Pracujący pariasi

Dość często można spotkać się z irytacją zwykłych ludzi, słuchających wypowiedzi osób sprawujących władzę, odnoszących się do dobrej sytuacji gospodarczej Polski. Rząd twierdzi, że jesteśmy zieloną wyspą i jako jedyny kraj w Europie nie zanotowaliśmy, w ciągu przeżywanego przez świat kryzysu, kurczenia się PKB. Mają świadczyć o tym statystyki.

Radości i przechwałkom ekipy rządzącej nie ma końca. Zastanawiające jest zatem, skąd bierze się tak rozbieżna ocena postrzeganej rzeczywistości przez przeciętnego człowieka, szczególnie mieszkającego z dala od większych aglomeracji, takich jak Warszawa, Poznań czy Górny Śląsk.

Jak odczuć poprawę?

Nie odkryjemy Ameryki, stwierdzając, że różnica w widzeniu bierze się z odmiennego punktu siedzenia. Obie strony w rzeczywistości oceniają różne zjawiska. Rząd patrzy z wysoka, z pozycji stanowisk wynagradzanych w wysokości kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie. Z takim uposażeniem można pozwolić sobie na zapewnienia i czekanie, aż podejmowane działania przyniosą skutek. Zawsze według zapowiedzi ma to nastąpić za dwa, może trzy lata, a spodziewany wzrost wyniesie np. 2 proc. koma ileś tam. Oznacza to w skali globalnej (w takiej skali patrzy rząd) przy naszym PKB, wynoszącym obecnie ok. 1,6 bln zł rocznie, wzrost o ponad 32 mld zł.

Reklama

Pokaźna suma. Jednak z punktu widzenia przeciętnego śmiertelnika z tzw. prowincji oznacza to nieodczuwalną osobiście poprawę. Gdy weźmie się pod uwagę formułowane przez naszych specjalistów zalecenia i ostrzeżenia, przez długi jeszcze czas tempo wzrostu wydajności pracy powinno dość znacznie przekraczać tempo wzrostu wynagrodzeń, ponieważ mamy znaczny dystans do nadrobienia w stosunku do Zachodu, z którym się porównujemy.

Wobec tego polski pracownik najemny, charakteryzujący się nieskończoną elastycznością (raz jest murarzem, za moment kierowcą, by za chwilę, gdy go po raz kolejny zwolnią, stać się stolarzem itd.) może liczyć, że z tych nieco ponad dwóch procent spodziewanego wzrostu, do jego kieszeni może trafić co najwyżej 1,5 proc.

Rozdmuchana budżetówka

Oznacza to w przypadku minimalnej pensji podwyżkę w wysokości nieco ponad 19 zł na miesiąc. Wielu zachodzi w głowę, jak to jest możliwe, że oficjalnie stwierdza się u nas mniejszą wydajność pracowników niż na Zachodzie, a jednocześnie inne badania wskazują, że Polacy znajdują się pośród narodów pracujących najdłużej w Europie. Zadziwiający jest nasz ciągły pośpiech i presja, a tymczasem wystarczy tylko przekroczyć zachodnią granicę, aby odczuć zwolnione tempo. Pracownicy na wszystko mają czas. Spokojnie zdążą zrobić co mają do zrobienia, w zaplanowanym czasie. Można to składać na karb niższej u nas kultury pracy oraz wykonywania bardziej prostych prac, posiadających mniejszą wartość dodaną. Ale to nie tłumaczy wszystkiego, ponieważ prace wymagające wysokich kwalifikacji także są w Polsce niżej wynagradzane niż w krajach rozwiniętych. Dzieje się tak dlatego, że w dalszym ciągu mamy bardzo niski współczynnik aktywności zawodowej. A dodatkowo, wśród tych stosunkowo nielicznych pracujących, około 30 proc. zatrudnionych jest w sferze budżetowej, gdzie wiele stanowisk jest nieefektywnych, a nawet zbędnych, stanowiących tak naprawdę koszt dla gospodarki, a nie korzyść.

Emeryci mają dobrze

Ponadto pracujący dźwigają bagaż, który rządzący przygotowali w niedawnej przeszłości. Jest nim 9 milionów rencistów i emerytów. Znaczna ich część została wyekspediowana już kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat temu na wcześniejsze świadczenia, w ramach walki z bezrobociem. Ich sielskie życie znajduje, między innymi, odbicie w bilionowym już w tej chwili długu publicznym (dla oburzonych stwierdzeniem "sielskie życie" informuję, że wbrew utartym stereotypom emeryci znajdują się tuż za przedsiębiorcami, jako najlepiej sytuowana grupa społeczna). Kolejną przyczyną niskiego wskaźnika zatrudnienia jest także sztucznie przedłużany okres nauki.

Do niedawna istotnym czynnikiem wpływającym na to zjawisko było unikanie zasadniczej służby wojskowej. Teraz powodem są nadmierne wymagania co do formalnego wykształcenia. Dotyczy to zwłaszcza stanowisk w sferze publicznej. Nie widzę konieczności, aby osoba obsługująca petentów w okienku urzędu musiała posiadać wyższe wykształcenie, a taki warunek jest najczęściej formułowany przy rekrutacji. Czynnikiem obniżającym motywację przy podejmowaniu pracy jest nasza systemowa przypadłość, polegająca na małej różnicy pomiędzy zarobkami a wszelkiego rodzaju świadczeniami, od emerytur poczynając, na zasiłkach z opieki społecznej kończąc.

Nieefektywni - bo niemobilni

Bycie bezrobotnym otwiera wiele furtek do korzystania z licznych darmowych usług i preferencji, za które pracujący musi płacić, co przy niskich zarobkach stawia pod znakiem zapytania sensowność podejmowania pracy. Wysokość wynagrodzenia stanowiącego obecnie medianę wynosi 2 200 zł netto. Jest to kwota, która dzieli na pół liczbę osób pracujących pod względem wysokości wynagrodzenia - połowa zarabia mniej, druga połowa więcej. Zestawmy to teraz z kosztami utrzymania. Jakie szanse zakupienia mieszkania ma połowa zatrudnionych zarabiająca poniżej mediany? Jeśli nie odziedziczą po kimś lokum, to mimo że pracują, mają znaczną szansę na stanie się bezdomnymi. Jaka jest szansa, że wejdą jako konsumenci na rynek nowych samochodów? A może wyjadą na pełnowartościowy urlop (wypoczynek po ciężkiej pracy powinien być w państwie rozwiniętym czymś naturalnym)? Przy takich zarobkach zakrawałoby to na nieodpowiedzialność i rozrzutność. Przyjrzenie się szczegółom pomaga w wyrobieniu sobie właściwego poglądu na określone zagadnienia. Województwem o najwyższej stopie bezrobocia od dłuższego czasu jest warmińsko-mazurskie. W końcu sierpnia tego roku bezrobocie wynosiło tam 18,4 proc., a na jedną ofertę pracy przypadało 39 bezrobotnych. Specjaliści rynku pracy narzekają na małą mobilność polskiego społeczeństwa. Według GUS-u miesięczne wydatki na jedną osobę w gospodarstwach domowych w 2013 r. wynosiły w tym województwie 840 zł. Oto niektóre sumy ze struktury miesięcznych wydatków: 28 proc. na żywność i napoje bezalkoholowe, tj. 235,20 zł (7,84 zł dziennie!), 22,3 proc. na mieszkanie i nośniki energii, tj. 187,32 zł, na transport 10 proc. wydatków - czyli 84 zł miesięcznie.

Średniowiecze XXI wieku

Zastanówmy się, jakim stopniem mobilności mogą wykazać się w takiej sytuacji pracownicy. Przy założeniu, że ktoś zafunduje sobie samochód i go utrzyma (naprawy, ubezpieczenie), 84 zł wystarcza na zakup niespełna 16 litrów benzyny. Przy średnim zużyciu paliwa 6 l/100 km wystarcza to na przejechanie około 260 km miesięcznie. Podzielmy to na 22 dni robocze oraz drogę tam i z powrotem, a okaże się, że miejsce pracy nie może znajdować się dalej od miejsca zamieszkania niż 6 km (pomijamy detal, że na krótkich dystansach i zimnym silniku samochód pali więcej).

Gdyby wziąć pod uwagę skuter, możemy przyjąć, że odległość ta rośnie do 12-14 km, ale z tym rodzajem transportu pojawiają się problemy w zimie. Można rozważać także rower, jednak przy wydatkach na jedzenie w wysokości 7,84 zł dziennie, osiągalna odległość nie może być znacząca (pozostaje też problem zimy).

Transport publiczny też właściwie nie wchodzi w rachubę, gdyż jego siatka została zdewastowana, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, a dodatkowo wymagania dzisiejszego rynku pracy nie gwarantują regularnych godzin pracy. Ktoś może zarzucić absurdalność takich wyliczeń. To nie jest jednak absurd, tylko odniesienie się do twardej rzeczywistości.

Na podstawie powyższego wywodu możemy zatem przyjąć, że w Polsce (w innych rejonach wydatki na transport są niewiele wyższe niż na Mazurach) człowiek jest w stanie podjąć pracę w odległości, jaką zdoła przebyć piechotą. Po kilkuset latach intensywnego rozwoju, w XXI w., w przeświadczeniu życia w epoce postępu i nowoczesności okazuje się, że niewiele się zmieniło w tym zakresie w stosunku do średniowiecza.

Bogactwo z pracy, nie świadczeń socjalnych

Ludzie, próbując sobie jakoś radzić, zbierają się w grupy i wspólnie dojeżdżają. Tragiczne doniesienia o wypadkach, które pociągały za sobą po kilkanaście ofiar śmiertelnych na skutek podróżowania w ścisku w furgonetce do sezonowej pracy przy zbiorze jabłek, nie świadczyły o głupocie tych ludzi, jak przedstawiano to w mediach, tylko wynikało, z przymusu ekonomicznego. Jakże trafna w kontekście przedstawionej wyżej sytuacji jest anegdota, gdy kanclerz Niemiec zapytana o to, co Niemcy robią z nadmiarem zarobionych pieniędzy, odpowiedziała: "co mnie to obchodzi".

Polski premier odpowiedział tak samo, z tym, że pytanie brzmiało: "skąd Polacy biorą pieniądze na przeżycie, skoro tak mało zarabiają"? Przedstawione powyżej rozważania nie mają na celu lamentowania na temat złej sytuacji znacznej liczby osób pracujących. Intencją jest zwrócenie uwagi na konieczność zmiany polityki w stosunku do nich. Bogactwo powstaje z pracy, a nie świadczeń socjalnych, choćby najbardziej przemyślnych. Ludzie chcą pracować. Jak świadczą przykłady, czynią tak, nawet ryzykując życie. Należy przestać łupić pracujących i umożliwić im osiąganie wysokich dochodów. Dzięki temu wszyscy skorzystają.

Tomasz Pióro

Autor jest wiceprezesem UPR, zawodowo zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami

Gazeta Finansowa
Dowiedz się więcej na temat: Polska | wzrost gospodarczy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »