Dyrektywa PSD2. Nadchodzi rewolucja w bankach?

Mogą już pożreć wszystkie banki świata. Czy zechcą?

Najpotężniejsze banki świata drżą przed nimi jak ziemia pod biegnącym stadem słoni. Próbują zrobić to samo, co one, podobnie, równie zwinnie, równie intuicyjnie - i wychodzi tak sobie. Mamy za mało pieniędzy na inwestycje w technologie, a oni je mają - skarżą się banki na całym świecie. Czy big-techy połkną banki? Tak. Jeśli zechcą.

Banki, a zwłaszcza te w Europie, wciąż nie wyszły na prostą po kryzysie sprzed 10 lat. Wiele z nich ma słabe kapitały, wysokie koszty i niskie zyski, bo mamy czasy niskich stóp procentowych. Nie mają pieniędzy na ogromnie kosztowne wprowadzanie nowych technologii, a zwłaszcza analizy danych. A równocześnie coraz więcej ludzi korzysta z Apple Pay, czy Google Pay, a w Chinach z usług MYbank i WeBank. Wszystko to finansowe dzieci big-techów.

Jeszcze kilka lat temu banki bały się młodych i prężnych startupów - zwanych fintechami - wykorzystujących nowe technologie do świadczenia usług finansowych. Fintechy, owszem, uszczknęły sporą część rynku płatności, ale na tym się skończyło. A same płatności to mało dochodowy biznes. Dlaczego? Bo marże maleją. Niektóre fintechy już giną, bo z takich marż na dłuższą metę nie da się wyżyć. Inne przeżywają, bo dają się sprzedać.

Reklama

Banki już ułożyły się z fintechami

Banki albo je przejmują, albo płaca na tyle dobrze, że małym firmom opłaca się pracować dla nich na wyłączność. Oczywiście, niektóre fintechy wybiły się na samodzielność i urosły jak Revolut czy N26. Ale nie jest pewne, czy też nie padną ofiarą wojny na marże, a poza tym od globalnej skali dzielą je jeszcze lata świetlne. Co innego big-techy, takie jak Facebook, Amazon. Alphabet czy Apple.

Te już teraz w całym systemie finansowym mają potężną pozycję. Zwraca na to uwagę Bank Rozliczeń Międynarodowych (BIS) w Bazylei w rocznym raporcie poświęconym najważniejszym zjawiskom w światowych finansach. BIS zrzesza kilkadziesiąt najważniejszych banków centralnych z całego świata i prowadzi globalne badania systemu finansowego. Tym razem postanowił przyjrzeć się big-techom, bo od nich zależy przyszłość światowych finansów. I finansów każdego z nas.

Ale zostańmy na chwilę przy historii, bo pozwala ona zrozumieć sytuację. Przyczółek swojej pozycji w usługach finansowych big-techy zdobyły dzięki rozkwitowi handlu internetowego. Skoro sklep wysyła towar dopiero po otrzymaniu płatności, to dlaczego ta płatność ma się wlec przez kilka dni, jak z banku do banku, a nie - powiedzmy - trwać 0,3 sekundy? O te kilka dni szybciej przyjdzie upragniony kabelek z usb c na hdmi.

Usługi płatnicze świadczone przez Alipay (należące do Alibaba) lub PayPal (należące do eBay) pozwalają rozliczać płatności tak szybko i zostały już całkowicie zintegrowane z tymi platformami elektronicznego handlu. Wiele banków wyłożyło już ogromne pieniądze, żeby temu dorównać. Inne dopiero to czeka. Ale płatności to tylko przedszkole. Kaszka z mleczkiem. Konfitury są gdzie indziej.

Bo ile można zarobić na przenoszeniu pieniędzy za kabelek usb c z rachunku w banku na rachunek w innym banku, gdy wszyscy walczą o obniżkę marż? Grosze. Prawdziwe pieniądze nadal leżą w bankach i zarabiają na nich banki, a nie big-techy. Konfitury i marże są tam, dokąd płyną depozyty, które można zamienić na intratnie oprocentowany kredyt.

Big-techy zdobyły potężną pozycję tam, gdzie banki były zacofane, a transakcje kartami płatniczymi słabo rozpowszechnione. W Chinach systemy płatności Tencenta i Alibaby przeskoczyły "bankową" epokę i - według obliczeń BIS - transferowane przez nie pieniądze odpowiadają ok. 16 proc. PKB tamtejszej gospodarki. W USA jest to zaledwie 0,6 proc. PKB.

Big-techy z różnym skutkiem starały się świadczyć też inne usługi finansowe. W Chinach oferują inwestycje w fundusze rynku pieniężnego i ubezpieczenia. Fundusz Yu'ebaon należący do Alipay w ciągu pięciu lat pozyskał 150 mld dolarów aktywów i 350 mln klientów. Ale już PayPal zamknął swój fundusz rynku pieniężnego w 2011 roku, bo stopy procentowe w USA spadły do zera.

Banki żyją z kredytu

Dobrze żyją tylko wtedy, gdy dobrze spłacanego kredytu udzielają z tanich, a najlepiej z darmowych depozytów, które na rachunki wpłacają ich klienci. Żyją z różnicy pomiędzy ceną, jaką płacą za depozyt i inkasują za kredyt. Na razie zachodnie big-techy tego jeszcze nie potrafią. Choć jak to się robi, pokazały już big-techy chińskie.

Te z Państwa Środka do 2017 roku udzieliły już pożyczek średnio po 372 dolary na głowę mieszkańca Chin. W Korei Południowej jest to po 115 dolarów na głowę - policzył BIS. Ramię finansowe Alibaby dostarcza finansowanie pod zakupy dokonywane na tej platformie handlowej. To dopiero początek, bo nawet w Chinach pożyczki udzielone przez big-techy to zaledwie 3 proc. kredytów udzielonych tam gospodarstwom domowym. W skali globalnej przychody z działalności finansowej big-techów stanowią na razie tylko 11,3 proc. całkowitych ich przychodów - obliczył BIS. Dlaczego wciąż tak mało? Bo nie mają dostępu do depozytów.

Chiny w 2015 roku sprawę postawiły jednak tak - chcesz prowadzić działalność bankową, to załóż bank. Ze wszystkimi konsekwencjami, restrykcjami i regulacjami, bo to już wcale nie zabawa. Tamtejsi giganci założyli więc banki i zaczęli przyjmować depozyty od ludzi i firm, zazwyczaj wyżej oprocentowane niż w innych bankach.

Czy Facebook, Alphabet, Amazon, Microsoft także założą swoje banki? Odbiorą chleb amerykańskim olbrzymom, jak Bank of America czy Citigroup, wyrzucą z gry Deutsche Bank, Santandera, BNP Paribas i Barclaysa? Mogą to zrobić, bo wtajemniczeni twierdza, że w rajach podatkowych zgromadzili już tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na pokrycie kapitałów co najmniej kilku wielkich banków świata. Ale wcale nie muszą, żeby dobrać się do finansowych konfitur.

BIS, którego jeden z komitetów wydawał przez ostatnie lata surowe regulacje dla sektora bankowego na całym świecie, znane jako Bazylea III, a teraz także Bazylea IV, twierdzi, że jeśli ktoś prowadzi działalność bankową, powinien podlegać takim samym przepisom jak banki. Bez względu na to, czy jest bankiem, big-techem, platformą handlu elektronicznego, czy portalem społecznościowym. Na razie big-techy nie palą się do tego by zakładać swoje banki, choć wielu specjalistów twierdzi, że tak zrobią.

"Facebook, Apple i Amazon będą próbowały stać się jak banki w nie tak odległej przyszłości" - pisze Michael Spencer, specjalista ds. blockchaina portalu Medium.com.

Ale nie muszą, bo mają nasze dane i to w ilościach niewyobrażalnych dla zwykłego człowieka. Te dane liczy się już w petabajtach, o których mało jeszcze kto słyszał. Zostawiamy im je wysyłając maile, używając przeglądarki czy dzieląc się na portalach społecznościowych naszą miłością do kotków. Ale nie tylko. Dzielimy się z nimi również - jak określił to jeden z szefów słynnej Cambridge Analytica - "naszymi demonami". Potrafią te dane analizować, ustalać pomiędzy nimi przyczyny i skutki, współzależności, obliczać prawdopodobieństwo. Ale to tylko część ich przewagi. Kolejną buduje sieć. W jaki sposób?

Każdy nowy wpis pociąga za sobą komentarze lub lajki. Każdy znajomy to dostęp do kolejnych co najmniej kilkudziesięciu znajomych, a każdy z nich to następnych kilkudziesięciu. Analiza powiązań w sieci - przy zerowym koszcie pozyskania nowych danych - zwielokrotnia ich dostępność i trafność. Algorytmy uczą się wciąż je kojarzyć, odrzucać dane bezwartościowe, wyławiać te cenne i układać je w spójne historie.

I stało się. Już teraz niektóre firmy technologiczne na podstawie "miękkich" danych wypracowały tak dobre modele oceny kredytowej, że bardziej trafnie przewidują ryzyko tego, czy ktoś kredyt spłaci, czy nie, niż potrafią to zrobić banki. Taką firmą jest Mercado Libre działające w Ameryce Łacińskiej i Ant Financials należąca do Alibaby - uważają bankierzy z Bazylei. Wykorzystują one ok. 1000 "miękkich" danych o jednym kredytobiorcy.

Sieć stwarza jeszcze inne możliwości

Sprzedawca instaluje swój sklepik z kabelkami na platformie handlowej, bo liczy na dostęp do sieci jej użytkowników. Użytkownicy zaglądają do jego sklepiku, nie musząc szukać daleko, bo liczą, że znajdą kabelek, o który akurat dość trudno, i to po dobrej cenie. Liczba użytkowników rośnie, a to przyciąga sprzedawców. I tak w kółko. Każda ze stron zyskuje jakąś wartość - sprzedawca więcej klientów, klienci szerszy wybór niż w jakimkolwiek sklepie i lepsze ceny. A każda transakcja to kolejne dane. Czemu mają służyć?

Taka platforma na podstawie ich analizy może poprawiać usługi i dobudowywać do nich kolejne, także finansowe. To już się dzieje także w Polsce. PayU należący do Napstera, podobnie jak Allegro, oferuje na tej platformie finansowanie zakupów. Dzięki temu Allegro dalej buduje zasięg i skalę, bo usługi przyciągają kolejnych użytkowników - sprzedawców i kupujących.

To, co wiedzą o nas już teraz big-techy, byłoby dla banków bezcenne. Problem polega na tym, że banki nie za bardzo chciałyby się dzielić z nimi marżą. Big-techy mogłyby bankom podsuwać klientów i być może taki model biznesu się rozwinie.

A równocześnie to, co wiedzą o nas banki, byłoby bezcenne dla big-techów. Mają najważniejsze dane finansowe pozwalające dokładnie stworzyć profil potrzeb i ryzyka klienta. Kłopot z tym, że banki zbierały te dane jeszcze wtedy, gdy nikt nie miał pojęcia o czarnych skrzynkach, algorytmach i analizie wielkich zbiorów danych. Pozamykały je więc w ogromnych silosach, osobnych systemach informatycznych. Teraz starają się to wszystko ze sobą połączyć, co trwa i kosztuje krocie.

W Europie pole gry na korzyść firm technologicznych przechyliła unijna dyrektywa PSD2, której zasadnicze zapisy wejdą w życie w pełni za kilka tygodni. Banki będą musiały dać dostęp do rachunku klienta "stronie trzeciej", jeśli klient sobie tego zażyczy. A zatem prowadzący usługi płatnicze, albo na przykład równocześnie płatnicze i inne usługi finansowe, będzie mógł zajrzeć na rachunek osoby, którą do tego przekona, zorientować się, ile i na co wydaje, jakie są jej potrzeby. I zaoferować swoje usługi. To będzie dla banków spory kłopot.

Banki bronią się wciąż tym, że ludzie mają do nich zaufanie i - przyznajmy - w Polsce jest ono dość wysokie. Ale inaczej sprawy mają się w USA czy w tych krajach Europy, które mocno dotknął kryzys. Z ostatnich badań Instytutu Gallupa wynika, że zaufanie do banków w USA ma 30 proc. ankietowanych. To wprawdzie znacznie więcej niż w pokryzysowym 2009 roku, gdy wyrażało je zaledwie 22 proc., ale prezes banku Pekao Michał Krupiński przytacza badania, z których wynika, że 20 proc. użytkowników Facebooka byłoby skłonnych powierzyć mu swoje pieniądze.

Liczba użytkowników Facebooka, którzy co najmniej raz w miesiącu zaglądają na swój profil, przekroczyła w I półroczu 2,4 mld, a w Europie 385 mln osób. Gdyby 20 proc. założyło na Facebooku swoje rachunki, Facebank miałby na świecie prawie pół miliarda klientów, a w Europie ponad 70 mln. Żaden bank nie mógłby marzyć o tylu klientach, a zwłaszcza o tylu danych.

Jeśli big-techy nie założą banków, to co zrobią?

Mogą rozszerzać swój model działania, wykorzystywać coraz większe i coraz bardziej trafne zbiory danych, by - nie prowadząc formalnie działalności bankowej, nie starając się o kapitał i licencję - trafiać z ofertami usług znacznie celniej niż banki potrafią to zrobić. I oczywiście przejmować - od banków czy od ubezpieczycieli - ich marżę.

Patrząc na to, jak big-techy rozwijają usługi finansowe, bankowcy mówią o "komodytyzacji" usług, które oni dotąd dostarczali. Staniemy się rurą dostarczającą pieniądze jak wodociągi wodę - mówią. Inni będą pieniądze pakować, paczkować, szeleścić nimi lub brzęczeć, podsuwać pod nos klientom i na tym zarabiać krocie. A my nie tylko stracimy dochody, ale całe ryzyko będzie na nas ciążyć.

Bo wyobraźmy sobie taką sytuację - portal społecznościowy czy platforma handlowa udziela kredytów z depozytów zgromadzonych w bankach. Koniunktura się pogorszyła, więc coraz więcej kredytów jest niespłacanych, a grozi to tym, że banki nie oddadzą depozytów. To nic nowego - tak wyglądał zawsze "normalny" kryzys bankowy. Tylko, że bank w takiej sytuacji odpowiada za depozyty swoim kapitałem, a portal, który depozyty zamienił na kredyt, go nie ma. Portal nie ma jak się wypłacić z ryzyka, które sam napompował. A bank zapłacić za nie musi.

Dlatego bankowcy z Bazylei uważają, że big-techy mogą stworzyć nowe ryzyko dla całego światowego systemu finansowego. Trzeba znaleźć sposoby, żeby mu zapobiegać. Ale nadzór nad big-techami musi być szerszy niż nad bankami i obejmować także dane i sposób ich wykorzystania, zapewnienie ich prywatności, ochrony danych i interesów konsumentów.

- Powinniśmy reagować na wejście big-techów na rynek usług finansowych w taki sposób, żeby niosło to korzyści, przy jednoczesnym ograniczeniu ryzyka (...) Polityka publiczna musi opierać się na bardziej kompleksowym podejściu, uwzględniającym regulacje finansowe, konkurencję oraz przepisy dotyczące prywatności danych - powiedział autor części raportu poświęconej big-techom Hyun Song Shin, szef Departamentu Analiz w BIS.

Na czym mogą polegać korzyści?

Na umiejętności zbijania marż do zera. Na ścięciu - dzięki technologiom - ogromnych kosztów działalności banków, w niektórych krajach sięgających nawet 80 proc. Kredyt może być o wiele tańszy, a depozyt znacznie droższy i to także dla prawie 2 mld ludzi na świecie, którzy w ogóle nie mieli nigdy z żadnym bankiem do czynienia.

Czym ryzykujemy? Tym, że igramy z ogniem. Prawo nie ogarnia nowych technologii, a one wciąż wymykają się prawu. Ryzykujemy po prostu kryzysem i to na wielką skalę.

Po latach przyzwolenia na nieskrępowaną i niefrasobliwą działalność, a także naruszanie prawa przez big-techy regulatorzy zaczęli się coraz bardziej uważnie im przyglądać. I to nie tylko w Europie, gdzie od kilku lat kłuły w oczy z powodu "optymalizacji" podatkowej, ale także w USA. Najwyższa w historii kara 5 mld dolarów, którą amerykański urząd antymonopolowy nałożył w końcu lipca na Facebooka za przyzwolenie, by Cambridge Analytica swobodnie buszowała po kontach kilkudziesięciu milionów użytkowników i podważyła fundamenty demokracji może być tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Pod koniec lipca amerykański Departament Sprawiedliwości ogłosił, że rozpoczyna postępowanie o nadużycie pozycji monopolistycznej przez big-techy, ale nie podał, które konkretnie firmy ono obejmie. Ma zbadać "praktyki platform internetowych, (firmy) dominujące w wyszukiwarkach internetowych, mediach społecznościowych i usługach detalicznych" - głosi komunikat.

Niewykluczone, że Komisja Europejska już nowej kadencji zacznie się zastanawiać, czy big-techy przestrzegają obowiązującego od zeszłego roku w Unii prawa o ochronie danych osobowych (GDPR, czyli RODO). Wprowadza ono fundamentalną zasadę - dane użytkownika są tylko jego własnością. Nie można nimi się wymieniać, handlować ani używać do czegokolwiek bez zgody właściciela.

Prawdopodobnie wszystko to na razie za mało, choć być może nie jest jeszcze za późno - wynika z analizy ekonomistów z Bazylei. Wszystkie te akcje są raczej sposobem podszczypywania big-techów, niż próbą stanięcia twarzą w twarz z problemem. Big-techy nie znają granic. Regulacje ich działalności powinny być podobne wszędzie na świecie.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bank | fintech | technologie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »