​Energię przywieje wiatr z morza

Podpisanie przez prezydenta ustawy o wspieraniu morskiej energetyki wiatrowej otwiera drogę do rozwoju w Polsce jednej z najbardziej obiecujących gałęzi Odnawialnych Źródeł Energii (OZE), która daje ogromne możliwości wytwarzania zielonej energii przy coraz efektywniejszych technologiach i bez społecznych wątpliwości, które towarzyszą inwestycjom w wiatraki na lądzie. To także kolejny kamyk wrzucony do ogródka dekarbonizacji polskiej energetyki.

Wykorzystanie "wiatru z morza" do produkcji energii ma szansę stać się trzecim, poważnym sposobem wytwarzania, który uzupełni znaczące źródła OZE z wiatru i słońca. Dotychczasowy rozwój OZE u nas przebiegał w kolejności: lądowe farmy wiatrowe, instalacje słoneczne, i dopiero na obecnym etapie ma dojść budowa farm wiatrowych na morzu. Ustawa jest konieczna ze względu na określenie zasad wsparcia (maksymalnie na 25 lat - odpowiada to z grubsza cyklowi "życia" morskich wiatraków), usprawnienie procedur administracyjnych związanych z inwestycjami czy przyłączeniami do sieci.

Reklama

A z morskimi wiatrakami wiązane są u nas i w Unii Europejskiej bardzo duże oczekiwania, szczególnie jeśli chodzi o szansę na osiągnięcie unijnego celu neutralności klimatycznej w 2050 roku czy udziału energii z OZE w pierwotnym zużyciu energii brutto. Właśnie Unia należy do światowych liderów w wykorzystywaniu wiatru na morzu do produkcji energii, na czele z Niemcami i Danią (a do niedawna Wielką Brytanią).

Nowa Komisja Europejska mocno stawia na rozwój tego segmentu wytwarzania ze względu na ambitne plany dotyczące neutralności klimatycznej, co może przez najbliższe trzy dekady kosztować setki miliardów euro, zarówno wydatkowanych na same farmy, jak i sieć dystrybucyjną.  

Stąd duże zainteresowanie u nas inwestorów nową gałęzią OZE jeszcze zanim wejdzie w życie ustawa wspierająca morską energetykę wiatrową. Szacuje się, że siłownie na Bałtyku mają szanse na dołożenie do naszego miksu energetycznego źródeł wytwarzania w 2040 roku nawet ok. 11 GW (gigawatów).

Dla porównania, moc zainstalowana całego OZE dopiero zeszłym roku przekroczyła w Polsce próg 10 GW (elektrownie wiatrowe, słoneczne, wodne, na biomasę, biogaz i inne). Powodów słabego dotychczas rozwoju zielonej energetyki należy upatrywać w tzw. wielkiej polityce. Wieloletnie wspieranie energetyki opartej na węglu konserwowało nasz miks źródeł wytwarzania, a symbolem niechęci politycznej dla OZE było przyjęcie w 2016 roku tzw. ustawy odległościowej (tzw. zasada 10H, uniemożliwiająca budowę farm wiatrowych w odległości od zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotność wysokości turbiny), która wyeliminowało jako tereny inwestycyjne ok. 97 proc. powierzchni kraju. Stała się także kością niezgody z inwestorami, także zagranicznymi.

Rozwój energetyki wiatrowej został skutecznie zahamowany, lecz już wówczas mówiło się, że alternatywą może być właśnie rozwój wiatraków na morzu, gdzie odległości przestają być problemem - farmy lokowane mogą być nawet kilkadziesiąt kilometrów od linii brzegowej (przykładowo prywatna spółka Polenergia pracuje nad trzema projektami w odległości 22, 37 i 80 km).

Jednak po zahamowaniu wiatraków na lądzie, zanim pojawiła się obecna "ustawa offshore", doszło do niezwykle dynamicznego rozwoju jeszcze innego segmentu OZE, czyli produkcji energii z paneli słonecznych. Pojawiły się inwestycje w farmy, ale przede wszystkim doszło wręcz do eksplozji zainteresowania fotowoltaiką ze strony tzw. prosumentów, czyli detalistów, którzy chcą produkować energię na własne potrzeby, a nadwyżkę oddawać do sieci.

Liczba przyłączy dynamicznie rosła w zeszłym roku - także dzięki rządowemu programowi wsparcia - i ostatecznie mamy już ok. 3,6 GW zainstalowanych mocy solarnych. To jednak źródła w dużej mierze rozproszone. Dlatego duże nadzieje w OZE wiązane są właśnie z rozwojem wiatraków na morzu, bo moce poszczególnych farm mogą przekraczać aż 1 GW.

Sprzyja temu postęp technologiczny i spadek cen instalacji. Zainteresowanie inwestorów w dużej mierze zależy od wydajności turbin, która stale rośnie. W raporcie przygotowanym w połowie zeszłego roku na zlecenie Fundacji Przyjazny Kraj na temat drogi Polski do neutralności klimatycznej w 2050, autor raportu dr Jan Rączka napisał, że farmy na morzu cechują się wyższą produktywnością (3500/4500 h/rok, a na lądzie 2500-3500 h/rok), a także możliwością wykorzystania coraz większych turbin (teraz 12-15 MW, za dziesięć lat nawet 20-25 MW) o wyższych masztach, niższych kosztach eksploatacyjnych w przeliczeniu na MWh (megawatogodzinę).

Poza tym produkcja energii z wiatru ma zaletę w postaci uniezależnienia się od wpływu cen uprawnień do emisji CO2 na ceny prądu, co ma kolosalne znaczenie, bo ostatnio ceny poszybowały do rekordowo wysokich poziomów.

To jedna strona medalu. Druga jest taka, że budowa morskich farm jest droższa niż lądowych i o wiele trudniej zintegrować siłownie na morzu z siecią elektroenergetyczną niż tych lądowych. Poza tym, polski system elektroenergetyczny został tak zaprojektowany w okresie PRL, żeby - w uproszczeniu - prąd płynął z południa na północ, a nie odwrotnie.

Związane to było z lokalizacją elektrowni węglowych, w tym na nienadający się do transportu na duże odległości węgiel brunatny, za którą podążała lokalizacja przemysłu. Ma to do dziś przełożenie na pokrycie kraju przez sieć i możliwości techniczne przyłączenia morskich farm wiatrowych. Właśnie ten aspekt można uznać za potencjalny hamulec rozwoju OZE na morzu, a przynajmniej kosztowne wyzwanie finansowe, bowiem przebudowa infrastruktury przesyłowej na północy kraju będzie wymagać ogromnych nakładów. Jednak bez tych inwestycji projekty offshore pozostałyby na papierze.

  Kwestia kosztów jest kluczowa w tych projektach, dotyczy nie tylko infrastruktury, ale także budowy samych siłowni na morzu. Dlatego nie dziwi, że kilka dni temu trzy wielkie firmy energetyczne (PGE, Tauron i Enea) podpisały list intencyjny w sprawie wspólnego rozwijania morskich farm wiatrowych. Pewne jest jedno - dla każdego z państwowych koncernów wiatraki na morzu to okazja do "zazielenienia" źródeł wytwórczych, szczególnie jeśli równolegle zostałyby wydzielone z nich aktywa węglowe, czyli faktycznie wzięłyby rozwód z elektrowniami węglowymi.

Bez udziału w rozwijaniu projektów OZE na Bałtyku trudno sobie wyobrazić transformację wielkich koncernów energetycznych w kierunku źródeł zero- i niskoemisyjnych. Tym bardziej, że rozwój wiatraków na lądzie nadal utrudnia wspomniana ustawa odległościowa (choć zapowiadana jest jej liberalizacja), pojedyncze projekty fotowoltaiczne ze względu np. na zajmowaną powierzchnię nie mogą osiągać dużej skali, a budowa elektrowni atomowej nadal jest w sferze planów. Nie tylko państwowe firmy (wśród nich także PKN Orlen) szukają swojej szansy na Bałtyku.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Od lat nad takimi projektami pracuje także wspomniana prywatna Polenergia (PGE bezskutecznie chciała ją przejąć kilka lat temu), która planuje kilka lokalizacji o mocy ponad 3 GW realizowanych w partnerstwie z Equinorem (d. Statoil). Istotne jest także to, że zaangażowanie w farmy morskie otwiera nowe możliwości pozyskiwania finansowania i ubezpieczenia inwestycji energetycznych, bo wiele banków i ubezpieczycieli już powiedziało "nie" dla węgla, zaś łaskawym okiem spogląda na finansowanie projektów zielonej energii. A zapotrzebowanie na prąd rośnie u nas zarówno latem, jak i zimą. Zaledwie kilka dni temu ustanowiliśmy kolejny rekord...

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »