Co się wydarzy z cenami?

Uwaga - gospodarka słabnie, a drożyzna podnosi łeb. Pewnie nie idą jeszcze czasy takie złe, jak 10 lat temu, gdy na świecie szalał kryzys, a w Polsce także mocno odczuwaliśmy jego skutki. Ale na pewno czasy będą trudniejsze niż przez wiele ostatnich lat, gdy gospodarka rosła szybko, coraz szybciej, a ceny powolutku szły do góry. Teraz będzie inaczej.

Co to dla nas znaczy? To trochę tak, jakbyśmy z fantastycznego przyjęcia za darmo wyszli na deszcz, a tu okazuje się, że nie stać nas na taksówkę. Trzeba moknąć i czekać aż przyjedzie nocny autobus. Niby żadna tragedia, ale przykrość - spora.

Co nam zrobi taką przykrą niespodziankę? Wszyscy już to wiedzą. Po pierwsze, ceny rosną najszybciej od prawie siedmiu lat. To pierwsze przykre zaskoczenie i krople deszczu za kołnierzem. Drożeje zwłaszcza żywność, a skutków tego doświadcza już zdecydowana większość Polaków. Po drugie - gospodarka słabnie, czyli wartość tego, co wytwarzamy rośnie coraz wolniej. A jeśli tak, to tego, co zostaje do podziału, będzie coraz mniej. I może nie wystarczyć dla wszystkich. Widać to już zresztą po rządowym projekcie budżetu na przyszły rok.

Reklama

Popatrzmy na to tak: PKB, czyli wartość tego, co wytwarzamy, i wzrost cen, czyli inflacja, szły sobie na wycieczkę - niby w tym samym kierunku, ale po dwóch różnych ścieżkach. PKB - górą, piął się coraz wyżej, a inflacja - głęboką doliną. W tym roku przebieg tych ścieżek się zmienił - i to obu na raz. PKB powolutku, ale schodzi na dół, a inflacja zaczęła rączo podskakiwać do góry.

Gdzie są granice spowolnienia?

Zajmijmy się najpierw PKB, który z każdym kwartałem będzie zwiększał się coraz wolniej. Prognozy są różne. Na ten rok większość analityków przewiduje, że wzrost utrzyma się powyżej solidnych 4 proc. Ale według prognoz w przyszłym roku będzie to wyraźnie mniej. Sam rząd założył na przyszły roku wzrost gospodarki o 3,7 proc.

Dlaczego tak się stało, skoro jeszcze niedawno szliśmy jak burza, a premier Mateusz Morawiecki mógł mówić, że podziwia nas cała Europa? Teraz więcej ekonomistów przyznaje, że na świecie kończy się po prostu cykl gospodarczy. Spowolnienie staje się jeszcze głębsze, gdyż gaśnie światowy handel. Prezydent USA Donald Trump roznieca swoje "wojny handlowe" kolejnymi tweetami, a świat zamiera w strachu przed recesją.

- Sytuacji gospodarki polskiej nie można oddzielić od kontekstu globalnego. Jest nim ryzyko globalnego spowolnienia gospodarczego, które w dużej mierze wynika z kończenia się cyklu i z zablokowania handlu międzynarodowego, mniej lub bardziej dotykającego wszystkie państwa - mówi Interii Mirosław Budzicki, strateg z Biura Strategii Rynkowych PKO BP.

Skutki globalnego spowolnienia widać już tuż obok nas. PKB Niemiec w II kwartale spadł w stosunku do I kwartału o 0,1 proc. A do Niemiec idzie ponad jedna czwarta polskiego eksportu. Polski Instytut Ekonomiczny już obliczył, że eksport z Polski do Niemiec tylko w czerwcu zmniejszył się o 12,3 proc. W czerwcu i w lipcu - licząc te dwa miesiące razem - polski przemysł wyprodukował znacznie mniej niż się spodziewano. Kolejne dane za kolejne miesiące pokażą, że nasza gospodarka traci swoją "teflonową" powłokę.

- Sytuacja w Polsce wygląda tak, jakbyśmy przeszli szczyt boomu, niemniej kondycja gospodarki jest wciąż bardzo dobra. Jednak kwestią czasu jest to, kiedy spowolnienie w strefie euro zacznie przekładać się na krajową gospodarkę - mówi Interii Piotr Kalisz, główny ekonomista banku Citi Handlowego.

Wszystko to pokazuje, że wzrost polskiej gospodarki będzie przygasał. I być może szybciej niż tego oczekiwano znajdzie się poniżej tzw. potencjału. Co to takiego? "Potencjalny wzrost" to wartość produkcji, którą gospodarka może wytwarzać przez dłuższy czas, na przykład przez kilka lat, przy stabilnych cenach i jak najwyższym zatrudnieniu. Słowem - kiedy wszyscy na tym zyskują. Kiedy wzrost jest poniżej "potencjału" przybywa tych, którzy tracą. Pracę, dochody, oszczędności. Plany na przyszłość stają się coraz bardziej szare.

Jaki jest nasz "potencjalny wzrost"? Tę wartość obliczają ekonomiści i jak to bywa, ich wyliczenia mogą się nieco różnić. Ale oddajmy głos największemu autorytetowi, jakim jest Narodowy Bank Polski. Twierdzi on, że to wzrost PKB o ok. 3,7 proc. rocznie. To taki właśnie, jaki przewiduje na przyszły rok rząd. Jeśli jednak sytuacja na świecie się pogorszy, a nasza gospodarka zacznie rozwijać poniżej tego potencjału, wielu z nas za kołnierz spadną pierwsze krople zimnego, jesiennego deszczu.

Czy ceny odpuszczą?

Z drożyzną też wcale nie musi być tak, że wyleje się jak kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy polskich konsumentów. Ale choć ceny tak naprawdę ruszyły w górę dopiero na wiosnę, po ich lipcowym skoku - do 2,9 proc. w skali rocznej - widać, że nie mają zamiaru odpuścić. W sierpniu trochę przygasły, do 2,8 proc. w skali roku, lecz wieloletnie trendy wyliczone przez analityków CASE Online CPI jednoznacznie pokazują, że na jesieni znowu pokażą pazury.

Rząd z gąską inflacji witał się tak jakby był głuchy na jej gęganie. W projekcie budżetu na przyszły rok przyjął nawet, że wyniesie ona 2,5 proc. Podobnie NBP, którego ostatnia projekcja pokazuje, że wzrost cen zbliży się wprawdzie, ale nie przekroczy 3,5 proc. w skali roku, czyli górnego pasma dopuszczalnych odchyleń od celu inflacyjnego. Analitycy z banków mówią już o znacznie większym wzroście cen. Niektórzy sądzą, że znacznie przekroczy on 4 proc. w skali roku. Zdecydowana większość uważa jednak, że wyskok inflacji będzie przejściowy.

Dopiero w tym tygodniu z otwartą przyłbicą wystąpił członek Rady Polityki Pieniężnej Kamil Zubelewicz. Napisał on w komentarzu, że ceny w Polsce rosną, ponieważ taki cel "wprost postawiła sobie większość RPP". I co więcej, zarzucił tej większości, iż "nie dba o wartość polskiego pieniądza". A jest to przecież ustawowym obowiązkiem i Rady, i NBP.

"(...) ceny w Polsce w sposób odczuwalny rosną, i to rosną coraz szybciej, mają także rosnąć w przyszłości" - napisał Kamil Zubelewicz.

To mocna wypowiedź, która powinna zarówno analitykom, jak i politykom (również pieniężnym) dać do myślenia, a nie do chowania głowy w piasek. Tylko, że jest już za późno. Podwyżki stóp powinny następować - jak mówią podręczniki ekonomii - z wyprzedzeniem 9-12 miesięcy, bo dopiero po takim czasie zaczynają działać. Wtedy mają szansę uprzedzić inflację.

Zdaniem Kamila Zubelewicza nie podnosząc stóp w porę, RPP na własne życzenie pozbawiła się możliwości skutecznej reakcji na wypadek kryzysu. Bo nie za bardzo byłoby - gdyby zaszła konieczność - z czego obniżać. Inflacja - jeśli się jej nie zapobiega, a reaguje na nią dopiero, gdy wybuchnie, jest bardzo trudna do zwalczenia. Bo pojawiają się tzw. efekty drugiej rundy, czyli mówiąc obrazowo - nakręca spirala rosnących cen i żądań podwyżek płac. Już dziś górnicy jednej ze spółek węglowych żądają podwyżek o... 12 proc. Skąd my to znamy? To właśnie przykład takich efektów.

- Skoro inflacja ma być przejściowa, to bardzo trudno jest o argument, by z nią walczyć. Trudno naciskać na hamulec, gdy gospodarka już hamuje - mówi Piotr Kalisz.

Drożyzna, czyli innymi słowy wzrost cen, a jeszcze inaczej - inflacja - nagle okazała się u nas zaskakująco wysoka, gdy ceny konsumpcyjne w strefie euro, z którą jesteśmy najbardziej związani handlowo, rosną w tym roku zaledwie o ok. 1 proc. Skąd się ta drożyzna u nas wzięła?

Na pewno bardzo ważną przyczyną silnego wzrostu cen żywności były dwa kolejne lata suszy. Ale wyliczenia NBP pokazują, że jeszcze nie tak szybko, ale systematycznie także idzie w górę tzw. inflacja bazowa. W ten sposób określa się wzrost cen towarów i usług z wyłączeniem żywności, paliw, energii - słowem z koszyka wyrzuca się te ceny, których zmiany zależą od pory roku lub od decyzji administracyjnych.

Analitycy PKO Banku Polskiego na przyczyny inflacji mają swoją teorię. "Efekt wzrostu płac zaczął (wreszcie) przekładać się na inflację" - napisali w ostatnim Kwartalniku Ekonomicznym. Zauważyli jednocześnie, że wzrost płac w Polsce, dzięki napływowi pracowników z zagranicy, był stosunkowo mniejszy niż innych krajach naszej części Europy.

Niewykluczone, że inflacja ma jeszcze ważniejszą przyczynę. Kiedy gospodarka rośnie szybko, powyżej "potencjału", tak jak ostatnio nasza, wszyscy są zadowoleni. Ale malkontenci przyglądają się, jakie ciągną ją silniki. I zauważają, że w Polsce całą parą pracował w zasadzie tylko jeden z nich - konsumpcja. Dodajmy, że także dzięki temu, iż zasilana była obfitymi transferami socjalnymi. Taki rodzaj wzrostu gospodarczego nazywa się "niezrównoważonym". A cena, jaką płacimy za tę nierównowagę, nazywa się właśnie drożyzna.

Co w takim razie będzie dalej?

Osłabienie wzrostu gospodarki na świecie, a wraz z nim i w Polsce będzie na pewno przeciwdziałać wybuchowi niekontrolowanej inflacji. Bo ceny mają coraz bardziej charakter globalny. Upodabniają się do siebie wszędzie na świecie jak hamburger do hamburgera.

- Postępująca globalizacja powoduje, że coraz częściej ceny są globalne i dotyczy to coraz większej liczby sektorów gospodarki. Fakt, że ceny stają się globalne, powoduje, że coraz trudniej przerzucić rosnące koszty produkcji na konsumenta. Są oczywiście bariery celne, kosztowe, kursowe, transportowe, ale inflacja jest coraz bardziej globalna i dlatego trudno spodziewać się w Polsce jej eksplozji - mówi Interii Mirosław Budzicki.

Zdecydowana większość towarów przemysłowych w np. Niemczech i Polsce ma bardzo podobne ceny. Ale ceny żywności już różnią się bardziej. A co dopiero ceny usług. Fryzjer męski w Sztokholmie kosztuje trzy razy tyle co w Warszawie, przyszycie skórzanego paska do torebki u szewca w Berlinie pięć razy więcej niż w Szczecinie. Nie mówiąc już o cenach bardziej specjalistycznych usług, jak np. związanych z leczeniem. Nie do każdego zakamarka globalizacja cen sięga, a w niektórych sferach polskie ceny pozostają jeszcze daleko w tyle.

Jeśli światowa gospodarka dalej będzie zwalniać, złoty może się jeszcze bardziej osłabiać. A jeśli tak się stanie, będzie to nakręcać inflację. Bo - zgodnie z prognozami ekonomistów - lwia część najnowszej odsłony 500+ trafi do ludzi lepiej sytuowanych, mających większy popyt na towary z importu. Wolą szynkę parmeńską od szynki litewskiej.

- Ostatnie osłabienie złotego nie jest reakcją na specyficzną sytuację w Polsce. Waluty rynków wschodzących traciły na wartości, bo dolar się umacniał (...) W okresie globalnej wyprzedaży walut rynków wschodzących złoty może reagować silniej niż inne waluty regionu, bo jest w miarę płynną walutą. Jeśli więc inwestor chce sprzedać waluty regionu, często zaczyna od złotego - mówi Mirosław Budzicki.

Rekordowo dobre od kilku miesięcy nastroje konsumentów będą podsycane przez wypłaty z rozszerzonego programu 500+. To pieniądz, który wprawdzie podeprze wzrost słabnącej gospodarki, a równocześnie może nakręcić galopadę cen.

Mamy już za kołnierzem kilka zimnych kropli. Niestety będzie ich jeszcze więcej. Ostatnie cokwartalne badanie Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych oraz Instytut Rozwoju Gospodarczego SGH zanotowało bardzo wyraźny wzrost liczby osób deklarujących, że w ciągu najbliższego roku kupi dobra trwałego użytku, samochód lub mieszkanie, albo wyda pieniądze na remont. Nic, tylko się cieszyć, gdyby nie to, że pytani mówią, iż 500+ na to nie starczy i w coraz większym stopniu chcą finansować wydatki z kredytu.

To taki mały alert pogodowy. Czekamy na autobus, a tu może nadejść ulewa.

Jacek Ramotowski

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wzrost cen | ceny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »