Budżetowanie szpitali spowoduje, że pacjenci okażą się zbędni

Andrzej Sośnierz, poseł z listy PiS, polemizuje z ministrem Konstantym Radziwiłłem. Czy poglądy byłego szefa NFZ mają szansę na uwzględnienie? - Decyzje jeszcze nie zapadły, trwa dyskusja, w którą się włączam. Jestem uczciwy wobec moich wyborców. Nie mogę milczeć, kiedy padają propozycje rozwiązań niekorzystnych dla pacjentów - mówi Sośnierz.

Rynek Zdrowia: - Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł podkreśla, że powszechne ubezpieczenie zdrowotne "rozczarowuje coraz więcej uczestników tego systemu - zarówno pacjentów, jak i tych wszystkich, którzy pracują w systemie ochrony zdrowia". Pan też jest rozczarowany?

Andrzej Sośnierz: - Tak, jestem rozczarowany, jednak nie systemem ubezpieczeniowym, ale wieloma polskimi politykami, którzy nie potrafią zarządzać ochroną zdrowia w sposób systemowy, preferując zarządzanie bezpośrednie, dyrektywne. Poza tym trudno być rozczarowanym czymś, co tak naprawdę w Polsce nigdy na dobre nie zaistniało.

Reklama

- Zarządzający powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym w naszym kraju najwyraźniej nie dorośli do innego systemu niż ten, który funkcjonował w Polsce za PRL-u. Bo prawdziwy system ubezpieczeniowy wymaga od polityków wyrzeczenia się części funkcji władczych.

- Przypomnę, że tuż po wprowadzeniu kas chorych od razu pojawiła się tendencja do ponownego centralizowania. Politycy nie potrafili właściwie wykorzystywać wszystkich instrumentów systemu kas chorych, wracając myślami do rosyjskiego, centralistycznego modelu Siemaszki z początku XX wieku.

- Wprawdzie minister zdrowia Konstanty Radziwiłł chętniej przywołuje brytyjskie rozwiązania lorda Williama Beveridge'a (wprowadzony w 1948 roku system ubezpieczeń społecznych, do którego wyłączono opiekę medyczną i utworzono dla niej specjalny fundusz finansowany z podatków ogólnych - przyp. red.), bo język angielski ładniej brzmi dla polskiego ucha, ale w swojej istocie kolejne ekipy rządzące stopniowo wracają do systemu Siemaszki...

Czyli powszechne ubezpieczenie zdrowotne mamy tylko w teorii?

- Tak. Przykładów potwierdzających ten stan rzeczy jest wiele. Jednym z nich jest sposób posługiwania się wyceną świadczeń jako instrumentem zarządzania systemem. Przyjrzyjmy się kardiologii interwencyjnej. Na początku ceny w tym zakresie były świadomie przeszacowane, aby spowodować powstanie odpowiedniej, adekwatnej do potrzeb liczby ośrodków kardiologii inwazyjnej. I taka sieć powstała.

- Niestety, zdecydowanie zbyt późno, bo dopiero w tym roku, następuje poważna korekta wycen. Tymczasem należało to zrobić około dziesięciu lat temu, aby nie dopuścić do uruchomienia zbyt dużej liczby ośrodków, z czym mamy obecnie do czynienia. To jest jeden z klasycznych wręcz przykładów błędnego posługiwania się ceną świadczeń przez polityków.

- Teraz głośno mówi się, że ośrodki kardiologii interwencyjnej wybierają tzw. rodzynki. Trzeba jednak zapytać, kto te rodzynki stworzył? Jeśli rodzice postawią na stole rodzynki albo kosz łakoci, to kto jest winny, że małe dzieci po nie sięgają? Maluchy czy ich rodzice?

- A problem, że prywatni przedsiębiorcy sięgają po dobrze wycenione procedury jest znacznie szerszy. Jeżeli prywatny przedsiębiorca popełni błąd w zarządzaniu, jest zdany tylko na siebie.

- Jeśli jednak błędne decyzje podejmują podmioty publiczne, mogą liczyć np. na pomoc samorządów, posłów, ministra, NFZ-u, a nawet darczyńców. Wszyscy litują się nad źle zarządzaną placówką publiczną, czasem z satysfakcją obserwując bankructwo podmiotu niepublicznego.

W dyskusjach o polskiej ochronie często pada argument, że kas chorych nie należało likwidować, ale doskonalić ich funkcjonowanie. Pan również głośno o tym mówi, także jako były szef Śląskiej Kasy Chorych. Taki pogląd nie jest zgodny z programem obecnego kierownictwa resortu zdrowia i szerzej - rządu PiS, choć z list tej partii został pan wybrany posłem.

- Zdania nie zmieniłem. Zbliżony był też do moich poglądów program profesora Zbigniewa Religi, na który PiS też się powołuje. Wyborcy na Śląsku znają dobrze moje poglądy dotyczące funkcjonowania systemu ochrony zdrowia i dlatego tak licznie oddali na mnie swoje głosy.

- Oczywiście, jestem nie tyle za doskonaleniem systemu ubezpieczeniowego w naszym kraju, co za jego faktycznym wprowadzeniem, gdyż - jak wcześniej powiedziałem - nigdy takiego systemu w naszym kraju tak naprawdę nie mieliśmy. Zanim zaistniał, już go zepsuto.

Należy likwidować Narodowy Fundusz Zdrowia?

- Powstanie NFZ było jednym z etapów psucia systemu. Przypomnę, że scentralizowany Fundusz zastąpił zdecentralizowane, podlegające samorządom, kasy chorych. Dzięki wprowadzeniu kas, minister nie mógł już zadzwonić i powiedzieć komuś w województwie: "dyrektorze, dajcie więcej pieniędzy szpitalowi w mieście X".

- Nadal dobrze pamiętam, jak szefowie resortów nie mogli wręcz znieść sytuacji, w której nie mogli kierować w "dół" swoich poleceń. Właśnie dlatego, gdy tylko pojawiły się kasy chorych, politycy zaczęli je centralizować. Największy "postęp" w zakresie centralizacji dokonał się za rządów Platformy Obywatelskiej, która tylko, niestety werbalnie, opowiadała się za decentralizacją. Mam nadzieję, że ciągle jeszcze dyskutowane przez obecny rząd koncepcje odwrócą tę tendencję.

NFZ zamiast kas chorych to jednak wynalazek SLD, a nie PO.

- Tak, ale zupełne ubezwłasnowolnienie NFZ i skupienie całego zarządzania ochroną zdrowia nastąpiło za ministra w rządzie PO-PSL Bartosza Arłukowicza.

Wróćmy do obecnej kadencji. Minister Radziwiłł zapewnia, że pieniądze na służbę zdrowia w państwowym funduszu celowym, tj. w zakładce budżetowej, zastąpią to, co obecnie nazywamy powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym. Przekonuje, że takie rozwiązanie to nie powrót do PRL-u, ale trend w wielu krajach Europy Zachodniej, gdzie to państwo, a nie wolny rynek odpowiada za zdrowie obywateli. Pana nie przekonał?

- To, że Państwo kreuje i odpowiada za politykę zdrowotną, nie podlega dyskusji. Otwarte jest natomiast pytanie, jakimi narzędziami oraz metodami powinno się posługiwać, aby osiągnąć zamierzone cele. Na przykład państwo może pobudzać konkurencję na rynku świadczeń lub tego nie robić.

- Nie mówmy jednak o rynku, bo ten - tak naprawdę - również nigdy w polskiej ochronie zdrowia nie zaistniał. Wszystkie reguły gry w naszej opiece zdrowotnej od lat dyktuje minister zdrowia. To on tak naprawdę decyduje, za co i ile państwo ma płacić. Gdzie tu więc jest jakiś rynek?

- Owszem, występują pewne elementy rynkowe, jak na przykład pieniądz, czyli płacenie za określone świadczenia lub cena. Przecież posługiwanie się pieniądzem to podstawowy element rynku - bez względu na to, czy mamy system budżetowy, ubezpieczeniowy czy mieszany.

- Finansowanie ochrony zdrowia z zakładki budżetowej obarczone jest niebezpieczeństwem dowolnego kształtowania rokrocznie budżetu na zdrowie. Jestem zwolennikiem rozwiązania ubezpieczeniowego dlatego, że jego największym sukcesem w Polsce było uniezależnienie pieniędzy na ochronę zdrowia od corocznych parlamentarnych oraz politycznych przetargów dotyczących dzielenia budżetu państwa.

Resort zdrowia chce więc uciekać przed czymś, czego w Polsce nie ma?

- Dokładnie tak właśnie się dzieje.

W planowanej reformie część zadań obecnej Centrali NFZ przejmie minister zdrowia, a kontraktowanie przejdzie do Wojewódzkich Urzędów Zdrowia. Będą one, jak poinformował minister Radziwiłł, zorganizowane w systemie zależności pionowej od ministra zdrowia, przy wojewodach "na zasadzie administracji niezespolonej". Dobry pomysł?

- Dyskusja jak to będzie, na szczęście jeszcze trwa, ale pionowa organizacja zarządzania to właśnie jedna z cech centralnego systemu Siemaszki i jego PRL-owskiej odmiany. Wracając jeszcze do rynku - jego słynna niewidzialna ręka pojawia się tam, gdzie państwo nie potrafi dobrze zarządzać systemem.

- Proszę zwrócić uwagę, że w Polsce prywatny sektor medyczny i rynek rozwijały, się mimo funkcjonującego systemu Siemaszki tam, gdzie system publiczny był niewydolny. Właśnie dlatego powinniśmy się zastanowić, w jaki sposób wdrażać wydolny system ubezpieczeń zdrowotnych, a nie wracać do finansowania budżetowego.

- Przypomnę, że na Śląsku, w czasach kas chorych, nie powstawały komercyjne przychodnie z ofertą abonamentów medycznych dla pracowników. Dlaczego? Bo śląska kasa była wydolna. Inaczej działo się w tym czasie np. w Warszawie, gdzie system publiczny pozostawiał pole do rozwoju prywatnych sieci abonamentowych.

Polemizuje pan z obecnym ministrem zdrowia. Czy pana poglądy mają szansę na uwzględnienie?

- Decyzje jeszcze nie zapadły, trwa dyskusja, w którą się włączam. Pozostaje mi powtórzyć, że jestem uczciwy wobec moich wyborców. Nie mogę milczeć, kiedy padają propozycje rozwiązań ewidentnie niekorzystnych dla pacjentów. Przecież np. planowane budżetowanie szpitali oznacza, że ich finansowanie będzie zależało między innymi od dobrych relacji dyrektora szpitala z Wojewódzkim Urzędem Zdrowia czy wręcz z ministrem.

- Obecnie, przy wszystkich wadach systemu i często niewłaściwych wycenach, finansowanie szpitali ma jednak związek m.in. z liczbą przyjmowanych pacjentów, w tym systemie ważny jest ciągle jeszcze pacjent.

- Natomiast bardzo upraszczając, można powiedzieć, że w systemie budżetowania szpitali pacjenci okażą się zbędni, a dyrekcje lecznic koncentrować się będą na zdobywaniu przychylności władzy. To już przerabialiśmy. Skutek znamy.

Rozmawiał Wojciech Kuta

Więcej informacji w miesięczniku "Rynek Zdrowia"

Dowiedz się więcej na temat: służba zdrowia | szpitale | Narodowy Fundusz Zdrowia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »