Armia zagranicznych interesów

Polska w latach 2013-2022 ma wydać 130 mld zł na modernizację uzbrojenia armii. Tak duże pieniądze mogłyby nie tylko dźwignąć, ale i rozwinąć polski przemysł zbrojeniowy. Rządzący są jednak "na kursie i ścieżce", by tę szansę zaprzepaścić...

Niedawne rozstrzygnięcie przetargów na zakup śmigłowców wielozadaniowo-transportowych oraz systemu rakietowego średniego zasięgu to niesłychanie ważne wydarzenie dla naszego przemysłu obronnego.

Dlatego, że to dwa z trzech największych, najbardziej lukratywnych kontraktów w - pierwszym tak ambitnym i "bogatym" po 1989 r. - programie modernizacji uzbrojenia naszego wojska na lata 2013-2022. Ich skala jest porównywalna do "kontraktu stulecia", czyli zakupu 48 samolotów F-16. Tylko za 50 francuskich śmigłowców Caracal mamy zapłacić około 13 mld zł, a osiem amerykańskich baterii rakietowych Patriot będzie kosztować zapewne kolejne kilkanaście miliardów. To, w jakim stopniu i w jaki sposób polskie firmy będą uczestniczyć w realizacji tych kontraktów, będzie mieć ogromny wpływ na przyszłość naszej zbrojeniówki - dotychczas zwijającej się i nastawionej raczej na przetrwanie niż na rozwój.

Reklama

Zanim przejdę do poświęconej temu analizy, zacytuję fragment napisanej tuż przed II wojną światową przez Melchiora Wańkowicza, wielkiego reportera i pisarza, książki pt. "Sztafeta".

Opisuje ona odbudowę polskiego przemysłu w latach międzywojennych, ówczesne przedsięwzięcia mające na celu zwiększenie siły i niezależności ekonomicznej naszego kraju, zastąpienie importu produkcją krajową.

Po I wojnie światowej i konflikcie zbrojnym z bolszewicką Rosją, Polska była wyniszczona i dużo biedniejsza niż dziś. Mimo to porwała się nie tylko na budowę portu w Gdyni, wielkiej elektrowni wodnej w Rożnowie, kopalni gazu i gazociągów, ale też wielu zakładów przemysłowych - nie tylko w ramach tworzenia Centralnego Okręgu Przemysłowego. Były to m.in. fabryka celulozy w Niedomicach, opon w Dębicy, zakłady azotowe w Tarnowie, ale także wytwórnie broni, prywatne i państwowe: w Skarżysku, Starachowicach, Ostrowcu, Pionkach, Radomiu, a nawet fabryka samolotów w Lublinie.

Oddajmy głos Wańkowiczowi (rozdział pt. "Stalowa Wola"): "Kiedy się wojna skończyła - mieliśmy kraj, pusty i rozbrojony. Żadna tu od 1831 roku w żadnych z zaborów nie pracowała fabryka broni. Ani złota nie mieliśmy na kupno, ani wolnych dróg na transport. Jedno było szczęście w nieszczęściu: mieliśmy wolne ręce w wyborze typu. Nałazili nas agenci demobilów obcych - sama tylko Francja trzy miliony karabinów miała na zbyciu. Trzęśliśmy uparcie łbem, oganialiśmy się od ofert, a ten łeb myślał jedno: Wizja Polski Zbrojnej Samodzielnej... O tym myśleliśmy, gdy opuszczali nasze progi skwaszeni międzynarodowi handlarze. Jako pierwszą fabrykę karabinów uruchomiliśmy zakłady "Gerlach" i "Pulst" w Warszawie...".

Zbrojeniówka, czyli kwestia suwerenności

Dlaczego rządzącym przed II wojną światową tak zależało, żeby Polska sama produkowała broń? M.in. dlatego, żeby w razie konfliktów zbrojnych z innymi krajami nasze państwo nie zostało odcięte od jej dostaw.

Dziś jesteśmy w innej rzeczywistości, ale eksperci wciąż podkreślają przy okazji dozbrajania armii kwestię suwerenności i naszych interesów gospodarczych. Marek Borejko, jeden z menedżerów Polskiego Holdingu Obronnego, w wywiadzie, jakiego udzielił w zeszłym roku, powiedział, że własny przemysł zbrojeniowy to nie tylko miejsca pracy w Polsce i fakt, że pieniądze z polskiego budżetu wydane na zakup broni zostaną w naszym kraju. Ale że tenże przemysł to także część naszego systemu obronnego, bo dostęp do technologii zbrojeniowych, opracowanie polskich rozwiązań w tej dziedzinie, zapewnia nam suwerenność i daje korzyści ekonomiczne.

"Nie chodzi o produkcję według kupionej technologii" - mówił w tym wywiadzie Borejko. "Polonizacja nie polega na wytwarzaniu na podstawie zakupionej dokumentacji, z importowanych materiałów. Ważne jest wykorzystanie polskich rozwiązań. Serwisowanie polegające na wymianie kupowanych części to też nie jest interes, który zostawia pieniądze w kraju.

Chodzi o to, by nie kupować za granicą w całości czegoś, co potem generuje kolejne wydatki, a musimy pamiętać, że cena zakupu sprzętu to około 30 proc. wszystkich kosztów ponoszonych przez cały okres eksploatacji".

To właśnie ze względu na podobne argumenty, a zwłaszcza na miejsca pracy w kraju, Niemcy chcą dziś wymienić zestawy rakietowe Patriot (zamiast zmodernizować je, jak zaoferował ich amerykański producent) na system obrony powietrznej MEADS, bo ten drugi powstał przy udziale Niemiec i jest w tym kraju produkowany.

Strzał w stopę

Teraz zderzmy to wszystko ze sposobem, w jaki polski rząd rozstrzygnął ostatnio przetargi na zakup dla armii śmigłowców wielozadaniowo-transportowych i systemu rakietowego średniego zasięgu, zwanego popularnie "tarczą rakietową". Zacznijmy od tego drugiego, bo temu przetargowi i jego rozstrzygnięciu polskie media poświęciły bardzo niewiele uwagi. Choć warto mu się przyjrzeć.

Do ostatniego etapu przetargu na zakup tarczy rakietowej zakwalifikowało się dwóch oferentów: europejskie konsorcjum EUROSAM (złożone z francuskiego koncernu Thales i firmy MBDA, w której udziałowcami są Airbus, mający swą główną siedzibę we Francji, brytyjski BAE System i włoska Finmeccanica), proponujące zestaw SAMP/T z pociskami Aster-30 oraz amerykański koncern Raytheon z bateriami Patriot.

Konsorcjum EUROSOAM proponowało, że nawet 70 proc. całej produkcji sprzedawanych Polsce zestawów ulokuje w naszym kraju i że będzie wytwarzać u nas także najbardziej kluczowe ich części: pociski, radary i wyrzutnie. Współpracując z polskimi firmami przy konstruowaniu systemów rakietowych, ale i ich późniejszym serwisowaniu.

Tymczasem Raytheon zaoferował, że tylko połowę produkcji umieści w Polsce. I jak się okazało, sprzeda nam zestawy Patriot starszej generacji, a nie ich najnowocześniejszą wersję (PAC-3 MSE), bo na eksport tej technologii nie wydały zgody władze USA.

Co w tej sytuacji robi nasz rząd?

Wybiera Patrioty, ofertę gorszą, biorąc pod uwagę interes naszego przemysłu zbrojeniowego, ale i nasze interesy międzynarodowe. By jednak nie urazić Francuzów, w drugim wielkim przetargu, na zakup śmigłowców, decyduje się na ofertę francusko-niemieckiej firmy Airbus Helicopters (dawnego Eurocoptera), której cztery główne fabryki znajdują się we Francji i w Niemczech.

Mimo że Airbus Helicopters zaproponował śmigłowce dużo droższe (ze względu na to polski rząd musiał zmniejszyć liczbę kupowanych maszyn z 70 do 50) i wcale nie lepsze niż dwaj pozostali oferenci: polski WSK PZL Świdnik (należący do brytyjsko-włoskiej Agusty Westland i produkujący śmigłowce tej firmy) oraz konsorcjum amerykańskiego koncernu Sikorsky i należącej do niego polskiej fabryki PZL Mielec, w której produkuje Black Hawki, uznawane na najlepsze śmigłowce wojskowe na świecie.

Ministerstwo Obrony Narodowej uzasadniało taki wybór, twierdząc, że tylko Airbus Helicopters spełnił wymogi formalne i techniczne przetargu. I że choć ten producent nie ma jeszcze fabryki w Polsce - w przeciwieństwie do dwóch pozostałych oferentów - to ją u nas zbuduje i ulokuje część produkcji oraz późniejszego serwisowania w polskich zakładach zbrojeniowych.

Za tę decyzję na rząd spadł grad krytyki. Nawet Jerzy Buzek, były premier i szef Parlamentu Europejskiego, od dwóch kadencji europarlamentarzysta z listy PO, nie przebierał w słowach: "Wybór MON w sprawie śmigłowców to szokująca decyzja. Nie wyobrażam sobie, żeby Francja, USA czy jakikolwiek inny kraj, który produkuje na swoim terenie dwa niezłe śmigłowce, które kupuje cały świat, zdecydował się na zakup innych maszyn".

Zakładnicy offsetu

Menedżerowie polskich fabryk, które przegrały śmigłowcowy przetarg, zwracali uwagę m.in. na dwa bardzo istotne czynniki. Pierwszym jest to, że najlepszą, najbardziej wiarygodną reklamą dla sprzętu zbrojeniowego z danego kraju stanowi fakt, iż właśnie rząd tego państwa go zamawia. M.in. dlatego Niemcy czy Francuzi starają się kupować uzbrojenie w swoich fabrykach.

Tak robią np. w przypadku okrętów wojennych. Drugim czynnikiem jest fakt, że na świecie nie ma obecnie, poza USA (przeznaczającymi na armię dziesiątki razy więcej niż my), kraju, który miałby na swoim terenie trzy fabryki helikopterów. Airbus Helicopters, mając fabryki we Francji i Niemczech, poprzestanie więc zapewne na budowie w Polsce jedynie prostej montowni, którą rozbierze lub przeznaczy na inny cel po dostarczeniu zamówionych przez polski rząd śmigłowców dla wojska.

MON odpierał takie argumenty, twierdząc, że zobowiązania Airbus Helicopters względem ulokowania w Polsce części produkcji i współpracy z naszym przemysłem gwarantuje przedstawiona przez tę firmę oferta offsetowa. Związkowcy z polskich fabryk helikopterów natychmiast jednak ripostowali, twierdząc, że Airbus Helicopters, jeszcze jako Eurocopter, wygrał już kiedyś w Polsce przetarg, na dostawę śmigłowców ratownictwa medycznego, zapewniając, że utworzy w naszym kraju ponad 200 miejsc pracy. Ale potem - według relacji związkowców - tych miejsc nie stworzył.

Airbus Helicopters dementuje to, ale niezależnie od tego, jak było w tej sprawie naprawdę, Polska powinna mieć duży dystans do umów offsetowych - po bardzo kiepskich doświadczeniach z offsetem, związanych z zakupem amerykańskich samolotów F-16. Najwyższa Izba Kontroli, która skontrolowała ów offset w 2009 r., stwierdziła, że wynikające z niego zobowiązania zostały wypełnione tylko w części, ale co gorsza, że projekty, wchodzące w jego skład, w większości nie spełniają założonych wymagań. Czyli są po prostu nietrafione, nie gwarantują "maksymalizacji efektów offsetu z punktu widzenia potrzeb modernizacyjnych polskiej gospodarki", nie były przez Ministerstwo Gospodarki weryfikowane "ani pod kątem preferowanych kierunków i miejsc ich lokowania, ani realności ich wykonania". Zaś Amerykanie - według NIK - próbowali, wykorzystując błędy polskich negocjatorów, zmniejszać kwoty, które mieli zainwestować w polski przemysł. W efekcie trzeba było, w latach 2004-2008, wprowadzać wiele zmian w umowie offsetowej z amerykańskim dostawcą, ale i to według NIK niewiele dało. Reasumując, dla tych polskich fabryk, do których adresowany był offset na F-16, oznaczał on nie rozwój i pozyskanie najnowszych technologii, ale pomagał im jedynie dalej trwać, nie upaść.

Wiele wskazuje na to, że tak samo może skończyć się z offsetem związanym z zakupem śmigłowców Caracal i baterii rakietowych Patriot. Na domiar złego takie rozstrzygnięcie obu tych przetargów może zachęcić obecnych właścicieli fabryk helikopterów w Mielcu i Świdniku do wycofania się z nich lub ograniczania w nich produkcji bądź przynajmniej ograniczenia inwestowania w ich rozwój.

Obydwie te fabryki to przykład, że możemy mieć w kraju świetne, należące do światowej czołówki technologicznej, zakłady zbrojeniowe. Nawet jeśli ceną za to było sprzedanie ich zagranicznym inwestorom. Lepsze to jednak niż offset, którego rolą było dotąd bardziej ratowanie przed upadkiem kulejących państwowych fabryk broni niż ich rzeczywisty rozwój.

Cudze chwalicie...

Lepsze także dlatego, że sprzedane zagranicznym inwestorom fabryki mogą odkupić w przyszłości polscy przedsiębiorcy. Bo mamy już w naszym kraju rodzime firmy, również w produkcji na rzecz wojska, np. radarów i systemów łączności dla systemu obrony powietrznej, które w niczym nie ustępują zachodnim. To m.in. prywatna firma z Ożarowa Mazowieckiego WB Electronics czy państwowe PIT-Radwar oraz Huta Stalowa Wola, która wygrała przetargi na dostawę dla polskiej armii wyrzutni rakietowych "HOMAR", samobieżnych haubic i moździerzy. Konsorcjum należącej do polskiego kapitału, trójmiejskiej Stoczni Remontowej buduje dla polskiego wojska niszczyciele min, wygrywając przetarg na ich dostawę z niemieckim konkurentem.

Dzięki takim firmom wydatki z polskiego budżetu na dozbrojenie naszej armii wciąż konsumuje w większości - nie licząc spłat za zakup samolotów F-16 - polski przemysł. Jednak chodzi o to, żeby nie tylko je konsumował, ale także się rozwijał, doszlusowywał do światowej czołówki (konstruując np. nowoczesne czołgi, zamiast sprowadzać używane Leopardy z Niemiec).

Program modernizacji uzbrojenia naszej armii za 130 mld zł stwarza ku temu możliwości. Nie wierzycie? Spójrzcie więc na maleńki Izrael, który sprzedaje większość swej produkcji zbrojeniowej za granicę, jest - obok USA, Rosji, Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec - jednym z sześciu największych eksporterów broni na świecie, wytwarzając m.in. samoloty wojskowe własnej konstrukcji, drony i systemy tarczy rakietowej (Rafael).

To przykład, który pokazuje, że i Polska, także "kraj frontowy", może być w tej branży potentatem. Przed II wojną światową Polskie Zakłady Lotnicze produkowały rodzimej konstrukcji myśliwce, samoloty bombowo-rozpoznawcze PZL "Karaś" oraz słynne bombowce PZL "Łoś". Sporą ich część eksportowały, m.in. do Grecji i Turcji. Licencję na produkcję "Łosia" kupiła od nas belgijska firma "Renard Constructions Aéronautiques", od której te samoloty chciała kupować Hiszpania. Dziś brzmi to jak science-fiction. Ciekawe, dlaczego.

Jacek Krzemiński

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: helikopter | uzbrojenie | F-16 | wojsko | MON | polski przemysł | offset
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »