Krecia robota robota, czyli komu automaty odbierają pracę

Wyobraźmy sobie gospodarkę, w której z dnia na dzień 7 z 10 zatrudnionych osób traci pracę. Abstrakcja, prawda? Zapewne szybko okazałoby się, że powstały w ten sposób chaotyczny system w ogóle przestałby mieć wiele wspólnego z gospodarką. Jednak jeśli podobną zmianę przeprowadzimy w zwolnionym tempie, okazuje się, że historii nie są obce takie scenariusze. Jeden z nich być może rozgrywa się właśnie na naszych oczach.

Ponad dwa wieki temu w 1790 r. ok. 93 proc. pracujących Amerykanów zatrudnionych było w rolnictwie, w 1940 r. już tylko 40 proc. Automatyzacja i postęp organizacyjny od czasu rewolucji przemysłowej doprowadziły do zastąpienia prawie wszystkich tych miejsc pracy innymi, a charakter pracy pozostałych 2 proc., jakie dziś stanowią farmerzy w USA, w niczym nie przypomina dawnych zajęć.

Brytyjscy luddyści na początku XIX w. próbowali powstrzymać radykalne zmiany wywołane wynalezieniem maszyn tkackich, ale niszczenie krosien należących do kapitalistów nie powstrzymało rewolucji przemysłowej. Rolnicy i pracownicy manufaktur wyparci z rynku pracy przez nową technologię nie mieli innego wyjścia, jak odpowiedzieć na zmieniający się popyt na pracę i podejmować zatrudnienie w branżach, o których przed upowszechnieniem maszyny parowej czy elektryczności nikt nie miał bladego pojęcia.

Reklama

Innowacja innowacji nierówna

Przełomowe zmiany w gospodarce nigdy nie zachodzą z dnia na dzień. Dzięki temu jesteśmy w stanie dostrzec powtarzalne schematy, jak np. przepis na innowacje prof. Harvardu Claytona Christensena. Głosi on, że w każdej branży mamy różne segmenty klientów o odmiennych upodobaniach i kryteriach wyboru - od najbardziej zamożnych i wyrafinowanych, szukających rozwiązania skomplikowanych problemów, po masowy rynek. Wraz z upływem czasu wymagania każdej grupy rosną, ale z reguły odbywa się to w bardzo wolnym tempie. Najważniejsze jest to, że prawie zawsze postęp technologiczny liderów w danej branży, przerasta potrzeby i zdolność konsumentów do wykorzystania nowości. We wczesnych latach 90. ubiegłego wieku pisząc na klawiaturze pierwszych komputerów osobistych trzeba było co chwilę zatrzymywać się, aby procesor zdążył przetworzyć informacje i wyświetlić je na ekranie. Dziś czterordzeniowe procesory Intela, z mocą obliczeniową 3,5 GHz każdy, dostarczają znacznie więcej funkcjonalności niż potrzebują nawet zaawansowani użytkownicy. To przykład tzw. podtrzymującej innowacji - dzięki systematycznemu, lecz nie radykalnemu, ulepszaniu technologii Intel pozostaje od lat liderem na rynku detalicznym.

Ale występuje również drugi rodzaj innowacji - przełomowa ("disruptive innovation"), która radykalnie zmienia całą branżę. Radykalne innowacje zamiast dostarczać nowych funkcjonalności dla obecnych klientów, działają odwrotnie - prowadzą do ograniczenia funkcjonalności do niezbędnego minimum i obniżenia kosztów produkcji, przez co produkt nagle staje się dostępny dla zupełnie nowej grupy docelowej i oferuje nowe zastosowanie. Przykładem takiej przełomowej innowacji może być komputer osobisty, który w latach 80. zrewolucjonizował świat, podcinając skrzydła producentom olbrzymich maszyn obliczeniowych. Tańsze i prostsze komputery PC nie konkurowały o tego samego klienta, ale docelowo nie tylko przejęły cały ówczesny rynek "obliczeniowy" i pozbawiły pracy dotychczasowych liderów, ale przede wszystkim umożliwiły powstanie tysięcy nowych zastosowań, nowych potrzeb i oczywiście nowych zawodów.

Z makroekonomicznego punktu widzenia innowacje w gospodarce prowadzą do wzrostu wydajności pracy - tym samym nakładem pracy można wytworzyć więcej wartości niż przed wykorzystaniem wynalazku, zatem w skali makro rośnie PKB przypadający na jedną osobę. Ale różne innowacje oznaczają coś zupełnie innego dla gospodarki. Przełomowe inwestycje generują nowe miejsca pracy i wymagają wysokiego nakładu kapitału. Gdy wszyscy kupiliśmy komputery osobiste, firmy przez wiele lat miały motywację i potrzebowały kapitału do zainwestowania w programistów tworzących aplikacje, serwisantów sprzętu czy marketingowców. Inwestycje podtrzymujące, które mają uczynić dobre produkty lepszymi nie tworzą wielu nowych miejsc pracy, ale również nie wymagają dokapitalizowania.

Clayton Christensen rozwinął swój model o trzeci rodzaj innowacji - wydajnościową. To taka innowacja, która umożliwia sprzedawanie tego samego produktu temu samemu klientowi, ale za niższą cenę. To na przykład model biznesowy detalicznych sieci dyskontowych - otwierając nowy sklep Walmart czy Biedronka tworzą nowe miejsca pracy, ale po pewnym czasie ich zdolność negocjacyjna i sprawniejsza logistyka prowadzą do bankructwa małych sklepików, które nie mogą pozwolić sobie na konkurowanie niskim cenami. Innowacja wydajnościowa różni się od dwóch poprzednich tym, że prowadzi do spadku zatrudnienia (globalnie), ale co istotne jednocześnie prowadzi do uwolnienia kapitału. Uwolniony kapitał może zostać przeznaczony na sfinansowanie prac badawczych nad przełomową innowacją, która ma szansę uruchomić kolejną falę postępu.

Klęska urodzaju

W ten sposób w idealnym świecie jedna innowacja napędza kolejną, prowadząc do podniesienia poziomu życia obywateli i zwiększenia zysków firm. Świat rzeczywisty jednak nie wygląda tak różowo. Cykl inwestycji nie zapętla się po osiągnięciu postępu wydajnościowego. Ekonomista George Gilder zaproponował aksjomat dotyczący zasobów, według którego spośród wszystkich zasobów potrzebnych do wyprodukowania dobra lub dostarczenia usługi, te najbardziej rzadkie powinny być alokowane tam, gdzie powinny przynieść najlepsze wyniki. Brzmi banalnie, ale w połączeniu z modelem innowacji Chistensena prowadzi do zaskakujących wniosków.

W teorii ekonomii przyjmuje się założenie, że takim rzadkim zasobem jest m.in. kapitał, dlatego powinien być inwestowany w projekty oferujące najwyższe stopy zwrotu, czyli praco- i kapitałochłonne przełomowe innowacje. Jednak w praktyce w świecie największych korporacji obecnie widzimy aktualnie inne zjawisko - zarządzający siedzą na większej górze gotówki (Wykres 1.) w bilansach firm niż kiedykolwiek wcześniej i nie palą się do radykalnego zmieniania swoich branż. Są oni wynagradzani za konkretne efekty, dlatego zamiast podejmować ryzyko (np. inwestując w prace nad przełomową innowacją, która może przynieść pierwsze efekty za 5-7 lat albo wcale), wolą uwolniony w ramach innowacji wydajnościowej kapitał albo ponownie ulokować w innowację tego samego typu, ponieważ ona przynosi efekty widoczne już po kilku miesiącach, albo przeznaczyć ją na skup własnych akcji lub dywidendę, co inwestorzy na giełdzie przyjmują z zadowoleniem. To znaczy, że cykl innowacji nie zatacza wielkiego kręgu w ramach jednej branży, ale zapętla się na ostatnim etapie - innowacji wydajnościowych, które jedna za drugą generują ogromne oszczędności i uwalniają kapitał.

Kapitał, którym po wielu cyklach podnoszenia produktywności firma zaczyna dysponować w nadmiarze, w końcu powoli zaczyna być lokowany w projekty mogące powalczyć o miano przełomowych. Jeśli zastanowimy się, dlaczego w ostatnich latach liczba wprowadzanych na rynek przełomowych technologii była o ok. dwie trzecie niższa niż w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, pierwszą odpowiedzią, która się nasuwa, jest właśnie motywacja kadry zarządzającej. W czasie Zimnej Wojny i wyścigu zbrojeń między Stanami Zjednoczonymi a blokiem sowieckim, po obu stronach "żelaznej kurtyny" rządy stymulowały za wszelką cenę postęp technologiczny na wielu frontach. W latach 70. i 80. tempo postępu technologicznego w USA znacząco wyhamowało. Podwojenie wydajności pracy po II Wojnie Światowej zajęło amerykańskim firmom ok. 20 lat. Powtórzenie tego wyczynu, począwszy od lat 70., trwało niemal dwa razy dłużej. Na przełomie wieków można dostrzec przyspieszanie trendu dzięki internetowi i oprogramowaniu, ale wciąż innowacyjność USA w ostatnich dwóch dekadach pozostawia pewien niedosyt.

Mark Twain stwierdził kiedyś, że historia nie powtarza się, ale się rymuje. Rymami do ostatnich kilkudziesięciu lat postępującej komputeryzacji największej gospodarki świata może być powojenna historia Japonii, która po wysypie innowacji (Toyota - samochód wreszcie dla mas, Sony - telewizor, radio, Canon - kopiarki), kiedy w gospodarce występowało pełne zatrudnienie (stopa bezrobocia ok. 2 proc.) wyczerpała swój przełomowy potencjał, rozpoczęła tzw. straconą dekadę i ustąpiła miejsca azjatyckim tygrysom, które zalały globalny rynek tańszymi produktami z nowych kategorii. Innym historycznym rymem może być okres 1890-1940 r. To końcowa faza tzw. drugiej rewolucji przemysłowej, która na przełomie wieków przyniosła światu takie wynalazki, jak elektryczność, telefon, samochód czy nowe materiały. W tym czasie wydajność pracy rosła w USA podobnym tempie, jak po II wojnie Światowej. W latach 70. i 80. XX w. zwiększała się odpowiednio w tempie 1,7 i 1,5 proc. rocznie. W ostatnich dwóch dekadach przyspieszyła do 2,3 proc. w latach 90. i 2,4 proc. rocznie w pierwszej dziesięciolatce XXI w., ale to dopiero oznaczało zrównanie tempa postępu z przeciętnym wzrostem wydajności pracy w czasie drugiej rewolucji przemysłowej.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Kraj usychającej wiśni

Twój zawód to zawód

Rymami do krosien i maszyn parowych z czasu pierwszej rewolucji przemysłowej czy komputera osobistego i internetu z rewolucji komputerowej są dziś algorytmy, dane przechowywane w chmurze, roboty umożliwiające automatyzację coraz bardziej skomplikowanych czynności i komunikujące się ze sobą urządzenia (smartfony i tablety to zaledwie pierwsza fala mobilnej rewolucji). Oczywiście, gdyby ktoś powiedział, że automatyzacja wkrótce pozbawi pracy połowę wszystkich pracowników, najpewniej spotkałby się z pobłażliwym uśmiechem i po skończeniu wywodu zostałby odesłany z powrotem do swojego kącika futurysty. Taki los wkrótce spotka zapewne Carla Frey i Michaela Osborne - ekonomistów Uniwersytetu w Oxfordzie, którzy w pracy naukowej z września 2013 r. pt. "Przyszłość zatrudnienia: jak bardzo podatna na komputeryzację jest twoja praca?" po przeanalizowaniu 702 zawodów, stawiają tezę, że w ciągu najbliższych dwóch dekad ok. 47 proc. pracujących dziś Amerykanów będzie zagrożonych zastąpieniem przez algorytmy, roboty i inne nowe przełomowe technologie, które dojrzewają właśnie do masowego zastosowania.

W przeciwieństwie do większości wcześniejszych rewolucji technologicznych, ta zachodząca już na naszych oczach pozbawi zajęcia nie tylko najsłabiej wykwalifikowanych pracowników wykonujących manualne zadania, ale również sprawi, że miliony pracowników intelektualnych wyższej i średniej klasy stanie się bezużytecznych. Najbardziej zagrożeni ekspansją algorytmów powinni czuć się ci, których wynagrodzenie zależy od wykonywania sekwencji jasno zdefiniowanych, powtarzalnych i przewidywalnych czynności - kelnerzy, kasjerzy, sprzedawcy, konsultanci telefoniczni, analitycy kredytowi, brokerzy nieruchomości etc. Natomiast wciąż trudni do zastąpienia będą pracownicy, których zawód łączy specjalistyczną wiedzę (programista), interakcję z innymi ludźmi (nauczyciel, opiekun, rehabilitant), kreatywność i wyciąganie wniosków z nieustrukturyzowanych informacji (architekt) oraz wysoką precyzję (stomatolog, chirurg).

Firma badawcza Gartner, która co roku sporządza listę nowych technologii o największym potencjale biznesowym, przeprowadziła w 2013 r. ankietę wśród kilkuset menedżerów, z której wynika, że 60 proc. zarządzających największymi światowymi korporacjami, ocenia scenariusz przejęcia przez inteligentne maszyny milionów etatów w ciągu najbliższych 15 lat jako futurystyczną fantazję. Tymczasem Gartner, będący znacznie bliżej biznesu niż ekonomiści z Oxfordu, przewiduje, że daleko idące skutki upowszechnienia nowych technologii będą widoczne już w horyzoncie najbliższych siedmiu lat.

Posępny postęp

Bystre maszyny umożliwią wzrost PKB, ale jednocześnie obniżą zapotrzebowanie na pracę nisko i przeciętnie wykwalifikowanych osób. Większa część dochodów trafia do właścicieli majątku (w tym maszyn, komputerów, robotów, algorytmów) niż do oferujących pracę, której wartość szybko spada za sprawą postępu technologicznego. To typowy przykład konfliktu interesów kapitalistów i klasy robotniczej, który - jak zaraz zobaczymy - wcale nie zdezaktualizował się od czasów Karola Marksa.

Wykres 2. obrazuje udział zysków firm w PKB Stanów Zjednoczonych. Widzimy, że w ciągu sześciu lat od 2000 r. uległ podwojeniu, a straty z okresu recesji w latach 2007-2009 zostały błyskawicznie odrobione z nawiązką i obecnie zyski firm stanowią ok. 11 proc. PKB USA. Tę obserwację powinniśmy od razu powiązać z szybką poprawą produktywności w gospodarce amerykańskiej (mierzymy ją wartością PKB przypadającą na jednego mieszkańca) przy jednoczesnej stagnacji na rynku pracy (łączny poziom zatrudnienia zatrzymał się na poziomie z końca ubiegłego wieku). Trudno o bardziej dobitną ilustrację wpływu innowacji wydajnościowych na gospodarkę - firmy się bogacą dzięki optymalizacji kosztów, głównie kosztów zatrudnienia. Potwierdzają to również dane pokazujące udział w PKB wynagrodzeń w tytułu pracy. Ekonomiści zwykli przyjmować, że praca i kapitał dzielą się wypracowanymi dochodami w proporcjach: dwie trzecie dla pracowników w formie wypłat i jedna trzecia dla właścicieli kapitału poprzez dywidendy, zyski kapitałowe, odsetkowe i czynsze. Na przełomie XX i XXI wieku zarobki pracowników stanowiły ponad 66 proc. PKB, obecnie po systematycznym spadku przez całą ubiegłą dekadę to nieco ponad 62 proc. PKB USA (wykres 3.).

Rynek (braku) pracy

W latach 30. ubiegłego wieku John Maynard Keynes przewidział, że odkrycie nowych technologicznych środków produkcji będzie wyprzedzać tempo powstawania nowych zawodów i zajęć dla wypieranych z rynku pracowników, co doprowadzi do tzw. bezrobocia technologicznego. To trochę jak z Intelem, który w ramach innowacji podtrzymującej usprawniał małymi krokami procesor nie mogący początkowo nadążyć za piszącymi na klawiaturze, w końcu stwarzając technologię, dla której na razie brakuje masowych zastosowań, na czym cierpi sprzedaż i wyniki finansowe spółki. Keynes był jednak optymistą twierdząc, że taka sytuacja będzie przejściowa i w długim okresie postęp technologiczny rozwiąże "ekonomiczny problem" ludzkości, tj. konieczność wykonywania pracy.

Formalnie moglibyśmy powiedzieć, że właśnie mamy do czynienia z taką sytuacją, ponieważ po pięciu latach od zakończenia recesji liczba pracujących osób w amerykańskiej gospodarce jest o ok. 3 proc. niższa niż przed kryzysem, ale zdecydowanie nie można uznać, że to wynik zmiany ich życiowych priorytetów i zwrotu Stanów Zjednoczonych w kierunku "społeczeństwa wypoczynku i rekreacji". Wykres 4. obrazuje coś, co ekonomiści nazywają "jobless recovery", czyli wychodzeniem z kryzysu bez odbudowywania utraconych wcześniej miejsc pracy. W czasie każdej z trzech recesji począwszy od lat 80. XX w. po pięciu latach od ich rozpoczęcia zatrudnienie było o 2 do 8 proc. wyższe niż przed spowolnieniem. Podobna sytuacja do obecnej ostatni raz miała miejsce w okresie Wielkiej Depresji w latach 30., kiedy również tąpnięcie na rynkach finansowych zbiegło się w czasie z niebywałym postępem technologicznym.

Koniec klasy średniej

Jeśli przyjrzymy się dokładnie, jak wygląda amerykański rynek pracy, dostrzeżemy więcej argumentów uzasadniających wypieranie klasy średniej przez nowe technologie. W ciągu ostatniego roku - do listopada 2013 r. - przedsiębiorcy w USA tworzyli przeciętnie 185 tys. nowych miejsc pracy miesięcznie. Problem polega na tym, że ok. 65 proc. z nich to najniżej płatne stanowiska w branży gastronomicznej, budowlanej i handlu detalicznym, co prowadzi do pogłębiania się luki między poziomem życia kilku procent Amerykanów kontrolujących coraz wydajniejsze aktywa i reszty społeczeństwa. Z drugiej strony fakt, że w tym samym okresie przeciętnie aż 68 tys. etatów miesięcznie przybywało w segmencie "profesjonaliści i usługi dla biznesu", potwierdza tezę, że postęp technologiczny kreuje zapotrzebowanie na osoby posiadające najwyższe kwalifikacje. Jednocześnie wiedząc, że wśród bezrobotnych największą grupę stanowią szukający pracy dłużej niż 27 tygodni (długoterminowe pobieranie zasiłku zmniejsza szanse na znalezienie zatrudnienia) oraz, że w całym społeczeństwie udział osób aktywnych zawodowo (czyli pracujących i tych, którzy aktywnie szukają pracy) jest obecnie najniższy od lat 80 XX w., możemy postawić tezę, że od kilku dekad tak wiele osób nie dochodziło do wniosku, że nie ma dla nich pracy.

Podobne wnioski, tyle, że dla globalnej, nie wyłącznie amerykańskiej gospodarki, płyną z raportu firmy konsultingowej McKinsey Global Institute, która opracowała obszerny raport pt. "Świat w pracy: zatrudnienie, płace i umiejętności 3,5 mld ludzi". 3,5 mld ludzi to szacowana na 2030 r. liczba osób pracujących na świecie, co oznacza wzrost z 2,9 mld w 2010 r. Za 60 proc. tego wzrostu zatrudnienia będą odpowiadać południowoazjatyckie i afrykańskie gospodarki, czyli kreujące najmniej płatne, pracochłonne zawody w branżach produkcyjnych. W gospodarkach rozwiniętych do 2020 r. będzie brakować ok. 38-40 mln osób do pracy wymagającej specjalistycznego, najlepiej ścisłego, wyższego wykształcenia, czyli podaż pracy będzie w tym segmencie o ok. 13 proc. niższa od popytu. Jednocześnie nadpodaż pracowników o najniższych kwalifikacjach do 2020 r. wyniesie - według analityków McKinsey - 90-95 mln osób, czyli niemal 10 proc. pracujących wówczas za najniższe stawki.

Przyszłość przyszła

Parafrazując słowa Dalajlamy, obrońcy status quo (czyli najprawdopodobniej związki zawodowe oraz firmy będące dziś liderami poszczególnych branż, które zainwestowały w innowacje podtrzymujące) będą najpierw ignorować wpływ cyfrowej rewolucji na ich strefy wpływu (patrz: producenci "szaf obliczeniowych" kontra komputery osobiste). Później będą wyśmiewać zagrażające ich pozycji technologie (mistrz szachowy zapytany, jaką strategię przyjąłby grając przeciwko algorytmowi, który pokonał Kasparowa odpowiedział: "przyniósłbym młotek"), później będą z nimi walczyć (po co Microsoftowi własny tablet?), aż w końcu okaże się, że układ sił uległ błyskawicznie diametralnej zmianie i znikąd pojawili się nowi liderzy.

Globalni giganci technologii od wielu lat inwestują miliardy dolarów w uczące się algorytmy, których biznesowy potencjał właśnie powoli zaczyna być coraz powszechniej dostrzegany. Techniki łączące sztuczną inteligencję z przetwarzaniem i rozpoznawaniem obrazu umożliwiły firmie Google m.in. stworzenie samochodu bezpiecznie poruszającego się po ulicach bez kierowcy. Taksówkarze przeszli już od wyśmiewania tej technologii do prób przeforsowania zakazu poruszania się autonomicznych pojazdów w wybranych stanach. Ta sama spółka opracowała wielowarstwowe sieci neuronowe (algorytm Deep Learning), które na podstawie bilionów zdań zebranych w internecie nauczyły się znaczenia słów i zapytane o wynik operacji "król" - "mężczyzna" + "kobieta", odpowiadają: "królowa". Algorytm Watson, który przed kamerami pokonał kilkudziesięciokrotnego mistrza amerykańskiej edycji teleturnieju VaBanque, do 2018 r. ma odpowiadać za 10 proc. przychodów IBM. Kilka start-upów w Dolinie Krzemowej pracuje nad zaadaptowaniem dronów do bardziej prozaicznych czynności niż misje militarne, np. dostawy pizzy. General Electric, jeden z największych koncernów na świecie, przymierza się do wykorzystania technologii trójwymiarowego druku do wytwarzania części do samolotów, co już praktykuje firma Elona Muska konstruująca rakiety. Fabryki Tesla Motors czy Toyoty są zautomatyzowane do granic wyobraźni, a w magazynach Amazona, który obsługuje miliony transakcji dziennie i oferuje dostawę towaru w ciągu jednego dnia od zamówienia na terenie całych Stanów Zjednoczonych, pracownicy nie zajmują się dźwiganiem pudeł, lecz koordynacją i sterowaniem robotów.

Wszystkie te trendy nie przyspieszają liniowo, ale w postępie wykładniczym, dlatego - zamiast wypierać je ze świadomości - warto pomyśleć, jak zmienią rzeczywistość wokół nas i zacząć uczyć się współpracować z uczącymi się jeszcze szybciej algorytmami. Oczywiście niedopasowanie obecnego prawa i nakreślone wyżej niepokojące konsekwencje postępu dla globalnego rynku pracy wymuszą w najbliższym czasie poszukiwanie odpowiedzi na niespotykane dotąd pytania, ale nawet protesty współczesnych luddystów nie zmienią faktu, że - jak stwierdził w 2003 r. William Gibson, autor powieści science-fiction - "przyszłość już tutaj jest, tylko nie jest jeszcze równo rozdystrybuowana".

Łukasz Wróbel, Noble Securities

Private Banking
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »