Lotnisko BER w Berlinie w końcu otwarte

Lata opóźnień, finansowa studnia bez dna, popis niekompetencji. W Berlinie w końcu uruchomiono nowe lotnisko BER. Przypominamy historię tej pechowej inwestycji.

Największa wpadka? Przy budowie nowego berlińskiego lotniska tyle rzeczy poszło nie tak, że trudno wybrać jedną. Kontrola przeprowadzona po odwołanym otwarciu, które miało nastąpić w czerwcu 2012 roku, wykazała 120 tysięcy niedociągnięć. Wśród nich tak poważne, jak niedziałająca instalacja przeciwpożarowa czy tysiące drzwi automatycznych bez podłączenia do sieci elektrycznej. 170 tys. kilometrów kabli upchnięto w zbyt wąskich szybach, bez ładu i składu, łamiąc przy tym przepisy bezpieczeństwa.

Architekci, inżynierowie, technicy i robotnicy potrzebowali ośmiu lat, by ogarnąć ten chaos. - Jeżeli zakładając kurtkę, zapnie się na dole zły guzik, to gdy dojdzie się do góry, trzeba będzie znowu odpiąć wszystkie, aby móc zacząć od początku - tłumaczył w 2014 roku Hartmut Mehdorn, ówczesny szef lotniska. Ale i on szybko zrezygnował z tego zadania.

Reklama

Niewiarygodnie drogie i już za małe

Termin otwarcia nowego berlińskiego lotniska przekładano sześciokrotnie. Koszty jego budowy wzrosły z początkowych 2,5 miliarda euro do ponad 7 miliardów. W dodatku lotnisko, które chwilowo z powodu pandemii pracuje na pół gwizdka, w zasadzie jest za małe. Dlatego władze portu planują już jego rozbudowę, która ma pochłonąć 2,3 miliarda euro.

Pojawia się pytanie jak, w kraju uważającym się za ośrodek wysokich technologii, mogło dojść do takiej kompromitacji? Próbowały to wyjaśnić trzy komisje śledcze. Przesłuchano setki świadków, przestudiowano tony akt i wyprodukowano liczące tysiące stron raporty końcowe. Wniosek? Na niemal wszystkich poziomach dopuszczono się zaniedbań. Najmocniej piętnowano jednak brak kompetencji polityków na kierowniczych stanowiskach, przytłoczonych rozmiarem tej mega-inwestycji.

Sprawa z igrzyskami

Pomysł budowy w Berlinie lotniska będącego europejskim hubem lotniczym pojawił się już po zjednoczeniu Niemiec. Pięć lat planowania, pięć lat budowy, a potem otwarcie na igrzyska olimpijskie w Berlinie w 2000 roku - marzyli włodarze niemieckiej stolicy, landu Brandenburgia i władz centralnych.

Z igrzysk, jak wiadomo, nic nie wyszło, a poza tym jeszcze do 1996 roku politycy kłócili się, gdzie właściwie lotnisko powinno się znajdować. Nie powstrzymało to jednak państwowej spółki zarządzającej lotniskami od skupowania działek budowlanych w Brandenburgii za 350 milionów euro. Na końcu okazało się, że lotnisko jednak na nich nie powstanie.

Państwowy inwestor mimo woli

Kolejnych siedem lat minęło na daremnym szukaniu prywatnego inwestora, który chciałby lotnisko zaplanować, zbudować, a potem nim zarządzać. Ale z powodu zbyt dużego ryzyka finansowego, żadna firma nie chciała się tego podjąć bez państwowych gwarancji. W 2003 roku cały plan chylił się ku upadkowi, ale politycy, zwłaszcza ówczesny burmistrz Berlina Klaus Wowereit, nie chcieli dopuścić do fiaska prestiżowego projektu. Zdecydowano, że państwo weźmie na siebie koszty budowy.

- Udowodnimy, że trzech państwowych właścicieli może zbudować taki projekt - ogłaszał buńczucznie Wowereit wbijając pierwszą łopatę na placu budowy w 2006 roku. Nowe lotnisko miało posługiwać się międzynarodowym kodem BBI. Dopiero w 2009 roku inwestorzy zorientowali się, że Międzynarodowe Zreszenie Przewoźników Powietrznych IATA już wcześniej przyznało ten kod lotnisku Bhubaneswar w Indiach. To tylko szczegół, ale pasujący jak ulał do opinii jednego z członków rady nadzorczej lotniska, który w 2017 roku stwierdził: "Progów spółki budującej to lotnisko nigdy nie przekroczyła kompetencja".

Ciągle coś nowego

Kiedy wbijano pierwszą łopatę istniały co prawda gotowe plany budowy. Ale państwowi inwestorzy mieli ciągle to nowe pomysły i życzenia, które architekci i inżynierowie musieli wdrażać: półpiętra, tarasy widokowe, dodatkowe miejsca na sklepy i restauracje. W międzyczasie zmieniły się też przepisy unijne, dlatego trzeba było przeprojektować szlaki ruchu pasażerów.

To wszystko nie pozostawało bez konsekwencji. Już w 2009 roku cała inwestycja zaczęła się opóźniać i chwiać. W 2010 roku zbankrutowało główne biuro projektowe odpowiedzialne za techniczną stronę powstających budynków. Planowane na 2011 roku otwarcie zostaje przesunięte, ale tylko o osiem miesięcy. Główny architekt Meinhard von Gerkan pisał potem w swojej książce "Blackbox BER", że nowe terminy otwarcia ustalano na podstawie kalendarza politycznego, często wbrew zaleceniom kierowników budowy.

Upiększanie i ukrywanie

Von Gerkan stawia poważne zarzuty. Twierdzi, że spółka budująca lotnisko wielokrotnie ukrywała problemy przez radą nadzorczą, na której czele stał burmistrz Wowereit. Pomiędzy grudniem 2011 a marcem 2012 roku manipulowano nawet raportami z budowy. "Nasze czerwone sygnały alarmowe, ostrzegające, że terminów nie da się dotrzymać, zmieniano w sygnały żółte sygnalizujące, że jest to możliwe, tylko trzeba się sprężyć" - pisze w swojej książce.

Ale politycy najwyraźniej sami bardzo chcieli w to wierzyć. Podczas wizytacji placu budowy robotnicy stawiali ścianki gipsowe, aby nikt nie mógł zajrzeć za kulisy i przekonać się jak sytuacja wygląda naprawdę. Dopiero na cztery tygodnie przed planowanym otwarciem rozmiaru dramatu nie dało się już ukryć. Ponieważ system przeciwpożarowy, a zwłaszcza spryskiwacze i oddymianie, nie działały, lotnisko nie dostaje odbioru i pozwolenia na działanie.

Personalna karuzela i stracona wiedza

Świat polityki reaguje na tę porażkę oskarżeniami i masowymi zwolnieniami. Także biuro projektowe von Gerkana musi pakować walizki. To poważny błąd, okazuje się później, bo ci, którzy przyszli w następnej kolejności, nie wiedzą nawet, co gdzie już wbudowano. Nie mają też większości dokumentacji. W 2014 roku znaleziono ją na kupie śmieci w Berlinie.

Nikt nigdy nie zostało pociągnięty do odpowiedzialności za to całe szaleństwo. Aktywni wówczas politycy nie sprawują już swoich funkcji. Kiedy Klaus Wowereit w 2014 roku żegnał się z urzędem mówił o lotnisku, że "to gorzka porażka". Także menadżerowie nie musieli odpowiadać za zaniedbania, wręcz przeciwnie. Jeden ze zwolnionych w 2012 roku dyrektorów wywalczył nawet przed sądem wyrównanie za zerwanie kontraktu. Dostał 1,4 miliona euro.

Redakcja Polska Deutsche Welle

Deutsche Welle
Dowiedz się więcej na temat: lotnisko BER
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »