Trudne oswajanie nieujarzmionego giganta z Azji

"Stosunki amerykańsko-chińskie nigdy nie będą wspaniałe, ale też nigdy się nie załamią" - to zdanie wygłoszone niegdyś przez Zhu Rongii, premiera Chin w latach 1998-2003, ani trochę nie straciło na aktualności. Oba mocarstwa muszą współpracować, ale też nigdy dotąd tak silnie ze sobą nie rywalizowały.

Stan stosunków gospodarczych między Stanami Zjednoczonymi a Chinami najlepiej zdaje się określać słowo mutualizm. Ten wywodzący się z biologii termin opisuje współzależność, jednocześnie podkreślając jej nieodzowność. Czy Amerykanie byliby w stanie znaleźć inny niż Chiny kraj, który tak chętnie finansowałby ich rosnący w nieskończoność deficyt finansów publicznych? Czy Chińczycy mogliby marzyć o innych niż Amerykanie, równie chętnych do zakupów, konsumentach? Obie strony już dawno uświadomiły sobie konieczność współdziałania w sferach gospodarczej i politycznej, choć współpraca ta nie jest wolna od napięć.

Reklama

Międzymocarstwowe spory są wypadkową sprzecznych interesów obydwu krajów. Stany Zjednoczone to globalny lider polityczny i gospodarczy, dążący do utrzymania swej pozycji. Wydarzenia ostatnich lat pokazały jednak, że realizacja tej strategii nie przebiega gładko. Osłabieni atakami terrorystycznymi, kosztami dwóch wojen, rosnącym długiem publicznym i, wreszcie, będąc pod stałą presją konkurencji ze strony Chin i innych wschodzących gospodarek, Amerykanie, choć ciągle silni, zaczęli oddawać pola. Jeszcze parę lat temu, mówiąc o globalnym przywództwie USA bez wahania można było je nazwać niekwestionowanym. Dziś nikt tego nie zrobi.

Chiny to kraj na dorobku, który błyskawicznie nadrabia zaległości z czasów biedy i złych przywódców. Choć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w chińskiej polityce formalnie nic się nie zmieniło i państwem nadal rządzą komunistyczni autokraci, to ci obecni świetnie rozumieją i skutecznie uprawiają współczesną realpolitik. Chiny w najbliższym czasie będą coraz częściej wkraczać na pola zarezerwowane dotychczas dla podupadającego dziś na zdrowiu globalnego hegemona.

Pekin mógłby pomóc

Długą listę trudnych tematów w amerykańsko-chińskich relacjach otwiera bezpieczeństwo. Głównym problemem Stanów Zjednoczonych na tym polu są Korea Północna czy Iran, które niebawem mogą dysponować bronią nuklearną oraz Afganistan, postrzegany w ostatnich latach, jako gniazdo międzynarodowego terroryzmu. W każdym z tych krajów Chińczycy, dzięki swej rosnącej sile gospodarczej, mogą odgrywać istotne role polityczne.

Żadne inne państwo na świecie nie ma większego wpływu na reżim północnokoreański niż Chiny. Państwo Środka jest największym partnerem handlowym Korei Północnej, zaopatrującym reżim Kim Dzong Ila w żywność, paliwa i broń. Chińczycy dotychczas nie ulegali naciskom USA w sprawie rozbrojenia Pyongyangu. Zależało im na utrzymaniu status quo, ponieważ ewentualny upadek władzy Kim Dzong Ila mógłby zaowocować rodzącym wiele trudności masowym napływem ludności z Korei Północnej na terytorium Chin.

Iran z kolei jest dla Chin istotnym źródłem dostaw ropy i skroplonego gazu oraz jednym z najważniejszych odbiorców broni. Chińskie firmy energetyczne i budowlane w ostatnich latach gorliwie wypełniały próżnię w gospodarce, jaka powstała po nałożeniu przez ONZ sankcji gospodarczych na irański reżim i stopniowym wycofywaniu się z tego kraju zachodnich koncernów.

Na największą pomoc Chin Stany Zjednoczony prawdopodobnie mogą liczyć w Afganistanie, choć tam przed paroma laty doszło do dość istotnego zgrzytu między tymi mocarstwami. Chiny w 2007 roku przejęły prawa do najbardziej wartościowych afgańskich złóż miedzi Aynak, wchodząc tym samym w paradę USA, które ponosiły i nadal ponoszą znaczące koszty związane z próbami ustabilizowania sytuacji w kraju.

Jednakże w Chinach odżyły niedawno głosy mówiące o korzyściach z zawiązania paktu chińsko-afgańsko-pakistańskiego, który pozwoliłby odtworzyć "jedwabny szlak", łączący przed wiekami Państwo Środka ze światem arabskim i Europą. Współpraca w ramach tak zwanej "grupy pamirskiej", której nazwa pochodzi od pasma górskiego biegnącego przez terytoria wszystkich trzech państw, miałaby polegać na wspólnej budowie infrastruktury drogowej i energetycznej.

Głód technologii

A co Amerykanie mają do zaoferowania Chińczykom? Gospodarka Państwa Środka wydaje się działać jak dobrze naoliwiony mechanizm, który trzeba jedynie zaopatrywać w surowce i nowe technologie. O ile dostęp do głównych surowców naturalnych Chińczycy dość skutecznie sobie zapewniają, to najnowocześniejsze technologie rodzą się głównie w Ameryce. Stąd kwestia dostępu do nowinek technologicznych jest z punktu widzenia Pekinu najważniejszym tematem rozmów z Amerykanami. Sprawa technologii wiąże się zarówno z eksportem do Chin wytwarzanych w Stanach zaawansowanych technologicznie produktów, jak również możliwością zakupu produkujących je amerykańskich firm.

Dobrym przykładem chińskich problemów w relacjach z Amerykanami na polu wysokich technologii jest koncern Huawei, pod względem przychodów drugi największy na świecie - po szwedzkim Ericssonie - producent sprzętu telekomunikacyjnego. Jak napisał niedawno "The Economist", chińska grupa traktowana jest w USA, jako korporacyjna wersja partii komunistycznej. Gdy w zeszłym roku chiński koncern był bliski podpisania kontraktu na dostawy sprzętu dla firmy Sprint Nextel, trzeciego największego operatora sieci komórkowej w USA, jeden telefon z Waszyngtonu do prezesa amerykańskiej firmy wystarczył, by rozmowy te zakończyły się fiaskiem. Co więcej, amerykańskie władze w tym roku cofnęły transakcję przejęcia przez Chińczyków patentów firmy 3Leaf, bankruta z Doliny Krzemowej.

O ile kwestia bezpieczeństwa zawsze będzie dla USA sprawą o nadrzędnym znaczeniu, to w rozmowach Amerykanów z Chinami nie sposób nie docenić wagi stosunków gospodarczych. Tutaj Amerykanie także mają mnóstwo do załatwienia.

Podstawową kością niezgody między obydwoma mocarstwami jest kurs chińskiej waluty wobec dolara. USA zarzucają Chińczykom sztuczne zaniżanie wartości juana, co jest równoznaczne z subsydiowaniem chińskiego eksportu. Niezależnie od kwestii walutowych, Chiny silnie wspierają swych eksporterów kredytami, które według Amerykanów nie są udzielane zgodnie z zasadami wolnego rynku. Problemem amerykańskich firm jest także ograniczony dostęp do chińskiej gospodarki, w tym przetargów publicznych. Ponadto Chińczycy, z zasady nie przestrzegają praw autorskich, co prowadzi do piractwa na niespotykaną nigdzie indziej na świecie skalę, uderzając w interesy największych amerykańskich producentów.

Pingpongowe zbliżenie

Przy próbie oceny stosunków chińsko-amerykańskich nie sposób oddzielić polityki od gospodarki, bo to właśnie czynnik polityczny umożliwił błyskawiczny rozwój wymiany handlowej USA i Chin w ostatnich latach. Co ciekawe, silna współzależność między tymi krajami wytworzyła się w ciągu trzydziestu lat, czyli relatywnie krótkiego okresu z punktu widzenia budowania i upadków wielkich cywilizacji. O ile dziś może się to wydawać nieprawdopodobne, Stany Zjednoczone jeszcze w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie uznawały Chińskiej Republiki Ludowej, jako państwa, co w praktyce oznaczało ograniczenie kontaktów gospodarczych między nimi do minimum.

Do otwarcia w stosunkach amerykańsko-chińskich walnie przyczynił się prezydent Richard Nixon. Skorzystał on z nasilającego się konfliktu na linii Pekin - Moskwa i w 1971 roku wysłał do Chin amerykańską drużynę tenisa stołowego. Kilka tygodni po tym Waszyngton zdjął ponad 20-letnie embargo handlowe. Do ustanowienia stosunków dyplomatycznych doszło w 1979 roku, w którym to po raz pierwszy w historii chiński przywódca złożył wizytę w USA.

Był to Deng Xiaoping, uznawany za ojca gospodarczego sukcesu współczesnych Chin i ich otwarcia na świat. To za jego rządów komunistyczna partia Chin potępiła rewolucję kulturalną Mao Zedonga i rozpoczęła modernizację kraju. Na wybrzeżu wydzielono specjalne strefy ekonomiczne, do których dostęp otrzymał zachodni kapitał. Uruchomiono także kształcenie kadr, zarówno w zakresie nauki i rozwoju technologii, jak również pod kątem biznesu. Stopniowo wprowadzano gospodarkę rynkową, choć od początku było wiadomo, że będzie się to działo pod ścisłą kontrolą partii.

Za rządów Xiaopinga Chiny i USA podpisały porozumienie o stosunkach handlowych, które zakładało wzajemne przyznanie tak zwanej klauzuli największego uprzywilejowania (KNU). Taka sama klauzula obowiązuje wszystkich członków Światowej Organizacji Handlu (WTO), do których Chiny dołączyły dopiero w 2001 roku, otwierając nowy rozdział w stosunkach gospodarczych łączących oba mocarstwa.

Ma być lepiej

Za prezydentury George'a Busha juniora zainicjowano chińsko-amerykański dialog gospodarczy (Strategic and Economic Dialogue), który do dziś stanowi najważniejsze forum do dyskusji na temat spraw ekonomicznych łączących (i dzielących) Waszyngton i Pekin. Ostatnie, trzecie spotkanie w tej formule, odbyło się w maju tego roku.

W agendzie trzydniowego spotkania chińskich i amerykańskich oficjeli pojawiły się wszystkie najistotniejsze tematy dzielące USA i Chiny, a efektem rozmów było kilka interesujących rozstrzygnięć. Uzgodnienia między stronami zakładają, że Chiny mają zwiększyć dostęp do kluczowych sektorów swej gospodarki dla amerykańskich firm, w tym między innymi do lukratywnych przetargów publicznych, w których jak dotychczas faworyzowano rodzime przedsiębiorstwa. W zamian Amerykanie mają ograniczyć zakaz eksportu wysokich technologii. Chińczycy zobowiązali się także do otwarcia swego rynku dla amerykańskich firm oferujących jednostki funduszy inwestycyjnych, a także wyrazili chęć wpuszczenia na swój rynek ubezpieczycieli samochodów. Po raz pierwszy w historii wyrazili również gotowość do rozmów na temat wypracowania wspólnych standardów w zakresie wsparcia kredytowego dla eksporterów - instrumentu, z którego Chińczycy intensywnie korzystają, by zwiększać działania firm z chińskim kapitałem za granicą.

Według analityków, porozumienie dało więcej efektów niż powszechnie oczekiwano, jednak zasadne wydaje się pytanie, czy Chiny zdecydują się na wprowadzanie jego postanowień w życie. Zrobią to oczywiście tylko wtedy, gdy uznają, że im się to opłaci.

Przepychanki o juana

Takie właśnie hiperpragmatyczne podejście Chin do relacji z USA najlepiej widać w stosunku do kwestii narodowej waluty, która - wbrew oczekiwaniom amerykańskiej opinii publicznej i wielu ekspertów - podczas ostatniego dialogu zajęła mało wyeksponowane miejsce. Chińczycy zobowiązali się jedynie do dalszego uelastyczniania kursu we własnym tempie, co - biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia - może znaczyć bardzo niewiele.

Nietrudno jest zrozumieć opór Chińczyków w kwestii urealniania kursu renminbi, bo tak oficjalnie nazywa się tamtejsza waluta, o której powszechnie mawia się juan, co oznacza po chińsku ni mniej ni więcej, tylko po prostu pieniądz. Biorąc pod uwagę fakt, iż ich eksport jest w znacznym stopniu nisko marżowy i pracochłonny, łatwo zauważyć, że silniejsza aprecjacja juana bezpośrednio uderzyłaby w jego konkurencyjność.

Jednakże ostatnie dane handlowe wydają się sugerować, że silniejszy juan mógłby być do przyjęcia dla chińskich władz. Po tym jak w okresie styczeń-marzec 2011 roku Chiny zanotowały pierwszy od ponad siedmiu lat kwartalny deficyt w handlu zagranicznym, dane kwietniowe utwierdziły rynki w przekonaniu, że był to jednorazowy efekt wynikający z wysokich cen surowców, na które nałożyła się sezonowa chęć budowy zapasów przez chińskie firmy.

Ponadto chińskie władze monetarne od dobrych paru kwartałów walczą z inflacją, a umocnienie juana pozwoliłoby spowolnić nieco podwyższanie stóp procentowych, które od października poszły w górę czterokrotnie, by ograniczyć wzrost inflacji, co przyczyniło się już do lekkiego spowolnienia wzrostu gospodarczego.

Inflacja jest po części efektem ekspansywnej polityki gospodarczej Chin, ale swą cegiełkę do nakręcania wzrostu cen w Chinach dołożyli sami Amerykanie. Walka z kryzysem gospodarczym poprzez stosowanie przez Fed tak zwanego ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej doprowadziła do wzrostu cen surowców na świecie. Postawiło to Chińczyków przed dylematem: czy powinni osłabić kurs własnej waluty, ograniczając tym samym presję inflacyjną, czy ryzykować wysoką inflację i mierzyć się później z jej wielorakimi konsekwencjami? Jak dotychczas Chińczycy, po okresie dwuletniego zamrożenia kursu juana wobec dolara w latach 2008-2010, wrócili do delikatnego, stopniowego jego umacniania. Od czerwca ubiegłego roku chińska waluta zyskała wobec dolara około 5 proc., co według Amerykanów nie jest jednak wystarczające.

Renminbi wypiera dolara

W kontekście amerykańsko-chińskich sporów o kurs juana warto odnotować podejmowane przez Państwo Środka działania mające na celu zwiększenie znaczenia narodowego pieniądza, jako waluty międzynarodowej. Chińczycy w czerwcu 2009 roku uruchomili pilotażowy program umożliwiający wykorzystywanie chińskiej waluty do rozliczeń w handlu między pięcioma chińskimi miastami a Hongkongiem, Makau i dziesięcioma krajami należącymi do Stowarzyszenia Narodów Azji-Południowo-Wschodniej (ASEAN). Program ten znacznie poszerzono rok później, umożliwiając firmom z dwudziestu chińskich prowincji rozliczenia transakcji w juanie z partnerami na całym świecie. Korzyści z punktu widzenia Chin są oczywiste: koszty transakcyjne i koszty ryzyka związanego z fluktuacją kursów walutowych obniżają się. Co więcej, zmniejsza się napływ dolarów do Chin, który dotychczas powodował aprecjację chińskiej waluty, zwiększał inflację oraz i tak już olbrzymie dolarowe rezerwy.

Statystyki wskazują na coraz większe znaczenie rozliczeń w juanie. Między czerwcem 2010 roku a marcem 2011 roku rezerwy Hongkongu w juanie wzrosły pięciokrotnie do 450 mld juanów, czyli około 70 mld dol. Jak napisali w raporcie z maja 2011 roku analitycy z międzynarodowej firmy prawniczej Linklaters, dotychczasowe prognozy zakładające, że rezerwy te za pięć lat trzeba będzie liczyć w bilionach, wyglądają dziś dość konserwatywnie. Więcej statystyk: w pierwszym kwartale 2011 roku chiński juan odpowiadał za rozliczenia 7 proc. całego eksportu i importu Chin, choć rok wcześniej było to jedyne 0,5 proc. Według statystyk przygotowywanych przez władze monetarne Hongkongu, za trzy do pięciu lat nawet do połowy wartości chińskiego handlu międzynarodowego będzie rozliczane w juanie.

Gdyby Chińczykom udało się przekonać dostawców surowców do przejścia na rozliczenia w juanie, problem chińskiej inflacji wywołanej przez Fed przestałby istnieć. Dziś już mało kto ma wątpliwości, co do tego, że juan stanie się znaczącą walutą rezerwową świata, być może nawet równie ważną co dolar czy euro. Pytanie na dziś brzmi nie czy, ale kiedy.

O ile możemy podejrzewać, że dynamika chińskiej gospodarki sprawi, że pewnie niedługo, to powinniśmy być też świadomi, że bez gotowości chińskich władz do wspierania rozwoju instrumentów finansowych opartych na juanie, może to nie nastąpić zbyt szybko. Rynek obligacji denominowanych w chińskiej walucie jest póki co bardzo mały. Chińskie ministerstwo finansów w grudniu 2010 roku uplasowało obligacje o wartości 8 mld juanów, sporadycznie pojawiają się mniejsze emisje obligacji korporacyjnych. Niechęć inwestorów do tej formy pozyskiwania kapitału wynika z jednej strony z obaw o płynność na tym rynku, a z drugiej z faktu, iż zebrane środki mogą być inwestowane praktycznie tylko w Chinach.

Nierówna konkurencja

Kwestia kursu walutowego to tak naprawdę jedynie wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o zarzuty wobec Chin, że na globalnym rynku grają nie fair. Istotnym problemem zarówno dla firm ze Stanów Zjednoczonych, jak i tych z Unii Europejskiej, jest brak dostępu do wartego ponad bilion dol. rynku zamówień publicznych w Chinach. W ramach WTO Chińczycy przygotowują się obecnie do przyjęcia Umowy o Przetargach Rządowych (Government Procurement Agreement), która ma gwarantować jej sygnatariuszom równy dostęp do przetargów publicznych. Póki co, największe problemy napotykają firmy dostarczające rozwiązania w zakresie inteligentnych sieci elektroenergetycznych (smart grids), jak również różnego rodzaju urządzeń związanych z bezpieczeństwem danych, takich jak karty dostępu, firewalle czy chronione bazy danych.

Chiny z jednej strony starają się chronić swój olbrzymi rynek wewnętrzny przed produktami i usługami firm zagranicznych, a z drugiej robią wszystko, by ich własne przedsiębiorstwa miały jak najlepsze warunki funkcjonowania na rynkach zewnętrznych. W Chinach wytworzył się bardzo niekorzystny dla konkurentów, korupcyjny system wsparcia państwowych firm-eksporterów przez także państwowe chińskie banki. Większość decyzji w sprawie kredytów czy gwarancji dla największych krajowych przedsiębiorstw zapada w trybie uznaniowym, niemającym nic wspólnego z zasadami wolnego rynku.

System finansowania wielkich firm w Chinach jest oparty w dużej mierze na prywatnych powiązaniach między ich szefami, prezesami banków i lokalnymi władzami, z których większość jest także umocowana w partii. Dla wielu zachodnich firm, które muszą działać według zwykłych zasad rynku, jest to sytuacja zabójcza.

Bolączką dla wielu zachodnich przedsiębiorstw działających w Chinach jest tamtejsze piractwo komputerowe wynikające z bardzo nonszalanckiego podejścia do praw autorskich. Według danych Business Software Alliance ponad trzy czwarte oprogramowania wykorzystywanego w Chinach jest nielegalnie skopiowane. Jak duży jest to problem, doskonale widać na przykładzie Microsoftu. Według prezesa, Steve'a Ballmera, tegoroczne przychody Microsoftu z rynku chińskiego wyniosą raptem 5 proc. przychodów z rynku USA, choć liczba nowych komputerów jest na obu rynkach mniej więcej równa. W Chinach nie ma większego problemu z zakupem Windowsa czy Office'a za dwa lub trzy dolary. Powoduje to, że przychody Microsoftu z Chin, w których mieszka 1,3 mld ludzi, są mniejsze niż przychody wygenerowane w Holandii, państwie zamieszkałym przez niespełna 17 mln osób.

Smok numerem 2

Aby przedstawić całkiem jasny obraz chińsko-amerykańskich stosunków gospodarczych, warto przypomnieć garść faktów, weryfikujących obiegowe opinie o stanie Państwa Środka. Gospodarka Chin, choć przez ostatnie trzy dekady rosła w imponującym tempie, ciągle jest dużo mniejsza niż gospodarka USA. Wartość amerykańskiego PKB w 2010 roku wyniosła 14,6 bln dol., a chińskiego - 5,7 bln dol. Wiele uwagi w ostatnim czasie wzbudził fakt, że gospodarka chińska pod względem wartości PKB wyprzedziła Niemcy i Japonię, stając się drugą największą potęgą na świecie. Jednak PKB na mieszkańca Chin jest ciągle dalekie od standardów świata zachodniego - wynosi około 4200 dol., wobec 47100 dol. w USA. Nie zmienia to jednak faktu, iż gospodarka chińska wyprzedzi amerykańską, a jedyną niewiadomą jest kiedy się to stanie.

Co w takiej sytuacji mogą zrobić Amerykanie? Nie mają innej drogi, niż stale naciskać na Chiny, by dalej otwierały swoją gospodarkę, jednocześnie domagając się przestrzegania uznawanych przez większość świata norm w zakresie prowadzenia biznesu.

Wiele wskazuje jednak na to, że nawet najlepiej prowadzone negocjacje nie zapewnią Amerykanom utrzymania strategicznej przewagi nad Państwem Środka w długim terminie. Kluczem do jej zachowania wydaje się innowacyjność - element rozwoju gospodarczego, w którym stawiającym na odtwórczą, masową produkcję Chinom ciągle sporo brakuje.

Mikołaj Timme

Inflacja, bezrobocie, PKB - zobacz dane z Polski i ze świata w Biznes INTERIA.PL

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: Chiny | chińskie | juan | Private Banking | USA | dolar
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »