Trzęsienie franka - wersja polska

Wielu ekonomistów stwierdza wprost, że zjawisko skomasowanej akcji kredytowej we franku po 2004 r. nie było przypadkiem, a efektem zorganizowanej akcji banków. Finansowy szok, który zafundował światu Narodowy Bank Szwajcarii obnażył słabość polskiego państwa. Nagle okazało się bowiem, że ponad milion "nabitych we franka" Polaków od wielu lat bezskutecznie domaga się, żeby banki po prostu przestrzegały prawa...

Wielu ekonomistów stwierdza wprost, że zjawisko skomasowanej akcji kredytowej we franku po 2004 r. nie było przypadkiem, a efektem zorganizowanej akcji banków.

W dniu 15 stycznia 2015 r. Narodowy Bank Szwajcarii (SNB) całkowicie zlikwidował dolną granicę kursu franka w parze z euro i, co gorsza, nie zasilił nawet rynku wystarczającą płynnością, która złagodziłaby ten cios. Luka płynności na rynku była olbrzymia - wynosiła co najmniej 20 proc. - i była największą z odnotowanych w czasach nowożytnych. Powstała luka przewyższająca nawet tę z 1992 r., kiedy funt szterling został usunięty z ERM - wówczas luka w płynności wynosiła "zaledwie" około 10 proc.

Reklama

Fala uderzeniowa

Decyzja SNB zaskoczyła nawet szefową Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde, która w wywiadzie dla Reutersa powiedziała, że jest "nieco zdumiona tym, iż szef SNB nie skontaktował się z nią w tej sprawie". Dodała, że "ma tylko nadzieję, iż SNB skomunikował się z innymi bankami centralnymi".

Nadzieje Christine Lagarde okazały się jednak płonne. Cały rynek, a wraz z nim wszystkie europejskie banki centralne, ślepo wierzyły prezesowi SNB, Thomasowi Jordanowi, który jeszcze w grudniu przekonywał cały świat, że usztywnienie kursu franka jest "absolutnie niezbędne".

Dlatego 15 stycznia na rynkach walutowych zapanował totalny chaos. Najdosadniej przedstawił to "The Economist" przypominając, że notowania walut w ciągu dnia nie zmieniają się zwykle o więcej jak 2 do 3 proc., a i to jest znaczna różnica. "Aprecjacja o 20-30 proc. to zjawisko bez precedensu!" - napisała gazeta. "Ale to się właśnie zdarzyło, gdy SNB uwolnił kurs franka. Po takim ruchu fala uderzeniowa przejdzie przez całą gospodarkę" - prognozował brytyjski tygodnik.

No i fala uderzeniowa przeszła, a najbardziej wywróciła życie klientom banków, którzy są "szczęśliwymi" posiadaczami tzw. kredytów hipotecznych nominowanych lub indeksowanych we frankach szwajcarskich. W Polsce w szczytowym momencie 1 frank kosztował ponad 5 zł (kilka godzin wcześniej 3,4 zł). Oznaczało to, że w ciągu kilku godzin rata przeciętnego "frankowicza" wzrosła o ponad 1 tys. zł! Pod koniec dnia kurs ustabilizował się na poziomie 4,3 zł, co oznaczało, że średnia rata polskiego" frankowicza" wzrośnie o 700-800 zł.

Podwyżka raty to jednak nie jedyne zmartwienie, które jest związane z umocnieniem się franka szwajcarskiego. Dla "frankowiczów" równie ważnym problemem jest wzrost zadłużenia przeliczonego na złote. Trzeba pamiętać, że w latach mieszkaniowego boomu (lata 2005-2008) kredyty bez wkładu własnego cieszyły się bardzo dużą popularnością.

Wybrane banki finansowały nawet 110-120 proc. wartości mieszkania (początkowe LtV wynosiło 110-120 proc.). Sukcesywny wzrost notowań franka szwajcarskiego w połączeniu ze spadkiem cen metrażu sprawił, że wielu "frankowych" dłużników ma do spłaty kwotę znacznie wyższą od aktualnej wartości lokum.

- Opisywana sytuacja praktycznie wyklucza możliwość sprzedaży mieszkania. Dla najbardziej zadłużonych osób dodatkowym zmartwieniem są żądania banków. Kredytodawcy domagają się ustanowienia dodatkowych zabezpieczeń, jeśli aktualny poziom współczynnika LtV przekroczy 130-140 proc. Opór klienta może skutkować wypowiedzeniem umowy kredytowej oraz egzekucją komorniczą - ostrzega Andrzej Prajsnar, ekspert portalu RynekPierwotny.pl.

To nie Armageddon

Pierwszym polskim politykiem, który jeszcze tego samego dnia publicznie zareagował na frankowy szok był Grzegorz Bierecki, senator Prawa i Sprawiedliwości. Na portalu wPolityce.pl wyraził ubolewanie z powodu wzrostu rat za kredyty denominowane we frankach, który uderzy w polskie rodziny, płacące za nieudolność Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) i polskiego rządu.

- KNF i rząd bronią interesów spekulacyjnych banków, które świadomie wciągnęły Polaków w tę pułapkę - stwierdził senator PiS i sformułował bardzo precyzyjny plan wyjścia z tej pułapki, polegający m.in. na spłacaniu kredytów walutowych po kursie z dnia zawarcia umowy.

Niestety, Grzegorz Bierecki był nie tylko pierwszym politykiem, który zabrał głos w sprawie franka, ale też jedynym, który mówił o tym problemie otwarcie i nie zakpił z Polaków.

Po wystąpieniu Biereckiego doszło do prawdziwego festiwalu ignorowania problemu "frankowiczów". Pierwszy na scenę wkroczył Marek Belka, prezes Narodowego Banku Polskiego (NBP).

- Uderzenie w kredytobiorców frankowych jest względnie stałe, trwałe i nieodwracalne - powiedział prezes NBP w wywiadzie dla radia TOK FM twierdząc, że Polacy powinni się przyzwyczaić do kursu franka na poziomie 4,2-4,3 zł.

Tymczasem nawet dziecko w przedszkolu wie, że coś takiego - szczególnie na rynkach finansowych - jak uderzenie - względnie stałe, trwałe i nieodwracalne - po prostu nie istnieje.

Już dwa tygodnie później okazało się, że teza Belki legła w gruzach, gdy frank zjechał do poziomu 3,9 zł.

Ale Marek Belka zachowywał się niczym Alfred Hitchcock - chciał, żeby po trzęsieniu ziemi napięcie jeszcze bardziej rosło. Po co? Dzień później miał się bowiem zebrać Komitet Stabilności Finansowej (KSF) w składzie: szef NBP - Marek Belka, minister finansów - Mateusz Szczurek (przewodniczący KSF), przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) - Andrzej Jakubiak, prezes Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (BFG) - Jerzy Pruski oraz prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) - Adam Jasser. Wszyscy mieli stanąć twarzą w twarz z prezesami "umoczonych" (termin ukuty przez Belkę) we franki banków (nazwy tych banków nie zostały podane do publicznej wiadomości). Po tym tajnym posiedzeniu frankowy balon miał zostać przebity. Wszystkie media głównego nurtu rozwrzeszczały się, że raty kredytów hipotecznych miliona Polaków się zmniejszą. Gdzieś w tle krążyła informacja, że to tylko deklaracja "umoczonych" banków, które obiecały urzędnikom państwowym, że obniżą raty uwzględniające ujemne stopy procentowe SNB. Póki co, na obietnicach się skończyło.

Tymczasem jeszcze tego samego dnia, zaraz po posiedzeniu KSF, pojawił się w radiowej "Trójce" i udzielił wywiadu "Dziennikowi Gazecie Prawnej" Andrzej Jakubiak, szef KNF. W obu rozmowach zaproponował Polakom metodę na rozwiązanie ich problemów z drożejącym frankiem. "Rozwiązanie powinno być dopasowane do indywidualnych przypadków. I jest ono możliwe. Osoba, która zaciągnęła kredyt walutowy, mogłaby mieć prawo do przewalutowania go na złote nawet po kursie z dnia wzięcia kredytu, ale powinna wtedy pokryć różnicę między faktycznie poniesionym kosztem spłaty tego kredytu a tym, który poniosłaby, gdyby od początku był to kredyt złotowy" - klarował ze śmiertelną powagą w głosie Jakubiak, po czym lekceważąco dodał: "W przypadku kredytów frankowych wzrost miesięcznej raty wyniósł 700-800 zł. To nie jest jakiś Armageddon." Według wyliczeń Biura Informacji Kredytowej aż 30 tysiącom "frankowych" rodzin w Polsce właśnie zajrzało w oczy widmo bankructwa, bo te 700-800 zł to dla nich kwestia przeżycia całego miesiąca. Dwa tygodnie później Andrzej Jakubiak przedefiniował swoją koncepcję na tak karkołomną wersję, że jest to temat na oddzielny artykuł.

Widziały gały, co brały?

Z frankowego letargu obudzili się także premier Ewa Kopacz i prezydent Bronisław Komorowski. Premier zleciła KNF i UOKiK zbadanie frankowych umów kredytowych pod kątem ich zgodności z obowiązującym w Polsce prawem. Wykazała się w ten sposób totalną ignorancją, bo akurat obie instytucje kontrolują banki, odkąd te zaczęły udzielać w Polsce kredytów walutowych, czyli niemalże od 10 lat.

Prezydent spotkał się natomiast z prezesem Belką, by się dowiedzieć, o co chodzi z tym frankiem i jak ten problem rozwiązać. Z medialnych relacji wynika, że deliberowali kilka godzin tylko po to, by - jak podała radiowa "Trójka" - dojść do genialnego wniosku, że problem z szokująco wysokim kursem franka jest poważny i należy go rozwiązać, ale tego, w jaki sposób, jeszcze nie wiadomo. Tak mniej więcej brzmiał ten przekaz.

Gdzieś pomiędzy prezydentem i premierem przeciskał się jeszcze w mediach wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński z PSL. Ludowiec początkowo udawał eksperta od frankowych kredytów hipotecznych, zalecając wszystkim "frankowiczom" spokój i zapewniając, że pomoże... Kilka dni później Piechociński coś zaczął przebąkiwać o wakacjach kredytowych, a potem całkiem zmienił front i razem z ministrem finansów - Mateuszem Szczurkiem (byłym głównym ekonomistą ING Banku Śląskiego) zaczął przerzucać całą odpowiedzialność za toksyczne kredyty na klientów banków, czyli, że mamy wolny rynek i że "widziały gały, co brały".

Sęk w tym, że, jak zauważył na swoim blogu Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców (ZPP), gały wcale nie widziały, co brały, a banki nie działają na wolnym rynku, lecz są instytucjami koncesjonowanymi przez państwo i w tym sensie są instytucjami zaufania publicznego. "Obywatel polski ma prawo przypuszczać, że Rzeczpospolita nie wydała koncesji złodziejowi i oszustowi" - irytował się Kaźmierczak i pytał retorycznie: "Czy jeżeli lekarz przepisze pacjentowi receptę na śmiertelny lek, to też będziemy mówić o wolnym rynku, swobodzie umów i odpowiedzialności pacjenta za własne czyny? Pacjent umarł, ale sam sobie jest winien, bo nie studiował medycyny?".

Tymczasem Piechociński, Szczurek, Belka i cała masa innych autorytetów ekonomicznych (m.in. prof. Leszek Balcerowicz i Robert Gwiazdowski) podkreślali w mediach, że państwo nie może płacić za nieprzemyślane decyzje polskich kredytobiorców, bo to zdestabilizuje cały system finansowy w Polsce.

- Naszym celem jest rozliczenie się z bankami na uczciwych zasadach, po usunięciu wszystkich klauzul abuzywnych i rozliczeniu naszych strat. Nigdy nie była i nie jest naszym celem destabilizacja systemu finansowego w Polsce. Nie chcemy żadnych pieniędzy z budżetu - zaznacza Tomasz Sadlik, założyciel stowarzyszenia Pro Futuris, występującego w imieniu Polaków zadłużonych we frankach, którzy padli ofiarą spekulacyjnego działania banków.

A prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców na swoim blogu idzie mu w sukurs pisząc, iż odnosi wrażenie, że cała ta kampania pod tytułem podatnik nie powinien płacić za "frankowiczów" ma na celu nie tyle ochronę pieniędzy podatnika, co ochronę pieniędzy banków i odsunięcie ich z linii strzału. W całej tej historii banków jakby w ogóle nie było. "Wygląda to na próbę skłócenia tzw. frankowiczów z resztą społeczeństwa" - podkreśla Cezary Kaźmierczak.

Konkwista bankowa

Według danych Biura Informacji Kredytowej w Polsce tzw. "frankowiczów", czyli osób, które zaciągnęły długoterminowe kredyty hipoteczne waloryzowane frankiem szwajcarskim, jest ponad 920 tys., czyli spokojnie milion z okładem po uwzględnieniu rodzin wielopokoleniowych i wielodzietnych. Gdyby chcieć krótko scharakteryzować tę grupę, to stanowią ją ludzie w przedziale wiekowym 30-50 lat z wyższym wykształceniem. Krótko mówiąc, odradzająca się w Polsce klasa średnia, czyli ci wszyscy, którzy odważyli się nie emigrować i zostać w Polsce. To właśnie oni są tymi "idiotami", którzy dali się zrobić w konia bankom oraz ich polskim nadzorcom. Dali się orżnąć jak małe dzieci zawodowym graczom w pokera.

W całej tej frankowej zawierusze trzeba pamiętać, że problem nie jest nowy, a"frankowicze" nie walczą z bankami od 15 stycznia 2015 r. Proceder toksycznego kredytowania w Polsce trwał od 2004 r. Wtedy to banki zaczęły udzielać kredytów frankowych i traktować Polaków jak konkwistadorzy Indian.

Gdy w latach 2007-2008 kurs franka oscylował wokół 2 zł, banki rozwiązały worki z prezentami i zaczęły rozdawać kredyty "za darmo" - bez prowizji i bez rat (przez pierwsze dwa miesiące). Mało tego, banki dawały 120 proc. kredytu, czyli jak ktoś chciał wziąć we frankach równowartość 100 tys. zł, dostawał 120 tys. zł. Banki naciągały nawet zdolności kredytowe swoich klientów, byle tylko im wypłacić kredyt. A potem zaczynano ich brutalnie "strzyc": na stopach procentowych, spreadach, ubezpieczeniach...

Te "postrzyżyny" nabrały takich rozmiarów, że w internecie zaczęli się organizować pokrzywdzeni klienci banków. Jedną z najprężniej działających grup byli "nabici w mBank". Oni jako pierwsi wystąpili na drogę sądową przeciwko swojemu kredytodawcy (kilka procesów trwa do dziś, wyroki zapadają na korzyść "nabitych"). To przecież sprawa "nabitych w mBank" spowodowała, że sprawą kredytowych trików w bankach zainteresowała się Małgorzata Krasnodębska-Tomkiel, legendarna szefowa UOKiK w latach 2008-2014 (Donald Tusk usunął ją ze stanowiska za niesubordynację i blokowanie energetycznej fuzji PGE i Energi).

Dziś już mało kto pamięta, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów pod wodzą Krasnodębskiej-Tomkiel urządził w 2008 r. dywanową kontrolę 19 bankom, przetrzepując gruntownie w sumie 300 wzorców umownych na walutowe kredyty hipoteczne (głównie te waloryzowane kursem franka szwajcarskiego). Urzędnicy wybrali z nich 11 klauzul, które wzbudziły ich bardzo poważne wątpliwości.

- Chodzi głównie o postanowienia, które dają bankom dużą dowolność, jeżeli chodzi o kształtowanie oprocentowania. To możemy kwestionować - relacjonowała "Newsweekowi" ówczesna szefowa UOKiK.

Od tamtej pory w rejestrze klauzul abuzywnych UOKiK nazbierało się około 40 zapisów umów, stosowanych bezprawnie przez banki podczas udzielania kredytów hipotecznych (nie tylko walutowych!). Od wielu lat pobożnym życzeniem polskich "frankowiczów" jest, by banki dostosowały się do prawomocnych wyroków, które na ich niekorzyść zapadły w Sądzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Ale banki się tym nie przejmują... A państwo? Państwo udaje, że nie widzi problemu.

Mistrzowskie zagranie

Czy banki w Polsce udzielały kredytów we franku z góry zakładając, że nie zostaną spłacone? Czy działały z premedytacją? Wielu ekonomistów zaczęło się zastanawiać nad tym, czy zjawisko skomasowanej akcji kredytowej we franku nie było przypadkiem efektem zorganizowanej akcji banków. Finansowy ekspert i popularny bloger "APP Funds" nie ma co do tego wątpliwości, pisząc wprost: "operację ubrania naiwnych w kredyty hipoteczne denominowane we frankach szwajcarskich można zaliczyć do mistrzowskich zagrań sektora bankowego".

- Prawdopodobnie przez cały czas wprowadzano nas w błąd, a ów "kredyt frankowy" był kolejnym "wynalazkiem" rynków finansowych po to, aby zarobić na swoich klientach - taką hipotezę postawił prof. Witold Modzelewski, współtwórca Instytutu Studiów Podatkowych, były wiceminister finansów i jeden z współtwórców ustawy o VAT.

Hipotezy "APP Funds" i prof. Modzelewskiego zdaje się potwierdzać 93-stronicowy "Raport o sytuacji banków w 2007 roku". Dokument sporządzony został przez KNF, po inspekcjach przeprowadzonych przez nadzór bankowy w latach 2006-2007, a więc w szczycie frankowej euforii kredytowej w Polsce.

Oto jeden z fragmentów, pokazujący ówczesny stan wiedzy polskich urzędników: "Nie można wykluczyć, że pomimo obecnej aprecjacji złotego, w długiej perspektywie dojdzie do jego osłabienia względem CHF (czy też po ewentualnym przystąpieniu Polski do strefy euro osłabnięcia EUR względem CHF), co spowoduje, że część kredytobiorców nie będzie w stanie wywiązać się ze swoich zobowiązań. O tym, że jest to scenariusz, który musi być brany pod uwagę (zarówno przez kredytobiorców, banki, jak i nadzór bankowy) przekonuje historia notowań dolara amerykańskiego."

Problem w tym, że ów scenariusz nie był brany pod uwagę przez kredytobiorców, bo nie mieli o nim zielonego pojęcia. Ani banki, ani nadzór ich o tym nie informowali. Czy nadzór brał pod uwagę ten scenariusz? Odpowiedź brzmi: nie, bo gdyby tak było, to dzisiaj "frankowicze" by nie płakali.

Czy banki brały taki scenariusz pod uwagę? Trudno założyć, że nie, skoro po kontroli u nich urzędnicy wiedzieli, co czeka "frankowiczów".

Jak bardzo banki były zdeterminowane do udzielania toksycznych kredytów, węsząc w nich gigantyczny interes może świadczyć inny fragment wspomnianego raportu KNF:

"W niektórych bankach "chęć zdobycia rynku" doprowadziła do nadmiernego rozluźnienia polityki kredytowej przez m.in.: przyjmowanie zaniżonych kosztów utrzymania gospodarstw domowych; nieuwzględnianie w ocenie wszystkich zobowiązań finansowych obciążających kredytobiorcę; rezygnację z dokumentów potwierdzających sytuację dochodowo-majątkową dłużnika ograniczając się do oświadczenia kredytobiorcy o wysokości uzyskiwanych dochodów lub niewystarczającą weryfikację dokumentów; wydłużanie okresów trwania umów kredytowych; stosowanie okresów preferencyjnych marż i odsetek, co było jedną z przyczyn "kryzysu subprime"".

Reasumując, uwolnienie kursu franka przez Narodowy Bank Szwajcarii było tylko gwoździem do trumny dla budżetów domowych polskich" frankowiczów", którą całymi latami konstruowały banki. W jaki sposób? Ano właśnie w taki, jak to przedstawiła powyżej KNF. Banki robiły to nawet po opublikowaniu raportu KNF z 2007 r. i pomimo najazdów UOKiK.

Bankowe triki kwestionowane przez UOKiK 11 zapisów w umowach dotyczących walutowych kredytów hipotecznych, kwestionowanych przez UOKiK po przeprowadzeniu w 2008 r. kontroli w 19 bankach i prześwietleniu ponad 300 wzorów umów: 1. Brak wskazania przesłanek lub terminów kontroli przedmiotu zabezpieczenia kredytu lub żądania wyceny 2. Wskazanie zbyt ogólnych przesłanek uprawniających do zmiany postanowień regulaminów oraz tabel opłat i prowizji 3. Prowizja z tytułu wcześniejszej spłaty kredytu w sytuacji wypowiedzenia umowy przez bank 4. Nieprecyzyjne kryteria zmiany oprocentowania kredytu 5. Obowiązek dostarczenia bankowi wszelkich informacji dotyczących sytuacji finansowej, ekonomicznej i prawnej konsumenta 6. Wskazanie zbyt ogólnych przesłanek żądania ustanowienia dodatkowego zabezpieczenia kredytu 7. Możliwość wskazywania przez bank wysokości oprocentowania innej niż przewidziana w umowie w przypadku oprocentowania stałego 8. Brak wskazania procedur i częstotliwości przy pobieraniu opłat za telefoniczne upomnienie kredytobiorcy, korespondencję związaną z nieterminową spłatą kredytu, wyjazd interwencyjny do klienta 9. Zlecanie badania stanu nieruchomości na koszt konsumenta w przypadku zaległości w spłacie kredytu 10. Utrzymanie podwyższonego oprocentowania w przypadku zaległości w spłacie kredytu 11. Postanowienia, zgodnie z którymi koszt ubezpieczenia nie podlega zwrotowi za niewykorzystany okres ubezpieczenia. Źródło: UOKiK

Wojciech Surmacz

Pobierz: program PIT 2014

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »