"Frankowicze" z wszystkich banków, łączcie się?

Zbiorowa walka klientów mających zaciągnięte kredyty walutowe z bankami może trwać latami i nie przynieść efektów. Mimo to w całym kraju tysiące zdesperowanych "frankowiczów" decydują się dołączać do pozwów. Tylko prawnicy zacierają ręce.

137 mld zł - ta kwota robi wrażenie. Jak wynika z danych Biura Informacji Kredytowej, tyle warte są czynne kredyty mieszkaniowe we frankach (dane z listopada 2014 r.). Gdzieś w tej kwocie kryje się kredyt pana Dariusza i jego żony, zaciągnięty w 2008 r. Pan Dariusz opisując swoją sytuację, celowo posługuje się kwotami wyrażanymi we frankach, uciekając dzięki temu od świadomości, ile dziś wart jest jego kredyt mieszkaniowy w przeliczeniu na złotówki - w chwili podpisania umowy było to 240 tys. franków (ponad 500 tys. zł), w lipcu 2013 r. było to już ponad 250 tys., a dziś... Dziś pan Dariusz nawet już nie ma odwagi policzyć.

Reklama

Miłe złego początki

Zaczęło się niewinnie. Piramida potrzeb Maslowa w pełnym wydaniu: zaspokojenie podstawowych potrzeb, rodzina, spokój, dom, szczęście i idące za tym poczucie bezpieczeństwa. Względność teorii polega na tym, że dając się nabrać na dobrą wolę i domniemanie respektowania prawa oraz reguł sztuki i etyki finansowej banku, pan Dariusz z żoną utopili swoje życie w długach. Przy okazji także życie swoich dzieci i rodziców, bo ich także bank wciągnął w spiralę zadłużenia kredytowego, a mówiąc precyzyjnie - odpowiedzialności za powstałe zadłużenie.

- Umowę kredytu hipotecznego podpisaliśmy w 2008 r. Podczas analizy wniosku okazało się, że moja żona widnieje w rejestrze BIK, choć zadłużenie było już dawno spłacone. Ale dłużnik według doradcy kredytowego banku Getin widnieje w rejestrze BIK do pięciu lat. Jak się okazało moje żonie brakowało dwóch lat do wykreślenia z rejestru. By Getin udzielił nam kredytu, według doradcy mieliśmy dwa wyjścia. Pierwsze, by kredyt podpisać razem z moimi rodzicami. Doradca dzwonił do moich rodziców z propozycja podpisania umowy, ale oczywiście się nie zgodzili, bo nie chcieli na starość podejmować zobowiązań.

Drugim pomysłem, jaki zaproponował, było zapewnienie na okres dwóch lat do momentu wykreślenia mojej żony z rejestru BIK dodatkowego zabezpieczenia w postaci mieszkania moich rodziców. Na ten warunek rodzice przystali. Podpisali umowę i odesłali ją listownie, w przeświadczeniu, że zabezpieczają nasz kredyt tylko na dwa lata. My podpisaliśmy naszą umowę, uznając za oczywiste, że za dwa lata będziemy mogli to dodatkowe zabezpieczenie wykasować - opowiada kredytobiorca z Warszawy.

Trwali w kredycie, nie wadząc nikomu, ciesząc się szczęściem i spłacając równe raty po 375, 68 franków (około 1130 zł), aż nadszedł jak złodziej ten dzień, od którego ich życie zmieniło się w koszmar. - Po roku od podpisania umowy, w 2009 r. zadzwonił do nas ten sam doradca, który sprzedawał nam kredyt, z propozycją podpisania aneksu do umowy - wspomina pan Dariusz.

Kuszenie w promocji

Z jego relacji wynika, że pracownik poinformował ich, że bank podpisał korzystną umowę z NBP i w rezultacie ma promocyjną ofertę, ale tylko określona grupa klientów może z niej skorzystać. Promocja ta miała polegać na tym, że bank przez okres dwóch lat obniży ratę kredytu o połowę. Z informacji, które uzyskali od doradcy wynikało, że jedyny koszt, jaki poniosą, to prowizja w kwocie około 4000 zł, która zostanie rozłożona na wszystkie raty. Oprócz tego po upływie tych dwóch lat, kiedy zaczną na nowo płacić pełne raty, kwota każdej nie będzie wyższa niż około 200 zł, oczywiście w zależności od kursu franka. Pan Dariusz z żoną podpisali aneks. Przez dwa lata płacili co miesiąc po 375,69 franka. - Po upływie dwóch lat od podpisania umowy, ale jeszcze w trakcie trwania aneksu, pojechaliśmy z żoną do BIK-u. Chcieliśmy zakończyć sprawę dodatkowego zabezpieczenia i wykreślić hipotekę moich rodziców. Zadzwoniłem do banku, by się dowiedzieć, jak wygląda procedura, a tu, o zgrozo, dowiedziałem się, że nie mogę wykreślić hipoteki, bo wartość udzielonego kredytu jest większa niż wartość mieszkania. Jedyną możliwością, by wykreślić hipotekę rodziców było wpłacenie 60 tys. zł jako zabezpieczenia. Podobno bank w ten sposób zabezpieczał swój interes w związku ze wzrostem kursu franka.

Niedługo potem pan Dariusz dowiedział się, że rata ich kredytu po wygaśnięciu aneksu wzrasta z 375 franków aż do 845. I że przez dwa lata nie płacili odsetek, które były obowiązkowe i także wynikały z aneksu. Pojawiły się problemy z ubezpieczeniem, którego kwotę raz w roku bank doliczał do raty (4 tys. zł), a którego zapłaty domagał się jednorazowo. Zabójcze dla domowego budżetu okazały się jednak stale rosnące kwoty rat, które od lipca 2013 r. w ciągu czterech miesięcy osiągnęły poziom prawie 900 franków. - Próbowaliśmy skontaktować się z doradcą, który udzielał nam kredytu, by wyjaśnić, skąd się wzięła drastyczna podwyżka kosztów i renegocjować warunki spłaty kolejnych rat. Okazało się, że mężczyzna z dnia na dzień przestał pracować w Getinie i wszelki słuch po nim zaginął - wspomina pan Dariusz. Dodaje, że dopiero po kolejnym kontakcie, bank udzielił im informacji, z których wynikało, że w umowie podpisali zgodę na dobrowolne ubezpieczenie, które jest automatycznie co roku przedłużane i wynosi około 20 tys. zł, a do tego bank przelicza je na franki. - W ten sposób bank nas zniszczył. Odebrał nam normalne życie.

Doradca z piekła rodem

Podobna jest historia Tomasza Sadlika, dzięki któremu bezwzględne praktyki banków ujrzały światło dzienne. Jego kredyt w Raiffeisen Bank Polska zaciągnięty w 2007 r. na zakup mieszkania doprowadził do rozpadu rodziny. Walka przed sądem cywilnym o uznanie nieważności umowy kredytowej trwa od prawie dwóch lat. Podobnie jak w poprzedniej historii "frankowicza", tu także na początku pojawia się doradca, który namawiając do wzięcia kredytu mieszkaniowego zapewniał o niskim ryzyku i stabilnej sytuacji franka.

By zachęcić Sadlika i jego żonę, posunął się do haniebnych sztuczek i kombinacji, ukrywając rzeczywiste ryzyko i złą konstrukcję umowy. Za obsługę kredytu doradca przyjął prowizję przygotowawczą wyliczoną we frankach i składkę ubezpieczeniową. W kredycie, jako zabezpieczenie znalazły się m.in. wkład własny, hipoteka zwykła zabezpieczająca kwotę kapitału kredytu, hipoteka kaucyjna, mająca stanowić zabezpieczenie odsetek, a do tego cesja praw ubezpieczenia od ognia i zdarzeń losowych, ubezpieczenie od wkładu własnego i ubezpieczenie spłaty kredytu; istny parasol ochronny, zabezpieczający jednak wyłącznie interesy banku. To, co przypadło w udziale Sadlikowi i jego żonie, to konieczność spłaty rosnących rat i gehenna, którą przeżyli próbując na wszelkie sposoby negocjować warunki umowy kredytowej i oddalenie żądań banku o dodatkowe zabezpieczenia, sięgające nawet całego ich majątku. Efekt jest taki, że dziś Sadlik został z niczym - o ile bankowy tytuł egzekucyjny i konieczność zabezpieczania roszczenia przed egzekucją komorniczą można uznać za nic...

To charakterystyczne, że w dwóch na trzy wysłuchanych i opisanych w internecie historiach frankowiczów, pojawia się postać doradcy finansowego lub pracownika banku oddelegowanego do obsługi kredytów we frankach, który zachęcał klientów i pomagał im dopełnić formalności, byle tylko ułatwić wzięcie kredytów walutowych denominowanych lub indeksowanych.

Psycholog zapewne doszukałby się w tej narracji naturalnej skłonności do personifikacji źródła dziejącej się człowiekowi krzywdy. Ale nie od rzeczy jest inna, bulwersująca interpretacja: nie było żadnych diabolicznie skrojonych doradców, ale banalność korporacyjnego zła i wybrana przez instytucję pragmatyka bezdusznej skuteczności.

Banki wykorzystując potencjał własnych pracowników i "niezależnych" doradców, za pomocą przemyślnie skonstruowanego instrumentu "z frankiem bez franka" wprowadziły w sferę miażdżących turbulencji finansowych tysiące rodzin. W białych rękawiczkach i na zimno udzielano im kredytów, na które w normalnych okolicznościach ludzie ci nie mieliby co liczyć, bo nie pozwalałaby im rzeczywista zdolność kredytowa.

Czyściec czy czarna dziura?

Według danych Biura Informacji Kredytowej, łączna liczba kredytobiorców frankowych to 953 tys. osób. 220 tys. ma "tylko" kredyt mieszkaniowy we frankach, a 733 tys. ma zarówno kredyt mieszkaniowy, jak i inne kredyty. W obliczu tych danych i kursu szwajcarskiej waluty na poziomie powyżej 4 zł, pocieszanie się danymi wskazującymi, że aż 96% kredytobiorców mających kredyty we frankach spłaca wszystkie zobowiązania wobec banków terminowo, a zaledwie 4% z nich ma na swoim koncie kredyty przeterminowane, może okazać się naiwnym optymizmem spod znaku "oj tam, oj tam" czy "jakoś to będzie". - Przy kursie ponad 4 zł za franka wszystkim kredytobiorcom wzrosły raty kredytowe i powoduje to niewątpliwie znacznie większe obciążenia dla budżetów domowych. Obecnie trudno jednak oszacować, dla ilu klientów obciążenia przełożą się na opóźnienia w spłacie rat kredytowych.

Należy pamiętać, że wzrost kursu jest częściowo rekompensowany przez spadek stawki LIBOR i oprocentowania. O jakości portfela kredytów w CHF decydować będzie także okres, przez jaki tak wysoki kurs się utrzyma. Jeśli przez lata, to stopniowo mogą narastać problemy ze spłatą rat. Jednak nie należy zakładać, że już za 1-2 miesiące nagle gwałtownie pogorszy się jakość obsługi zobowiązań w szwajcarskiej walucie - ocenia Michał Krajkowski, główny analityk Domu Kredytowego Notus.

Po 15 stycznia, gdy centralny bank Szwajcarii pociągnął za spust, niemożliwe stało się możliwe, a czarny scenariusz gwałtownej aprecjacji stał się rzeczywistością. Wszyscy święci: politycy, ministrowie, Komisja Nadzoru Finansowego, Związek Banków Polskich, przekrzykiwali się, kto skuteczniej pomoże "frankowiczom". W istocie jednak kolejne pomysły nie wnosiły niczego nowego poza propozycje rozwiązań, jakie przedstawił ZBP. Są to m.in. uwzględnienie ujemnej stawki LIBOR, obniżenie na kilka miesięcy spreadów, umożliwienie dokonania bezprowizyjnej zamiany waluty kredytu z franków na złote według kursu zbliżonego do średniego kursu NBP, uelastycznienie procedur restrukturyzacyjnych, a nawet, w drodze wyjątkowej łaski, odstąpienie od żądania nowych zabezpieczeń od tych klientów, którzy spłacają kredyt terminowo. Aż wstyd przyznać, ale ZBP uznał większość w miarę racjonalnych propozycji ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego, za "duże wyzwanie, wymagające wypracowania stanowiska przez władze regulacyjne i nadzorcze". Chodzi o tak podstawowe sprawy, jak wakacje kredytowe, ograniczenie ryzyka kursowego i odstąpienie od żądania dodatkowych zabezpieczeń.

- Stanowisko naszych władz przedstawiane w mediach odbieramy jako chęć zamiecenia sprawy pod dywan kosztem osób, które zaciągnęły kredyty - mówi Anna Zajączkowska z łódzkiego oddziału stowarzyszenia Pro Futuris, pretendującego do publicznego reprezentowania interesów "frankowiczów". Dodaje, że z propozycjami ZBP czy bez nich, w tysiącach spraw sytuacja wyglądała i nadal będzie wyglądać tak samo. - Postępowanie banków jest wciąż takie samo. Obiecują, że rozważą trudną sytuację kredytobiorcy, ale ten musi najpierw wpłacić coś na konto. Kredytobiorca wpłaca ostatnie pieniądze, często zapożycza się u znajomych, rodziny. Tymczasem po miesiącu bank stwierdza, że przykro mu bardzo, ale nie wyraża zgody na prośbę klienta. Wystawia bankowy tytuł egzekucyjny, w ciągu kilku dni otrzymuje klauzulę wykonalności i równo z pismem banku do akcji wkracza komornik.

Jeśli chodzi o ewentualną pomoc instytucji nadzorujących banki, to wypruwając sobie żyły, by płacić raty w wysokości 3900 zł miesięcznie, jak pan Dariusz, można jedynie stracić nadzieję.

- UOKiK zrobił dla nas tyle, że poinformował nas o możliwości założenia sprawy w sądzie. KNF zaproponowała złożenie wniosku do sądu polubownego, ten zapytał bank o zgodę, oczywiście bank się nie zgodził. Rzecznik Praw Konsumentów pomógł w dopracowaniu ugody między nami a bankiem, ale bank już po pierwszym piśmie od nas zaproponował podpisanie ugody odnośnie aneksu i zwrot około 10 tys. franków. Jednak nie podpisaliśmy tej ugody, ponieważ jeden z paragrafów mówił, że jeśli zawrzemy ugodę, już nigdy do końca trwania umowy, nie będziemy mieli roszczeń w stosunku do banku - tłumaczy pan Dariusz.

Na dzień dzisiejszy mają z żoną dwie możliwości. Albo wystąpić do sądu z pozwem cywilnym, albo dołączyć do którejś z grup pozywającej bank zbiorowo.

W grupie raźniej... i to wszystko?

Właśnie w pozwach zbiorowych wiele osób upatruje teraz radę na frankową zapaść. Bo faktycznie przyniosły "frankowiczom" kilka spektakularnych wygranych, z wyrokiem łódzkiego sądu z 2014 r. na czele, w sprawie zapisów w umowach mBanku, dotyczących ustalania oprocentowania i spreadu. Nie należy zapominać, że sprawy przeciwko bankom ciągną się przed sądami przez długie lata, a samo przygotowanie dokumentacji, jeszcze przed złożeniem jej do sądu, trwa nawet pół roku. Dlaczego?

- Pozwy zbiorowe mogą być składane, gdy dochodzone są roszczenia jednego rodzaju, przez co najmniej 10 osób, przy czym same roszczenia muszą być oparte na tej samej lub takiej samej podstawie faktycznej. Postępowanie grupowe w sprawach o roszczenia pieniężne jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy wysokość roszczenia każdego członka grupy została ujednolicona przy uwzględnieniu wspólnych okoliczności sprawy. Z reguły wykorzystywane są w postępowaniach odszkodowawczych, np. katastrofach ekologicznych, jak zanieczyszczenie rzeki, gdzie zdarzeniem wywołującym szkodę była działalność zanieczyszczającego, a każdy z poszkodowanych wywodzi źródło szkody z tego samego faktu, nawet jeśli konkretne szkody mają odmienną postać lub rozmiar - wyjaśnia mecenas Małgorzata Kożuch z Naczelnej Rady Adwokackiej.

Ale w przypadku "frankowiczów" każda umowa kredytowa to inna historia i inne warunki, na podstawie których bank udzielił kredytu. - Zasadniczym problemem jest ocena, czy wnioski są oparte na tej samej lub takiej samej podstawie faktycznej. Każdy bowiem z kredytobiorców zawierał umowę indywidualną, a każdy z banków dokonywał weryfikacji zdolności kredytowej strony w oparciu o inne przesłanki. Uważam jednak, że obie strony umowy miały świadomość, że wybór innej waluty niż szwajcarski frank będzie miał odzwierciedlenie w wysokości rat, oraz, że aktualnie żadna ze stron nie ponosi odpowiedzialności za zaistniały kurs franka. W mojej ocenie konstrukcja pozwu zbiorowego nie jest dobrym pomysłem - ocenia mec. Małgorzata Kożuch.

Wygląda jednak na to, że rozpędzoną machinę trudno będzie zatrzymać. - Do Pro Futuris w Łodzi trafiają nie tylko kredytobiorcy z Łodzi, ale i Bydgoszczy, Elbląga, Katowic, Gdańska, Bełchatowa, Piotrkowa Trybunalskiego, Wrocławia... We wszystkich rozmowach przewija się kwestia pozwu zbiorowego jako punkt wyjścia do dalszych działań wobec banków - mówi Anna Zajączkowska z łódzkiego Pro Futuris. Z dostępnych jej informacji wynika, że dotychczas pozwano lub właśnie szykowane są pozwy wobec banków Raiffeisen Bank, PKO BP, Getin Noble Bank, mBank, Crédit Agricole, BPH, Millennium, i to po kilka na raz w różnych miastach. Łącznie mowa o 14 bankach, które udzielały kredytów we frankach w okresie od 2003 r. aż do chwili, gdy całkowicie zakazano udzielania kredytów w walucie innej niż ta, w której ma się dochody.

Pytanie o to, dlaczego właśnie pozwy zbiorowe stały się wśród frankowiczów tak popularne, prowadzi do aż nazbyt prostej odpowiedzi. - Skala problemu jest olbrzymia. Ludzie chwytają się pozwów zbiorowych, bo nie stać ich w większości przypadków na ponoszenie bardzo wysokich kosztów sądowych - mówi Anna Zajączkowska.

Dla "frankowiczów" korzystne wyroki sądów, nakazujące bankom usuwanie zapisów np. dotyczących spreadu czy oprocentowania względem franka, są szansą na unieważnienie ich umów kredytowych.

- Z rozmów przeprowadzanych z osobami zgłaszającymi się do stowarzyszenia wynika, że nie było osoby, która dostałaby z banku franki szwajcarskie: do ręki, przelewem na swoje konto czy konto sprzedającego nieruchomość, czy też dewelopera. Wszystkie te kredyty wypłacone zostały w złotych - wyjaśnia Anna Zajączkowska.

A skoro tak, to "frankowicze" uznają, że banki celowo użyły instrumentu finansowego, którego struktura nie miała nic wspólnego z kredytem mieszkaniowym, a przez to w rzeczywistości praktycznie nie dano im szans na zrozumienie rodzaju i skali ryzyka, którego negatywne efekty właśnie w nich uderzają, eksponując za to wyłącznie korzyści związane z kredytem walutowym.

I choć wydaje się to oczywiste, w pozwach zbiorowych może nie być wcale łatwe do udowodnienia celowe ukrywanie przez banki ryzyka walutowych kredytów hipotecznych.

Problem w tym, że dziś mało kto rozważa ewentualne ryzyko pozwu grupowego. Zamiast tego panuje powszechny optymizm i wiara w to, że sądy okażą się łaskawe dla konsumentów - a z tym, podobnie jak zaangażowaniem prawników reprezentujących interesy kredytobiorców, bywa różnie.

Od rzecznika do prawnika...

W kwestii pozwów zbiorowych obowiązują obecnie dwa sposoby działania. Jeden, w którym zainteresowanych dołączeniem do pozwu zbierają same kancelarie, i drugi, w którym to kredytobiorcy najpierw zwierają szyki tworząc grupę, a dopiero potem zastanawiają się nad wyborem prawnika. Do reprezentowania zbiorowych interesów konsumentów w pozwach zbiorowych może być wykorzystywana instytucja Miejskiego Rzecznika Konsumenta. Jednak z udziałem Rzecznika czy bez, sprawa musi trafić do prawnika lub kancelarii, która przygotuje pozew i całą dokumentację, a także zajmie się reprezentowaniem powodów przed sądem zarówno w pierwszej, jak i kolejnych instancjach.

Droga sądowa przy pozwach zbiorowych jest trudna i od początku ryzykowna. - Klienci zapewne nie mają świadomości, że postępowanie grupowe ma kilka etapów, niezależnie od normalnych instancji. Pierwszym etapem jest postępowanie w przedmiocie dopuszczalności postępowania zbiorowego, następnie ustalenie zakresu podmiotowego i przedmiotowego, dalej rozpoznanie sprawy kończące się wydaniem orzeczenia oraz wykonanie orzeczenia w zakresie kosztów. Dopiero po tych etapach następuje ewentualne zaspokojenie. W przypadku "frankowiczów" należy rozważyć, czy możliwa jest konstrukcja roszczenia "o zasądzenie sumy pieniężnej". W istocie bowiem strony zobowiązania kredytowego, z natury długoterminowego, nie będą zmierzały do zasądzenia kwoty, ale do nowego ukształtowania warunków umowy - tłumaczy mec. Małgorzata Kożuch.

Wyrok może być kosztowny

Dla prawników i kancelarii pozwy zbiorowe to żyła złota. Prawnicy wykonują swoją pracę, za którą dostają zarówno wynagrodzenie podstawowe, jak i ok. jednej dziesiątej zasądzonej kwoty w przypadku wygranej (mowa o zadośćuczynieniach czy odszkodowaniach) - przy pozwach zbiorowych, może to być niebagatelna kwota. - Stowarzyszenie Pro Futuris wyjaśnia, że w przypadku pozwów zbiorowych konieczne jest kolejne postępowanie. W wielu przypadkach kredytobiorcy zmieniają zdanie i zamiast na pozew zbiorowy decydują się na pozwy indywidualne. Ta alternatywa to bodaj najgorętszy dziś temat wśród "frankowiczów" - mówi Anna Zajączkowska. Tomasz Sadlik uzupełnia: - Są kancelarie, które ewidentnie starają się zarobić, zbierając chętnych do pozwu, co trwa czasem wiele miesięcy. Zbierają pieniądze na wpłaty i czekają na chętnych. Jest też kilka, które już się wyspecjalizowały w tego typu sprawach, ale tu barierą mogą być koszty, nawet kilka tysięcy złotych. Osoby zagrożone albo te, które chcą się uwolnić z bankowej smyczy, zamiast płacić ostatnie raty powinny zbierać na adwokata.

Opłaty za dołączenie do pozwu grupowego są też różne, zależnie od etapu, na którym dany kredytobiorca dołączy ze swoją umową. Najmniejsze są wtedy, gdy dołącza się już na samym początku; wtedy jest to 200-300 zł. Najwięcej trzeba zapłacić, gdy chętny decyduje się dołączyć tuż przed wyrokiem albo w trakcie trwania sprawy - to kosztuje 1500-2000 zł.

Niestety, kancelarie, które dotąd chętnie wypowiadały się na temat słuszności składania pozwów zbiorowych, na pytania o liczbę klientów, określenie szans na wygraną i szacunkowe koszty, nabierają wody w usta.

Część kancelarii na swoich stronach internetowych udostępnia dokumenty do pobrania - są wśród nich regulaminy i cenniki usług uzależnione od liczby chętnych do pozwu. Zdarza się, że jedna kancelaria prowadzi "nabór" do kilku spraw równolegle, podając w internecie informacje o puli uczestników i liczbie brakujących do rozpoczęcia prac nad pozwem - zazwyczaj próg to 100 osób, choć bywają i sprawy, które trafiają do Sądu już przy 30-40 chętnych. Tyle, że wtedy koszty obsługi prawnej przypadające na jednego uczestnika mogą być zaporowe. - Warto zwrócić także uwagę, że na żądanie pozwanego, czyli banku, powód - "frankowicze" - może zostać zobowiązany do złożenia kaucji na poczet kosztów procesu, do wysokości 20 proc. wartości przedmiotu sporu. To może być ogromna suma - przestrzega mec. Małgorzata Kożuch.

Trzeba wiedzieć, że w przypadku przegranej, niezależnie od etapu, do którego dojdzie sprawa, pieniądze już wpłacone przepadają. Do tego może być tak, że na koniec dojdą dodatkowe opłaty sądowe i koszty procesu. Mowa tu o czasem kilkudziesięciu, a czasem nawet kilkuset czy tysiącu złotych od osoby. Szans na wygraną nie da się przewidzieć, tak samo, jak nie da się przewidzieć, na jakiego sędziego przyjdzie trafić.

Oręż europejski

Jak w każdym horrorze, najlepsze są te zakończenia, w których bohaterów na własną rękę, dzięki determinacji i sprytowi ratuje się z rąk mordercy czy zombie. Alternatywą dla pozwów zbiorowych (i ich kosztów) mogą być uparte i konsekwentne negocjacje indywidualne, w oparciu o możliwości prawne i wyroki europejskich sądów.

Dobrym przykładem jest tu wyrok Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu w sprawie C 415/11 Mohamed Aziz przeciwko Caixa d'Estalvis de Catalunya, Tarragona i Manresa, osadzający głęboko w ramach prawnych zawieszenie egzekucji komorniczej na czas postępowania sądowego. Po drugie można wykorzystać też polskie prawo.

- Jednym z rozwiązań jest sądowe ukształtowanie treści wzajemnych zobowiązań, na podstawie art. 357 z indeksem (1) Kodeksu Cywilnego. "Jeżeli z powodu nadzwyczajnej zmiany stosunków spełnienie świadczenia byłoby połączone z nadmiernymi trudnościami albo groziłoby jednej ze stron rażącą stratą, czego strony nie przewidywały przy zawarciu umowy, sąd może po rozważeniu interesów stron, zgodnie z zasadami współżycia społecznego, oznaczyć sposób wykonania zobowiązania, wysokość świadczenia lub nawet orzec o rozwiązaniu umowy. Rozwiązując umowę sąd może w miarę potrzeby orzec o rozliczeniach stron, kierując się zasadami określonymi w zdaniu poprzedzającym" - wskazuje mec. Małgorzata Kożuch.

W kwestii rozwiązań systemowych, należy brać także pod uwagę specyfikę sytuacji i względność oczekiwań. - Problemy "frankowiczów" nie są jednorodne. W innej sytuacji są osoby, które zadłużyły się w 2006 r., inaczej wygląda sytuacja kredytobiorców z 2008 czy 2011 r. Dlatego rozwiązanie systemowe, takie samo dla wszystkich, nie jest najlepszą opcją. Również ewentualne oczekiwania kredytobiorców dotyczące pomocy też będą inne. Część osób może oczekiwać rozwiązania problemu ze zbyt wysoką ratą, dla innych problemem może być nie rata, ale zbyt wysokie zadłużenie - tłumaczy Michał Krajkowski z Domu Kredytowego Notus.

Frankowicze wzdychają: - Banki to tylko instytucje, trwają od setek lat i będą istnieć setki lat. A kredytobiorcy życie mają tylko jedno, krótkie życie, swoje życie. Rzecz w tym, że z tej słusznej skądinąd konstatacji nie da się wywieść prawnej formuły, która przekonałaby każdy sąd.

Sandra Borowiecka

Pobierz: program PIT 2014

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »