictwa w handlu zostanie wykluczony ukraiński koncern RosUkrEnergo, dostarczający do Polski 2,3 mld m3 rosyjskiego surowca rocznie. Jego zobowiązania wprawdzie formalnie przejął Gazprom, ale do polskich odbiorców przez rok płynęło mniej paliwa niż zwykle. Ostatnia zima była przez to szczególnie trudna, bo warunki atmosferyczne sprawiły, że zużycie gazu było większe niż w innych latach, a jednocześnie przed sezonem nie udało się zgromadzić w magazynach odpowiednio dużych zapasów.

Trzeba to zmienić

Choć gaz z Rosji zaspokaja tylko 13 proc. potrzeb energetycznych kraju, a do tego - w przeciwieństwie do wielu bliższych i dalszych sąsiadów - mamy jakieś własne zasoby i możliwość importu niewielkich ilości z Niemiec, od dawna pojawiały się pomysły, jak uwolnić się od surowcowego dyktatu Moskwy i rosyjskiego giganta gazowego Gazpromu. Hasło "dywersyfikacja dostaw" zrobiło wielką karierę. Tylko jak to zrobić?

Jedni lansowali budowę stosunkowo tanich, lądowych, transgranicznych połączeń zwanych interkonektorami, które pozwalałyby importować gaz z Zachodu, albo z Południa. Ale cóż to może dać argumentowali przeciwnicy, skoro i tak większość surowca w naszej części Europy pochodzi z Rosji. Różnica byłaby tylko taka, że trzeba by dodatkowo płacić pośrednikom, a w razie przykręcenia kurka przez Kreml i tak byłby problem. Inni proponowali, żeby połączyć się podbałtyckim gazociągiem ze skandynawskimi złożami. Ale gaz z Norwegii jest drogi, a budowa rury kosztowna.

Wreszcie w sierpniu 2008 r. zapadła decyzja. Wybudujemy port gazowy. I ta koncepcja miała wielu przeciwników, bo w czasach gdy ją podejmowano skroplony gaz był bardzo drogi i do tego nie było gwarancji, że uda się zapewnić dostawy. Dziś pomysł zaczyna nabierać realnych kształtów. W 2014 roku powinien w Świnoujściu ruszyć terminal, który będzie mógł przyjmować 5 mld m3 skroplonego gazu rocznie. Dostawy gwarantuje nam podpisany już kontrakt z jednym z największych światowych eksporterów - Katarem. Koszt inwestycji sięgnie 700 mln euro.

Od przybytku głowa boli

I nagle okazuje się, że może nam grozić plaga... nadmiaru. Oto po prawie roku tarć i sporów udało się wreszcie zakończyć negocjacje z Rosjanami w sprawie długoterminowego kontraktu na dostawy gazu. Dotychczasowa umowa jamalska ma zostać (bo nie została jeszcze podpisana na szczeblu rządowym) przedłużona aż do 2037 r. i zwiększono w niej dostawy do Polski z 7,4 do 10,3 mld m3 rocznie. Biorąc pod uwagę zapis, który mówi "bierz, albo płać" oznacza to, że Polska będzie zmuszona kupować de facto więcej gazu niż potrzebuje. Wśród analityków rynku energetycznego pojawił się nawet głosy, że na takie warunki rząd nie powinien się zgodzić, bo ten kto podpisze kontakt może stanąć przed Trybunałem Stanu.

Nadzorujący sektor energetyczny, a więc i Polskie Górnictwo Gazowe i Gazownictwo- odbiorcę rosyjskiego gazu - wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski argumentował, że kontrakt jest elastyczny, bo pozwala zwiększać lub zmniejszać import o 15 proc., co jest dużym sukcesem w negocjacjach z Rosjanami. Pytany, czy w tej sytuacji potrzebny będzie nam gaz importowany poprzez gazoport, powiedział, że przecież nie ma problemu, abyśmy go... eksportowali, zarówno przez połączenia lądowe - do Niemiec czy Czech, jak i drogą morską.

Niektórzy eksperci zaczęli snuć wizje, jak to przypływający wielkimi gazowcami z Kataru surowiec jest przepompowywany do magazynów, a następnie z powrotem na mniejsze jednostki, którymi płynie do portów w krajach nadbałtyckich. Teraz, kiedy coraz więcej mówi się gazach z łupków te wyobrażenia nabierają jeszcze innego znaczenia, bo za kilkanaście lat może się okazać, że rzeczywiście będziemy znaczącym eksporterem. Szacuje się w ich pokładach na terenie Polski może zalegać od 1,4 do 3 bln m3 gazu. To 15, a może ponad 30 razy więcej niż liczą złoża konwencjonalne.

Są w skałach od zawsze

Tzw. niekonwencjonalne źródła gazu nie są niczym nadzwyczaj nowym. Wiedziano o ich istnieniu od stuleci, praktycznie od początku istnienia przemysłu naftowego. Nie odgrywały jednak znaczącej roli w przemyśle i energetyce z bardzo prostego powodu - ich eksploatacja była zbyt kosztowna. Czy teraz coś się zmieniło? Owszem - po pierwsze ceny paliw zostały wywindowane na tyle wysoko, że nawet wydobycie z trudnych pokładów staje się opłacalne, a po drugie nastąpił ogromny postęp technologiczny. Dziś wwiercanie się kilka kilometrów w głąb ziemi i drążenie tam poziomych otworów, z których popłynie gaz jest znacznie łatwiejsze.

Technologia wydobycia gazu z łupków iłowych została opracowana i udoskonalona za oceanem - w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie, gdzie pokłady tego surowca są największe. W 2008 r. ze złóż iłowych pochodziło 58 mld m sześc., czyli jedna dziesiąta gazu wydobywanego w USA, a zasoby są szacowane na 7,5-23,6 bln m sześc. To zdaje się rozwiązywać problemy Ameryki, która jeszcze przed kilku laty zastanawiała się nad możliwościami importu surowca m.in. z Kataru, Nigerii czy nawet Rosji, a dzisiaj staje się samowystarczalna. Co więcej, dziś eksperci zastanawiają się, czy nadwyżka produkcyjna w USA nie spowoduje gwałtownego spadku cen na całym świecie.

Przewrót na rynku

Mgr inż. Józef Dopke w analizie opublikowanej na portalu rynekgazu.pl twierdzi, że już sama eksploatacja gazu z niekonwencjonalnych złóż w Stanach Zjednoczonych może radykalnie zmienić światowy rynek gazu i zagrozić takim wielkim projektom, jak zagospodarowanie szacowanego na 3,8 bln m3 złoża Sztokman na Morzu Barentsa przez Gazprom. Jego zdaniem opóźnienie projektu Sztokman, a tym bardziej ewentualna rezygnacja z niego, może postawić pod znakiem zapytania sens budowy podbałtyckiego połączenia z Europą Zachodnią - Gazociągu Północnego (Nord Stream), do którego gaz miał być dostarczany z tego złoża.

Wiceprezydent Gazpromu Aleksandr Miedwiediew przyznał w raporcie dla rady dyrektorów koncernu, że gaz łupkowy przekształcił rynek gazowy USA z deficytowego w prawie samowystarczalny, a nadmiar surowca uderza w konkurencyjność rosyjskiego gazu w Unii Europejskiej. Gazprom już odczuwa spadek popytu. Eksport gazu z Rosji do Unii Europejskiej w 2008 r. zmniejszył się o ponad jedną dziesiątą. Gazowy gigant tym bardziej obawia się rewolucji, jaką może spowodować rozpoczęcie wydobycia z łupków w Europie, że jeśli poniesie ogromne nakłady inwestycyjne i będzie musiał spłacać zaciągnięte kredyty, to nie będzie w stanie konkurować cenowo z innymi dostawcami - twierdzi Józef Dopke.

A koszty są potężne - samo położenie rury na dnie Bałtyku ma kosztować prawie 9 mld euro. Nie jest to jedyne przedsięwzięcie, bo Gazprom, realizując strategię omijania państw tranzytowych, czyli głównie Białorusi i Ukrainy, szykuje drugą inwestycję - południowy South Stream.

Zmiany układu sił na gazowym rynku w Europie uderzyły zresztą nie tylko w Gazprom, ale i w jego partnerów - unijne grupy energetyczne, które już zaangażowały się w przedsięwzięcia Rosjan związane z przygotowaniem nowych pól gazowych i dostarczeniem surowca do Europy. Wystarczy wymienić partnerów budowy Nord Stream: niemieckie firmy Wintershall, należący do BASF i E.ON Ruhrgas oraz holenderski N.V. Nederlandse Gasunie, czy francuski EdF i włoski koncern Eni, uczestniczące w konsorcjum, które przygotowuje gazociąg przebiegający od Morza Czarnego przez Bałkany do Włoch. Total jest współwłaścicielem złoża Sztokman.

Ameryka walczy o Europę

Szacuje się, że na Starym Kontynencie zasoby gazu zgromadzone w pokładach iłowych to przynajmniej 15 bln m3. Poszukiwania rozpoczęły się właściwie dopiero w 2009 roku. Pierwsze wiercenia wykonano w Basenie Dolnej Saksonii w Niemczech i w Skanii w południowej Szwecji. Prym w poszukiwaniach wiodą amerykańscy potentaci.

Mówi się, że energetyczne giganty z USA na Starym Kontynencie próbują nadrobić zaległości. U siebie bowiem oddały pole mniejszym firmom, uznając, że łupki to biznes zbyt kosztowny i mało perspektywiczny. Kiedy okazało się, że jest inaczej, kupują koncesje ma poszukiwania w Europie.

"W grudniu ubiegłego roku ExxonMobil wyłożył 14 miliardów dolarów na przejęcie firmy XTO, specjalizującej się pozyskiwaniu gazu z iłów, pomimo załamania się cen tego surowca. To największa transakcja w branży od niemal dekady i wyraźny sygnał, że wielkie koncerny widzą w iłach kolejny przełom w branży. ExxonMobil liczy, że przejęcia XTO pozwoli mu objąć prowadzenie w wyścigu po europejskie iły" - pisał ostatnio brytyjski "Financial Times".

Rosnące zainteresowanie łupkowymi zasobami wykazują też europejscy gracze. Brytyjski BP, norweski Statoil i francuski Total kupiły udziały w amerykańskich złożach gazu łupkowego i koncesje wydobywcze na terenie Europy.

Optymizm bardzo ostrożny

Carola Hoyos, autorka tekstu o gazowej gorączce w Europie na łamach "FT" zwróciła jednak uwagę na chłodny stosunek władz do nowego bogactwa naturalnego. "Jawną ilustracją takiego ostrożnego podejścia jest to, co pod koniec ubiegłego roku wydarzyło się w Polsce, która stała się centrum poszukiwań gazu iłowego po tym jak cztery największe amerykańskie firmy naftowe wykupiły prawa do eksploatacji setek tysięcy hektarów złóż iłowych. Biorąc pod uwagę historyczne animozje pomiędzy Polską i Rosją, Warszawa o niczym nie marzy bardziej, jako o gazowej samowystarczalności, która pozwoliłoby jej uwolnić się od wpływów Moskwy. Jednak pomimo perspektywy kontrolowania dużych złóż gazów iłowych, polski rząd wyraźnie wciąż nie jest przekonany co do ich potencjału. W grudniu ubiegłego roku podjął decyzję o przedłużeniu kontraktu na dostawy gazu z Gazpromem, potężnym rosyjskim koncernem państwowym, na kolejne kilkadziesiąt lat - napisała Carola Hoyos.

Skąd się ta ostrożność?

Naukowcy mówią o wielu problemach związanych z eksploatacją gazów iłowych. Po pierwsze - jak twierdzą - nie ma dwóch identycznych złóż i w każdym przypadku technologia wydobycia musi być wypracowywana metodą prób i błędów co istotnie podnosi koszty.

Inny powód to zagrożenia ekologiczne, które mogą wywołać protesty. Mianowicie uruchomienie eksploatacji wymaga wypłukanie złoża przy pomocy ogromnej ilości wody i chemikaliów, które mogą spowodować zatrucie wód gruntowych. Fachowcy wspominają o jeszcze jednym czynniku, który zasadniczo odróżnia realia europejskie od amerykańskich - w USA właściciele gruntów nie mają nic przeciwko poszukiwaniom, ponieważ uzyskują prawo do korzyści z późniejszej eksploatacji. W Europie właścicielem zasobów naturalnych są przeważnie państwa, zatem właściciele pól uprawnych nie będą się godzić na niszczenie ich własności przez ekipy poszukiwawcze.

Czy to warto?

Michał Szubski - prezes PGNiG, pytany pod koniec lutego w radiowej rozmowie o możliwości wydobywania gazu z łupków powiedział: - To przede wszystkim pomysł medialny. Gaz niekonwencjonalny jest oczywiście bardzo aktualnym tematem. Głośnym zwłaszcza w USA, gdy cena ropy przekraczała 100 dol. za baryłkę. Teraz widać pewne ochłodzenie tego zapału. Wiemy, że w Polsce są struktury, które mogą taki gaz zawierać. Jednak dopiero za kilka lat będziemy mogli powiedzieć, czy zawierają i czy będzie można taki gaz eksploatować. To jest bardzo droga technologia. Wydobycie gazu z łupków jest opłacalne przy odpowiednio wysokich cenach ropy. To nie jest tak, że Polska od jutra będzie samowystarczalna i nie będzie importować gazu z zagranicy. Optymizm w poszukiwaniach jest potrzebny, ale przy zachowaniu zdrowego rozsądku.

W nieco innym tonie kilka tygodni później wypowiadał się w "Dzienniku Gazecie Prawnej" Wiesław Prugar, prezes Orlen Upstream, który zajmuje się poszukiwaniami paliw. - Możliwości wydobycia gazu z łupków oceniamy optymistycznie, jednak jakie one są faktycznie, pokażą wyniki próbnych wierceń, które potrwają 3-4 lata. Jeśli te wiercenia potwierdzą, że gaz warto wydobywać, wówczas przemysłowa eksploatacja gazu z łupków mogłaby się zacząć za około 10 lat - mówił prezes.

Według wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka przy tego typu projektach nie jest potrzebny nadzwyczajny pośpiech. - Jeszcze długo naturalny gaz będzie tańszy od niekonwencjonalnego. Jego wydobycie to perspektywa kilkunastu lat - podkreślał kilka tygodni temu szef resortu gospodarki.

Ale zaledwie kilka dni później wiceminister skarbu państwa Mikołaj Budzanowski już przyspieszał. - Nie za 15 lat, jak zapowiadano, ale o 6 lat wcześniej, Polska może zacząć wydobywać gaz niekonwencjonalny - mówił. Według niego już za trzy lata będziemy mogli realnie ocenić potencjał polskich złóż.

Wyścig wystartował

Prawa do poszukiwań w Polsce wykupiło już 14 firm, między innymi Exxon Mobil, Chevron, ConocoPhillips, Maraton Oil Corp. Houston, Lane Energy Poland, Aurelian, San Carlo, BNK Petroleum, FX Energy. Obszar badań to 37 tys. km kw., to jest 12 proc. powierzchni kraju. - Zainteresowanie koncesjami na poszukiwania jest nieprawdopodobnie duże. W tej chwili już praktycznie nie mamy wolnych obszarów - mówił na niedawnej konferencji prasowej Henryk Jacek Jezierski, wiceminister środowiska.

Z ponad 40 wydanych dotychczas koncesji 30 należy do Amerykanów. Orlen przyznał niedawno, że ma zgodę na wiercenia na powierzchni 5 tys. km2. Rozmawia zresztą z firmami z USA o wspólnych pracach. PGNiG ma już umowy o współpracy z amerykańskimi partnerami Marathon Oil, Chevron i FX.To naturalne bo przecież polskie firmy nie mają w tym zakresie żadnego know-how.

- Żadna z polskich firm nie posiada doświadczenia w zakresie rozpoznawania i wydobywania gazu ziemnego z zasobów niekonwencjonalnych. Dostępne w Polsce technologie udostępniania złóż gazu nie pozwalają na ekonomicznie uzasadnioną realizację tego typu projektów. Tylko współpraca z renomowanymi firmami naftowymi, posiadającymi doświadczenie, pozwala optymistycznie myśleć o przeprowadzeniu rozpoznania, ocenie potencjału i w dalszej perspektywie o rozpoczęciu produkcji gazu - mówił prezes Orlen Upstream.

W kwietniu zaczną się w Polsce pierwsze odwierty. Interes nie jest tani, bo na jeden otwór w ziemi trzeba wydać 25-35 mln zł. Może więc dobrze, że za sprawę biorą się potężne zagraniczne koncerny. Byle się tylko nie okazało, że pierwszy bierze wszystko, a nasze firmy tylko z boku będą się przyglądać, jak wygląda gazowe eldorado.

Piotr Buczek

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: poszukiwania | dostawy | Gazprom | technologia | gaz | wiercenia | Orlen | NAD | marzenia | złoże | wiceminister | wydobycie | USA | firmy | zasoby | łupki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »