Szok na rynku pracy

Sygnały dochodzące z rynku pracy z jednej strony wpędzają niemal w stan euforii, z drugiej - poważnie niepokoją. Rośnie zatrudnienie, spada stopa bezrobocia - pod względem jej wielkości nie jesteśmy już na pierwszym, a na drugim miejscu w UE. Ale spada też i tak najniższy wskaźnik zatrudnienia (52,8 proc., w UE 65,2 proc.), fala migracji zarobkowej raczej podnosi się niż opada, a przedsiębiorcy prorokują, że brak rąk do pracy zahamuje wzrost gospodarczy.

Brak inżynierów i wysokiej klasy informatyków prof. Władyslaw Kot, prorektor Politechniki Gdańskiej na łamach "Gazeta Praca" ocenia jako zagrożenie cywilizacyjne dla Polski. Informatyków zabraknie w przyszłym roku, ale już teraz brakuje 200 tys. budowlańców, firmy nie przyjmują nowych zleceń, odwoływane są przetargi, a o budowie na czas stadionów, autostrad i hoteli w związku z Euro 2012 nie ma już co marzyć. Wzrosną ceny usług (nawet o 30 proc.), wydłuża się i już wydłużają kolejki w supermarketach, bo brak kasjerów, a na dodatek nikt nas nie obroni - policji brakuje pięć tysięcy funkcjonariuszy. Ta ponura wizja według cytowanej gazety (z 20 sierpnia) to cena za rynek pracy nastawiony na pracownika.

Reklama

Można nie zgadzać się z interpretacją, ale rynek pracy faktycznie przestaje być rynkiem pracodawcy i w pewnych segmentach staje się nareszcie bardziej rynkiem pracownika. Nie znaczy to jednak, że bezrobocie znikło, a jedyny kłopot to brak rąk do pracy. Luka zatrudnieniowa dzieląca Polskę od reszty państw członkowskich UE, według ekspertów rynku pracy (dr M. Bukowski, Instytut Badań Strukturalnych) wcale nie zmalała, dystans jest taki sam, wciąż ciągniemy się w ogonie.

Mimo wysokiego tempa rozwoju gospodarczego w urzędach pracy zarejestrowanych jest ponad 1,8 mln osób, a stopa bezrobocia zgodnie z definicja Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO) wynosi 10,6 proc. Definicja ta jest powszechnie uznawanym standardem (także w GUS-owskich Badaniach Aktywności Ekonomicznej Ludności - BAEL). Za bezrobotnego uważa się według niej osobę, która nie pracuje, aktywnie poszukuje pracy i jest gotowa podjąć ją od zaraz. Jeśli nawet część zarejestrowanych w urzędach nie poszukuje pracy, a pomocy społecznej to nie znaczy, że to naciągacze, wyróżniający się "roszczeniową postawą". Sprawa jest bardziej skomplikowana, o czym niżej.

Pracodawcy twierdzą, że rynek pracy to dla firm najtrudniejsza obecnie bariera. Powstaje więc pytanie: co dalej? Co nas czeka? Co robić? Warto, jak sądzę, odpowiedzi poszukać w publikacji "Przyszłość rynku pracy w Polsce" prof. Andrzeja Karpińskiego, wieloletniego sekretarza naukowego Komitetu Prognoz "Polska 2000 Plus" PAN, a obecnie wiceprzewodniczącego tego gremium (przewodniczy prof. Leszek Kuźnicki).

Może, ale nie musi być lepiej

Prof. Karpiński uważa, że od momentu naszego wejścia do UE powstają przesłanki do radykalnego zmniejszenia bezrobocia, tj. do poziomu bliskiego tzw. naturalnej stopie bezrobocia: 4 - 6 proc. w ciągu najbliższego dziesięciolecia. Obserwujemy bowiem, dowodzi, po raz pierwszy od 1989 r. szybki wzrost i przesuwanie się popytu na towary i usługi wytwarzane w kraju, stoimy w obliczu skokowego wzrostu popytu mieszkaniowego i przesuwania się popytu właśnie na ten kierunek rokujący największe szanse na pobudzenie produkcji krajowej, co nawet przy wzroście wydajności będzie wymagać zwiększenia zatrudnienia. Otwiera się też, po drugie, dostęp do szerszego wykorzystania funduszy pomocowych UE: 9 mld zł euro rocznie, z czego co najmniej 2/3 stanowić będą inwestycje, stwarzające popyt na pracę w kraju.

Po trzecie - stopniowo zmniejszać się będzie nacisk sytuacji demograficznej jako źródła bezrobocia, od 2010 r. spadać będzie liczebność ludności w wieku produkcyjnym. Po czwarte - w związku z globalizacją rynku usługowego rosną szanse na wykorzystanie międzynarodowej koniunktury dla rozwoju usług typu offshoringu. I wreszcie, po piąte, do roku 2011 włącznie otwierać się będą stopniowo rynki pracy innych krajów (poza już otwartymi), a migracja zarobkowa wymusi wzrost płac w kraju. Będzie szedł za tym wzrost popytu na towary krajowe.

Profesor uważa, że żaden z tych pięciu czynników nie występował przed akcesją, co stwarza dla nas historyczną szansę. - Nie ma i nie będzie tu jednak żadnych automatyzmów. Konieczny jest przemyślany zdeterminowany wysiłek w dłuższym okresie czasu niż poszczególne kadencje parlamentu, silnie wspomagająca rola państwa, uzgadnianie celów przez wszystkie siły polityczne w kraju i uznanie problemów przyszłości za priorytet najwyższej wagi.

Choć brzmi to w obecnej sytuacji jak głos wołającego na puszczy, warto to wołanie wziąć nie tyle do serca, co do rozumu. Optymistyczne sygnały nie powinny bowiem przysłaniać wciąż istniejących zagrożeń dla przyszłości rynku pracy w Polsce.

* Pierwsze z nich to tendencja do dezaktywizacji zasobów pracy. Występowała ona w większym niż w innych krajach UE nasileniu w całym okresie transformacji i utrzymuje się w dalszym ciągu. Poziom zatrudnienia zmniejszył się pomiędzy 1989 a 2005 rokiem aż o 4,3 mln osób, z ponad 17,5 mln na początku transformacji do blisko 13,3 mln pracujących dla lata temu. Nie można tego wytłumaczyć tylko redukcją zatrudnienia w rolnictwie, gdyż wyniosła ona 2 mln osób. Przerosty zatrudnienia były - jak to ujmuje profesor - niepodważalnym faktem. Trudno jednak mówić o "racjonalizacji", kiedy poziom zatrudnienia w szeregu przypadków obniżył się do 15-30 proc. stanu wyjściowego. Było to już raczej przejawem rzeczywistej, fizycznej likwidacji miejsc pracy, a nawet niektórych niemal całych branż.

Nawiasem mówiąc zaskakujące wyniki przyniosły badania "Diagnoza 2007" przeprowadzone na bardzo szerokiej reprezentatywnej próbie (blisko 13 tys. respondentów, ponad 5,5 tys. gospodarstw domowych). Mimo coraz bardziej dostępnej pracy i wzrostu płac (średnie wynagrodzenie w lipcu br. wzrosło o 9,3 proc. w porównaniu z sytuacją sprzed roku) odnotowano odpływ bezrobotnych poza rynek pracy i obniżenie wskaźnika aktywności zawodowej. Autorzy badań przypuszczają, że jest to efekt substytucji wewnątrz gospodarstw domowych: wzrost dochodów i pewności zatrudnienia pracujących członków gospodarstwa domowego może zwolnić z "obowiązku" czy przymusu szukania pracy do tej pory bezrobotnych członków rodziny. Fakt jest faktem, niezależnie od takich czy innych uzasadnień aktywność zamiast rosnąć - spada.

Gdy niecałe 33 proc. ludności w wieku aktywności zawodowej pracuje, to powstaje pytanie o rodzaj aktywności (bierności) drugiej części polskiego społeczeństwa wynoszącej aż 47 proc. - uważa prof. Stanisława Golinowska (UJ, IPiPS). Jest w tej grupie kształcąca się młodzież (29 proc.) i tak na dobrą sprawę należałoby ją wyłączyć ze wskaźnika dezaktywizacji, są renciści i wcześniejsi emeryci, z których część pracuje, także za granicą. Kobiety np. opiekują się tam osobami starszymi i chorymi, sprzątają itp. Trzecia, najliczniejsza grupa to bezrobotni, w tym długotrwale (powyżej roku bez pracy) i tzw. bezrobotni zniechęceni do szukania zajęcia, wyrejestrowani z urzędów pracy (w sumie 31 proc.).

Prof. Golinowska pokazując strukturę "biernej" populacji społeczeństwa polskiego podkreśla, że z punktu widzenia zagrożenia ubóstwem i wykluczeniem społecznym bezrobocie długotrwałe oraz rezygnacja z poszukiwania pracy, to największy problem. Właśnie w tej grupie występuje największe wykluczenie z różnych form życia społecznego i najdalej idąca marginalizacja.

Jednocześnie ludzie ci podejmują rozmaite zajęcia zarobkowe, aby uzyskać środki do życia1. Są to prace dorywcze zarówno dla pracodawcy "oficjalnego", płacącego podatki jak i funkcjonującego w szarej strefie: drobny handel, pomoc przy zbiorach, rozdawnictwo ulotek, mycie szyb samochodowych, sprzedawanie kwiatów w kawiarniach i restauracjach, a także prostytucja. Może to być także zarobkowanie samodzielne: zbieranie jagód i grzybów, złomu i puszek, wybieranie węgla w biedaszybach i grzebanie w śmietnikach, kłusownictwo, "parkingowanie" i zbieractwo. Pomijamy tu - zastrzega pani profesor - uzyskiwanie dochodów z przestępstwa, chociaż niektóre formy dostrzeganego w badaniach zarobkowania pozostawały na granicy legalności.2

Około 10 proc. "biernych" to głównie gospodynie domowe, matki i babki Polski opiekujące się dziećmi i rodziną. Rozszyfrowanie tych 47 proc. "biernych" pokazuje, że faktycznie są to w większości ludzie aktywni, tyle, że różne są formy tej aktywności. Ilu ma szanse, by zaistnieć na oficjalnym rynku pracy, tego nie wiadomo, można się zastanawiać, czy wskaźnik dezaktywizacji zawodowej nie za bardzo nas straszy i właściwie oddaje rzeczywistość.

Drenaż mózgów

Drugie zagrożenie to migracja. Obok pozytywnych następstw (m.in. zmniejszenie bezrobocia o0,4 - 0,6 mln osób w latach 2004-2006) obecna fala emigracji zarobkowej i trwałej ma w większym stopniu niż poprzednio charakter "drenażu mózgów". Z najnowszych badań wynika, że 43 proc. migrantów deklaruje chęć pozostania za granicą, a są to - niestety - najczęściej ludzie dynamiczni, młodzi, dobrze wykształceni. Może to niekorzystnie wpływać na proces modernizacji zasobów pracy w Polsce - uważa prof. Karpiński.

Dotyczy to zwłaszcza deficytowych specjalności w służbie zdrowia (onkolodzy, anestezjolodzy, neurochirurdzy, geriatrzy, a także pielęgniarek, nauczycieli akademickich, specjalności rzadkich w technice, specjalistów robót wykończeniowych w budownictwie. Choć nie jest to popularne, profesor powołując się na doświadczenia innych uważa, że należy wprowadzić system obowiązku spłacania kosztów uzyskanego w kraju wykształcenia, jeśli studia były bezpłatne. Sugeruje, by rozpatrzyć system angielski (spłaty w ratach kwartalnych) oraz niemiecki (kontrakty na pracę w kraju od 6 do 12 lat). - W warunkach polskich korzystniejszy wydaje się system niemiecki - uważa. Proponuje tez rozszerzenie kształcenia studentów zagranicznych na uczelniach polskich i podniesienie ich udziału do średniego poziomu OECD, to jest do 6 - 7 proc., wobec 0,5 proc. obecnie.

Trzecie to niebezpieczeństwo wzrostu niedostosowania struktury kształcenia do potrzeb rynku pracy. Klasyczny przykład to zawody robotnicze i rolnicze; Polska jest krajem o wyjątkowo dużej dominacji zapotrzebowania właśnie na nie. Ostatnio np. powraca popyt na robotników przemysłowych, szuka ich przemysł metalowy, spożywczy i odzieżowy. Dlatego, uważa profesor, dopuszczenie do regresu w szkolnictwie zawodowym i zaniedbanie tego kierunku kształcenia po reformie edukacji w 1999 r. było poważnym błędem. Słuszny kierunek na rozszerzenie skali kształcenia ogólnokształcącego - w imię lepszej adaptacji do zmian na rynku pracy, realizowano zbyt radykalnie. Nastąpiła szeroka, niekontrolowana likwidacja znacznej części szkół zawodowych, w tym również kształcących w zawodach deficytowych (pielęgniarki, monterzy samochodów, elektronicy itp.).

Opinię profesora potwierdzają szerokie badania: Regionalny system koordynacji rynku pracy województwa mazowieckiego "Praca - zatrudnienie - szkolenie" prowadzone od września 2005 do kwietnia 2007 roku przez Orgmasz oraz IPiPS. Na polskim rynku pracy, nie tylko na Mazowszu, zjawisko niedostosowań strukturalnych - z winy systemu edukacji - obserwuje się od wielu lat.

Nasz system kształci w dużym stopniu dla bezrobocia, produkuje bezrobotnych absolwentów, a programy nauczania są "sobie a muzom". Działalność edukacyjna nie wynika z wiedzy o rynku pracy. W szkołach zawodowych, które przetrwały, o kierunkach kształcenia nie decydują potrzeby rynku pracy, a głównie baza techniczno-dydaktyczna, wyposażenie szkoły, tradycje nauczania i przygotowanie kadry pedagogicznej do prowadzenia określonych przedmiotów. O agencjach zatrudnienia, które zbierają informacje bezpośrednio od pracodawców, rzadko w urzędach pracy, większość dyrektorów szkół zawodowych nawet nie wie. Rektorzy uczelni, a Mazowsze to przecież matecznik szkół wyższych, choć twierdzą, że kształcą na potrzeby rynku pracy, tylko w niewielkim stopniu korzystają z wiedzy urzędów pracy. Połowa rektorów nie dostaje i nie zna informacji o zawodach deficytowych. Ich monitoring prowadzi się na Mazowszu od dwóch lat, istnieje nawet specjalny wskaźnik nadwyżki bądź deficytu zawodów. Choć zawodówki, z punktu widzenia potrzeb rynku pracy mają sporo minusów, generalnie z badań wynika pilna potrzeba odbudowy szkolnictwa zawodowego i systemu praktycznej nauki zawodu3.

Koniec pracy

Nienadążanie za potrzebami rynku pracy prof. Karpiński dostrzega także w grupie zatrudnionych o decydującym znaczeniu dla modernizacji struktury gospodarki, Dotyczy to specjalistów, informatyków, kierowników i zarządców, a zwłaszcza specjalistów nauk przyrodniczych, politechnicznych i medycznych. Szczególnie trudne może okazać się zaspokojenie zapotrzebowania na pracowników o nowych zawodach i specjalnościach, których proces kształcenia jest dopiero w zalążku. Jak przewidują eksperci, spośród dziewięciolatków uczęszczających do szkoły pod koniec lat 90., co drugi będzie pracował w zawodzie, którego dzisiaj jeszcze nie ma.

Projekcje do 2013 (ostatni rok obecnego cyklu budżetowego UE) i do 2025 r. (data zamykająca dwudziestolecie 2006-2025) przewidują, że najszybciej będzie wzrastać zatrudnienie pracowników zaliczanych właśnie do kategorii "specjaliści" (jedna z dziesięciu wielkich grup zawodowych). Między 2000 a 2025 r. ich liczba ulegnie podwojeniu (z 1507 tys. wzrośnie do 3155 tys. osób). Liczba specjalistów, wynika z badań, zwiększa się co dziesięć lat o 1/3. Wzrost w tej właśnie grupie będzie - zdaniem profesora - głównym czynnikiem modernizującym kwalifikacje zatrudnionych. W ramach tej grupy prawdopodobnie najszybciej będzie rosło zatrudnienie: informatyków, specjalistów ds. biznesu, matematyków i statystyków oraz specjalistów nauk społecznych.

W rankingu 35 zawodów i kwalifikacji o najszybszym wzroście zapotrzebowania do 2025 r. obok wymienionych specjalistów najbardziej atrakcyjne i poszukiwane będą (projekcja!) takie zawody jak: gospodarz budynków i ochroniarz, urzędnik państwowy ds. podatków (fiskus czuwa) i prawnik, architekt i inżynier, a także pracownik gospodarki ściekami i odpadami (dyskryminującej nazwy "śmieciarz", nikt już nie używa) oraz nauczyciel szkół wyższych.

Pojawią się też nowe zawody, które wcześniej nie występowały np. infobroker, funkcjonujący w obszarze informatyka, internet, telekomunikacja oraz zawody w obszarze GOW (gospodarki opartej na wiedzy), ich nazw i zakresu obowiązków nie sposób dziś przewidzieć. Wiadomo jednak z projekcji do 2025 r., że najszybciej rozwijające się dziedziny zatrudnienia to teleinformacja (wzrost nawet do 43 razy), przemysł robotów i manipulatorów (do 15 razy), usługi komputerowe, doradztwo w zarządzaniu, usługi p.r., reklama, sprzątanie przemysłowe. Już teraz na zmienionej liście zawodów, zgodnie z rozporządzeniem ministra pracy, od 1 czerwca br. pojawił się, jako jeden z 1770 zawodów - specjalności np. broker edukacyjny, specjalista ds. projektów unijnych, animator gospodarczy ds. przedsiębiorczości oraz rozwoju regionalnego i technologicznego.

Oprócz zawodów "na czasie", wiele innych zacznie zanikać. Obie projekcje zapowiadają spadek zatrudnienia w zawodach związanych m. in. z górnictwem i rolnictwem, tradycyjnymi branżami przemysłu ciężkiego (hutnik, odlewnik, spawacz) czy przemysłem lekkim (tkacz, prządka).

Trzeba jednak pamiętać, że metoda projekcji pokazuje co by było, gdyby - jak kształtowałoby się rzeczywiste zatrudnienie w roku docelowym, gdyby w Polsce wystąpiły podobne tendencje jak w przeszłości w krajach UE, czy w świecie. Fachowcy oceniają, że prawdopodobieństwo jest duże, ale pewności nie ma. Metoda projekcji, choć nie należy jej przeceniać, ma w obecnych warunkach większe uzasadnienie niż prognoza (inaczej konstruowania i obliczana). Trafność prognozowania przy braku minimum stabilizacji społeczno-gospodarczej i politycznej przypominałaby wróżenie z fusów.

Prof. Karpiński obok własnych opracowań i projekcji wykorzystuje projekcje Komitetu Prognoz "Polska 2000 Plus" PAN, a także unikatowy zbiór danych diagnostycznych za lata 1989 - 2003, stanowiących oryginalne dzieło dr Stanisława Paradysza - jedyne tak szerokie źródło danych o przemianach w zatrudnieniu w ujęciu rodzajowym. Tworzy to pełną bazę danych w całym okresie transformacji, łącznie z projekcja dalszego jego rozwoju.

Dzięki temu wiemy co przeżyliśmy i co nas czeka: ogromne zmiany na mapie zawodów wymagają przemieszczeń na niespotykaną skalę. Między 2006 a 2025 r. będzie musiało (bądź już musiało) zmienić pracę bądź podjąć ją na nowym stanowisku ok. 5 mln pracowników, mniej więcej co trzeci. Jeśli dodać do tego zmniejszenie zatrudnienia o 4,3 mln osób do 2005 r., to w ciągu ćwierćwiecza połowa polskiego rynku pracy - mówiąc w uproszczeniu - znajduje się w nieustannej wędrówce. Częściej niż do drugie stanowisko pracy w kraju bądź całkowicie zniknęło, bądź zmieniła się lub zmieni jego obsada i charakter.

Wizja amerykańskiego ekonomisty i politologa J. Rifkina z połowy lat 90. o "końcu pracy" sprawdziła się w tym sensie, że blisko 10 milionów Polaków doświadczyło bądź doświadczy "końca pracy" na swoim, znanym im i często ulubionym, stanowisku. To szok w masowej skali. Jeśli dodać do tego towarzyszące nam od początku transformacji szoki polityczne, nie sposób by narów nie był w stresie.

Irena Dryll

1 Przyszłość rynku pracy w Polsce, Andrzej Karpiński, Komitet Prognoz "Polska 2000 Plus" PAN, Warszawska Drukarnia Naukowa PAN, grudzień 2006 r.

2Czy brak polityki zatrudnienia to droga do społecznego wykluczenia? Stanisława Golinowska (UJ i IPiSS), w: Polityka Społeczna nr 11 - 12 z 2006 r. Pani profesor kierowała projektem "Ubóstwo i wykluczenie społeczne oraz metody ich zwalczania" realizowanym przez IPiSS w latach 2004 - 2007.

3Por. Służba Pracownicza nr 4 z 2007 r., str. 12.

Nowe Życie Gospodarcze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »