10 lat bezruchu w wielkim Ruchu
Rocznice to bardzo przyjemna rzecz. I chwalebna. Ale nie zawsze, i nie wszystkie. Ot np. rocznie ślubu - im większa, tym bardziej godna nazwa i tym większa feta i pompa.
Ale już np. urodziny, szczególnie u niektórych pań, to już zupełnie inna sprawa: do osiemnastych, świeczek przybywa szybciej niż czasu, później kalendarz jest zgodny z liczbą świeczek, a po trzydziestce kalendarze żółkną, ale się nie starzeją.
W największym, jeszcze, dystrybutorze prasy w Polsce, Ruchu, trwają podobno gorączkowe przygotowania do dwóch alternatywnych uroczystości. Alternatywnych, bo zarząd spółki, z prezesem Mironem Maickim na czele, nie ma pewności, która okoliczność zajdzie. Jeżeli uda się wreszcie złowić oblubieńca - będzie ślub, czyli prywatyzacja. I na tę okoliczność gromadzi się wiano, maluje pomarszczone już nieco lica, szykuje czerwony dywan. Jeżeli jednak, niejako już tradycyjnie, skończy się jedynie na "leasingu z opcją kupna" (to najłagodniejsze określenie jakie znam na scharakteryzowanie sytuacji w Ruchu i z Ruchem zostało zaczerpnięte z dotyczącego zupełnie innych okoliczności rysunku Andrzeja Mleczki) będzie nieco bardziej wstydliwa 10 rocznica rozpoczęcia procesu prywatyzacji największego, i swego czasu jedynego, dystrybutora prasy w Polsce. Na tę okoliczność przewidziano uroczystą akademię, podczas której kolejni ministrowie skarbu (niektórzy nawet dwukrotni) podzielą się doświadczeniami z procesu (nie)prywatyzowania Ruchu z zaproszonymi gośćmi, najbliższymi współpracownikami prezydenta Putina (specjalistami od Jukosu) i prezydenta Łukaszenki.
Swoją drogą, czy nie zastanawiało Państwa czasami, jaka siła musi drzemać w niektórych polskich firmach, przedsiębiorstwach, ludziach, że mimo tylu zabiegów udaje im się jeszcze przetrwać, a niektóre to nawet zupełnie nieźle się mają.