Trzymajmy kciuki za zdrowy rozsądek

Czy tego chcemy czy nie, to polityka stała się znów kluczem do opracowywania przez analityków scenariuszu rozwoju wydarzeń w gospodarce i na rynkach w następnych miesiącach i latach. Na razie rynki reagowały bardziej na spekulacje, domysły i deklaracje. Ale już za chwilę - w pierwszych kwartałach nowego roku 2006 - inwestorom przyjdzie ocenić i wycenić fakty. Fakty, czyli rzeczywiste działania i decyzje nowego układu rządzącego.

Mimo, że do Sylwestra jeszcze ponad miesiąc, to już teraz można postawić tezę, że na naszym rynku finansowym i kapitałowym rok 2005 stanowiły dwa okresy - trzy kwartały przed wyborami i kwartał ostatni. W pewnym sensie można mówić, że na rynkach obserwowaliśmy trzy kwartały paradoksu i czwarty - zaskoczenia, z którego zresztą rynek chyba nie ochłonął, a może po prostu nie uwierzył? Mówiąc poważnie, końcówki roku 2005 nie można traktować jako wiarygodnego prognostyka zachowań rynków, gdyż zmiany polityczne de facto zostały usankcjonowane dopiero teraz - w połowie listopada - wraz z początkiem formalnego działania nowego rządu. Stąd rynki nie miały tak naprawdę okazji reagować na rzeczywiste wydarzenia, a inwestorzy skazani byli na spekulacje mediów, domysły i snucie własnych scenariuszy rozwoju sytuacji.

Reklama

Trzy kwartały hossy

Mimo pewnego spowolnienia gospodarczego, trzy kwartały stały pod znakiem hossy na rynku akcji i obligacji. Byłoby oczywiście jeszcze lepiej, gdyby genezą tegorocznych wyczynów indeksów obu rynków była perspektywa zdecydowanej poprawy kondycji gospodarki (a konkretnie - jednoczesnego przyspieszenia wzrostu gospodarczego i stabilizacji inflacji na niskim poziomie). Wydaje się jednak, że głównym motorem dalszego gwałtownego wzrostu wycen polskich papierów były przepływy kapitałowe.

O czym mowa? Otóż, jak już kiedyś zauważałem, paradoksalnie, rynek akcji dyskontował bardzo optymistyczny scenariusz - utrzymania dynamiki zysków spółek i wzrostu gospodarczego, podczas gdy rynek obligacji dyskontował scenariusz odwrotny - pesymistyczny, zakładający brak większego ożywienia gospodarczego i - co za tym idzie - utrzymanie stóp procentowych na relatywnie niskim poziomie. Fakt jednoczesnego wzrostu obu rynków - akcji i obligacji - oraz także równoczesnego wyraźnego umocnienia złotego przy analogicznym zachowaniu innych rynków zaliczanych do emerging markets - wskazują, że głównym kreatorem wzrostowego trendu w 2005 r. były zagraniczne instytucje finansowe - fundusze, które "spóźniły się" z decyzją o ulokowaniu większej części kapitału na nowych rynkach.

Tak więc wiele wskazuje na to, iż - mówiąc może mało elegancko, ale adekwatnie - "hossę zrobiła zagranica". I w sumie chwała jej za to, bo na sprzedawaniu drożejących papierów zarabiali przecież także inwestorzy krajowi, zajmujący znacznie wcześniej pozycje na rynku. Warto oczywiście pamiętać, iż takie przepływy kapitału między rynkami odbywają się we wszystkich możliwych kierunkach. Pieniądz rządzi światem. A rynkiem rządzą nie tylko przypływy, ale i odpływy kapitału. O czym za chwilę?

Czwarty kwartał polityki

Po trzech doskonałych dla inwestorów kwartałach, przyszła wielka nerwówka, której zresztą można było oczekiwać. Czwarty kwartał w dużej mierze zdominowany został bowiem przez finisz kampanii wyborczych i wynikające z wyborów nowe rozdanie polityczne. Rozdanie, którego skutki są bardzo ważne z punktu widzenia interesów rynku finansowego i inwestorów. A będą jeszcze ważniejsze. Czy tego chcemy czy nie, to polityka stała się znów kluczem do opracowywania przez analityków scenariuszu rozwoju wydarzeń w gospodarce i na rynkach w następnych miesiącach i latach.

Na faktyczną rynkową ocenę sytuacji i perspektyw gospodarki nie będziemy musieli już jednak długo czekać. Wszak przed nami już nowy rok - 2006. I to być może już w jego pierwszych kwartałach analitycy i inwestorzy będą mogli skonfrontować polityczne deklaracje i często nie końca jasne zapowiedzi z ich faktyczną realizacją. Rynek wyceni, czy i na ile ten diabeł taki straszny?

Na razie jednym z niewielu naprawdę konkretnych efektów istotnych zmian politycznych jest to, iż - mimo stabilnej sytuacji finansów publicznych i stopniowej poprawy koniunktury gospodarczej - w Polsce wzrosło ryzyko inwestycyjne. Dlaczego? Bo oto zarówno analitycy, jak i inwestorzy, stanęli wobec nowego i nieznanego. I to nowego nieznanego, które okazało się jeszcze bardziej zaskakujące niż wynikało to z wcześniejszych deklaracji (vide: wielki bluff o niedoszłej koalicji i praktyczne usankcjonowanie pozornie egzotycznych konstelacji parlamentarnych).

Nerwowy nastrój wyczekiwania na konkrety przedłużał się wobec opóźniania procesu formowania nowego rządu, budowania jego zaplecza oraz zmian instytucjonalnych i kadrowych. Po zachowaniu inwestorów i reakcji rynków widać było najpierw rozczarowanie, czasami kompletne pomieszanie strachu z nadzieją, i w efekcie - dezorientację. To wszystko prowadzi do nasilenia komentarzowych spekulacji i domysłów oraz wyczekiwanie na to, co naprawdę wydarzy się w gospodarce.

Inwestorzy i analitycy skazani są więc na czekanie na sygnały, jak gwałtowne zmiany polityczne i deklarowane decyzje wpłyną na zachowania konsumentów, oszczędzających i kredytobiorców, inwestorów i profesjonalnych zarządzających funduszami. Jak decyzje polityczno-gospodarcze wpłyną na kondycję firm i stan finansów publicznych. To m.in. od wspomnianych czynników zależy sytuacja na rynku finansowo-kapitałowym, a w konsekwencji - wartość portfeli inwestorów.

Obawy i nadzieje

Rząd mniejszościowy, stąd nieco eksperymentalny, musi szukać poparcia parlamentarnego dla istotnych decyzji. Zaczął w taki sposób, że trudno się dziwić, iż na rynku pojawiły się nowe, pesymistyczne scenariusze rozwoju wydarzeń. A stało się tak dlatego, że nie dość, iż nie powstała obiecywana Polakom w sumie zdroworozsądkowa koalicja, to jeszcze już na starcie nowy rząd skorzystał z pomocy nieformalnej koalicji ugrupowań skrajnych i populistycznych. Kontynuacja takiej polityki w roku 2006 oznaczałaby groźbę politycznych targów o zaspokojenie roszczeń poszczególnych grup lobbystycznych, pod równie szczytnymi, co często bałamutnymi, hasłami socjalnymi. Za wszystkie te prezenty płacilibyśmy oczywiście my - podatnicy.

I kto to mówi? Na szczęście, premier deklaruje przecież obronę "kotwicy budżetowej", polegającej na wyznaczeniu nominalnego górnego progu dopuszczalnego deficytu budżetowego. Diabełek oczywiście może tkwić w dość istotnych szczegółach - np. w tym, co, kto i jak liczy. Ważne, jak się okazuje, także kto o tym mówi! W niewielkim odstępie czasu widzieliśmy bowiem przecież... Po pierwsze - jednoznaczną sugestię nowego prezydenta, z której wynika, iż nie popiera on dotychczasowego prezesa NBP - to oczywiście żadne zaskoczenie, oprócz tego, że w ten sposób nowy prezydent poszedł w ślady autora słynnego sloganu, o tym kto "musi odejść". Wraz z rozważaniem pomysłu likwidacji czy zmian w RPP można interpretować to, jako próbę wymuszenia na banku centralnym zmiany polityki monetarnej - czytaj: zalania rynku tanim pieniądzem, który zaraz potem zniszczyć może inflacja. Tak więc sygnał był wyraźny - "nowi" nie lubią NBP i RPP, czyli tych instytucji, które często samotnie przypominały o tak fundamentalnych a bagatelizowanych sprawach jak konieczność zachowania dyscypliny finansów publicznych. Po drugie - w sumie z ulgą przyjęto równie jednoznaczną deklarację premiera, który sam siebie uczynił odpowiedzialnym za zachowanie dyscypliny finansów publicznych. Jak wyjaśniliśmy, premier deklaruje przecież obronę "kotwicy budżetowej", polegającej na wyznaczeniu nominalnego górnego progu dopuszczalnego deficytu budżetowego. Bo oznaczałoby to, że "nowi" co prawda nie lubią ani NBP, ani RPP ale to nic bo przecież lubią dyscyplinę budżetową. Ale czy aby na pewno? Bo oto? - po trzecie - poznaliśmy przecież nowego ministra finansów postulującego "na dzień dobry" łamanie obiecanej solennie przez premiera zasady kotwicy budżetowej. To niby takie sobie nic - jakiś tam miliardzik, czy dwa? Ale byłoby precedensem podważającym wiarygodność obietnicy premiera. Jak się jednak okazało, nie tylko rynek poczuł, że ktoś tu kogoś chyba "robi w konia", bo zaraz potem- i to po czwarte - od nowego doradcy nowego premiera usłyszeliśmy, że to wersja premiera jest tą obowiązującą. Wypada mieć nadzieję, że zdroworozsądkowe postawienie sprawy przez doradcę premiera zmuszonego do tłumaczenia gafy nowego ministra zamyka sprawę. W każdym razie - medialnie.

Leczyć, budować, nie burzyć

Co do tego, że sfera polityczna, wymiar sprawiedliwości, korupcja i bandytyzm wymagają zaaplikowania Polsce kuracji natychmiastowej i radykalnej - nie ma wątpliwości. Z gospodarką jednak trzeba obchodzić się spokojnie, profesjonalnie - budować, a nie burzyć. Zepsuć łatwo, naprawiać bardzo trudno.

Trzeba choćby pielęgnować i wzmacniać pozytywne trendy. Zgodnie z oczekiwaniami - po wyraźnym spowolnieniu tempa wzrostu gospodarczego w pierwszej połowie roku z kwartału na kwartał pojawiały się sygnały umiarkowanej poprawy w gospodarce. Stąd oczekiwane jest niewielkie przyspieszenie tempa wzrostu PKB także w roku 2006. Jeśli przedstawione zostaną racjonalne i przeanalizowane pomysły dynamizowania gospodarki - świetnie. Byle tylko nie skończyło się na trickach socjotechnicznych, za które trzeba będzie zapłacić albo większym zadłużeniem, albo obciążaniem długami naszych dzieci i wnuków, albo utratą wartości pieniądza.

Koniecznie warto zadbać też o to, o czym często zapomina się, a co o sobie przypomina - bardzo boleśnie - gdy już nadejdzie i rozwija skrzydła. Mowa o względnej stabilności cen. Tempo inflacji, która przecież doprowadzła nas do rozpaczy jeszcze nie tak dawno temu, pod koniec 2005 r. pozostaje bardzo umiarkowane. Teoretycznie nie można więc wykluczyć dalszych obniżek stóp procentowych Narodowego Banku Polskiego przez Radę Polityki Pieniężnej, ale ewentualne przyspieszenie tempa inflacji może przerwać cykl obniżek. Poza tym warto pamiętać, że na dalsze decyzje RPP wpływ będzie miała (a w każdym razie - powinna mieć) zapewne także rzetelna analityczna ocena realizowanej przez nowy rząd polityki gospodarczej, a szczególności - ocena zachowania (lub nie) dyscypliny budżetowej i stabilizowania finansów publicznych. Do czego, naprawdę nie bez przyczyny, warto przywiązywać szczególną wagę. Z pobudek jak najbardziej prywatnych. Tak dla własnego interesu?

Reasumując - tak jak w czwartym kwartale 2005, tak i w pierwszych miesiącach roku 2006, trzeba liczyć się z ewentualną kontynuacją wahań kursu złotego i cen obligacji skarbowych (a tym samym - rentowności) oraz nerwowymi reakcjami części inwestorów na rynku akcji. Część inwestorów może także wstrzymywać się z podjęciem decyzji inwestycyjnych do czasu wyjaśnienia i ustabilizowania sytuacji politycznej.

Warunkiem podstawowym dla utrzymania względnego status quo na polskim rynku finansowym pozostaje jednak racjonalne zachowanie nowej ekipy rządzącej. Z jednej strony bowiem w rządzie i jego okolicach jest przynajmniej kilka osób, których obecność daje nadzieję na normalność I racjonalność. Niestety, z drugiej strony widzimy jednak Parlament, gdzie dochodzi do tworzenia aliansów, których efektem mogłyby być wielkie szkody dla Polski i Polaków. Dlatego mocno trzymajmy kciuki za zdrowy rozsądek!

Łukasz Kwiecień,

Autor jest dyrektorem Investment Communications w Pioneer Pekao Investment Management SA. Powyższy tekst stanowi wyraz jego osobistych poglądów I nie może być inaczej interpretowany.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »