Od socjalizmu - do socjalizmu?

Podczas niedawnego jubileuszu 15-lecia naszego tygodnika jedną z osób wyróżnionych był Mieczysław Wilczek, minister gospodarki w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Tygodnik zajmuje się m.in. propagowaniem wolnego rynku, więc skąd nagle nagroda klepsydry dla byłego członka PZPR i ministra w ostatnim "komunistycznym" rządzie sprzed sławnej "transformacji ustrojowej"?

Ano stąd, że to właśnie Mieczysław Wilczek był jednym, a może nawet głównym autorem owej transformacji, przede wszystkim w dziedzinie gospodarczej.

Ideał Hilarego Minca

"Bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary..." - pisał w poemacie "Towarzysz Szmaciak" Janusz Szpotański o twórcy socjalizmu realnego w polskiej gospodarce. Wśród dygnitarzy epoki stalinowskiej Hilary Minc zajmował się właśnie gospodarką jako wszechmocny wicepremier. "A teraz wchodzi wicepremier Minc i więcej wam nie powiem ninc" - wspominał Julian Tuwim. Bo i cóż było mówić, kiedy wszystko było jasne? Hilary Minc miał swoją wizję gospodarczego ideału w postaci "planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy". Za pierwszej komuny, czyli w PRL ideał ten nie został nigdy osiągnięty, chociaż, zwłaszcza w pewnych okresach, partia bardzo się o to starała. Jednak zawsze pojawiały się jakieś przeszkody, a to w postaci "hordy ohydnych badylarzy, co o sanacji rządach marzy", a to znowu w postaci chłopów, którzy nie chcieli iść do kołchozów i trzeba był ich "rozkułaczać", przy czym chrzest bojowy przechodziło wielu późniejszych działaczy. "Szmaciak, Maczuga, Buc i Rurka, trzech jest w cholewach i w mundurze, a Szmaciak, jako cywil - w skórze (...) Patrzą, co dzieje się z Deptałą, i aż ze śmiechu ich zatkało, bo widok był niezmiernie draczny: po ziemi pełznął cham pokraczny, znacząc po sobie ślad posoką, a z gęby mu spływało oko. Wszyscy dostali odznaczenia za wielce bohaterski wyczyn..." - wspomina Szpotański w swym nieśmiertelnym poemacie. Mimo tych poświęceń, ideału wicepremiera Minca w PRL nigdy nie udało się osiągnąć. Zobaczyłem go dopiero we Francji w latach 80 - tych. Podczas winobrania patron kazał nam zbierać tylko najdorodniejsze grapy, a inne mieliśmy niszczyć w bruzdach tak, aby zniszczenia były widoczne. Poruszony tym marnotrawstwem zapytałem o przyczynę. Usłyszałem, że gmina wyznaczyła maksymalną wydajność 50 hl wina z hektara i gdyby się wydało, że on uzyskał wydajność wyższą, dostałby taką karę, że musiałby sprzedać tę winnicę. Gmina zaś dostała rozpiskę z departamentu Saony i Loary, zaś departament - z ministerstwa rolnictwa w Paryżu. Ono z kolei - z Brukseli, bo produkcja wina w Unii Europejskiej (wtedy jeszcze w EWG) była "kwotowana", czyli planowana. Ten plan, jak mogłem się przekonać, został doprowadzony aż do mojego stanowiska pracy, czyli parobka-vendangera.

Reklama

Doprowadzenie planu do każdego stanowiska pracy wymagało wyposażenia władzy planującej w uprawnienie "zezwalania" na działalność gospodarczą. To uprawnienie było istotą socjalizmu realnego; władza decydowała, ilu szewców może być w miasteczku i tak dalej. Ludzie, kierując się poczuciem odpowiedzialności, ma się rozumieć, obchodzili te absurdy. Ofiarnie oszukiwali "centralnego planifikatora" i jego pomocników, którzy, powiedzmy sobie szczerze, też rozumieli, że przecież trzeba żyć, a skoro tak, to i pryncypiom trzeba służyć tylko w granicach przyzwoitości. Jednak prawa obowiązywały i w rezultacie nikt nie był bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara.

Transformacja ustrojowa

Kiedy w 1985 r. Genewie prezydent Reagan spotkał się z generalnym sekretarzem KC KPZR Gorbaczowem, w Polsce, pod osłoną surowych praw stanu wojennego, zaczęły tworzyć się spółki nomenklaturowe. Dyrektorzy przedsiębiorstw, sekretarze partii, funkcjonariusze MO i SB, wojskowi, prokuratorzy oraz ich żony, tworzyli spółki, monopolizujące zaopatrzenie przedsiębiorstw państwowych w surowce i materiały z jednej oraz zbyt gotowych wyrobów z drugiej strony. W ten sposób spółki zagarniały zysk, pozostawiając przedsiębiorstwu trochę dymu. W miarę rozwoju tego procesu nazwanego wkrótce "uwłaszczeniem nomenklatury", narastała potrzeba rozluźnienia gorsetu, nałożonego w 1947 roku na gospodarkę przez Hilarego Minca. Ponieważ rządzący podówczas Polską dygnitarze byli jak Murzyni na pustyni ("raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; nie wiedzieli co mu zrobić, ucięli..." no, mniejsza z tym), posłuchali rady Mieczysława Wilczka, który jednym ruchem podciął filar socjalizmu realnego w gospodarce, przedstawiając ustawę o działalności gospodarczej. Ustawa ta weszła w życie 1 stycznia 1989 r., a więc jeszcze przed oficjalną "transformacją ustrojową", ale to właśnie ona tę transformację w gospodarce rozpoczęła, usuwając konieczność uzyskiwania pozwolenia na działalność gospodarczą. Odtąd wystarczyło zawiadomienie o przystąpieniu do takiej działalności. Pozwolenia, czyli koncesje pozostawiono w niewielu dziedzinach, np. obrocie bronią i amunicją, obrocie spirytusem i wódką, czy obrocie lekarstwami. Ponieważ nie wypadało zapisywać w ustawie, że to tylko taki przywilej dla nomenklatury, to trzeba było pozwolić wszystkim. W rezultacie setki tysięcy ludzi rzuciły się do handlu; Polska zmieniła się w jeden wielki bazar, wywołując nawet uczucie niesmaku u estetów, że to niby zmieniamy się w społeczeństwo "wędrownych handlarzy". Ale to właśnie ci "handlarze" położyli fundament pod komputeryzację kraju, zarabiając na tę elektronikę również sprzedawaniem Niemcom bigosu i wódki na berlińskich targowiskach.

Z powrotem do ideału

Niestety były w partii siły, co kres tej orgii położyły. Właściwie nawet nie w "partii", co w rządach tzw. "solidarnościowych", które w imię "porządkowania" rynku rozpoczęły nowelizowanie ustawy o działalności gospodarczej, przywracając koncesjonowanie w coraz to nowych obszarach. Doświadczyłem tego na własnej skórze już w 1990 roku, kiedy to min. Święcicki uzależnił uzyskanie pozwolenia na import od zdeponowania w banku... 10 mld złotych! Oczywiście poza uwłaszczona nomenklaturą nikt nie był w stanie złożyć takiego depozytu, więc ja już następnego dnia wyrejestrowałem się jako importer wina. Po 10 latach od wejścia w życie ustawy o działalności gospodarczej koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia przywrócono już w 202 obszarach gospodarki. Za zasłoną wolnorynkowej retoryki nastąpiła recydywa socjalizmu realnego. Weszliśmy znowu na stary szlak wytyczony w 1947 roku przez Hilarego Minca.

Podczas wręczania klepsydry, odpowiadając na pytanie Janusza Korwin-Mikke, Mieczysław Wilczek powiedział, że w 1988 roku władza była ciężko przestraszona, nie wiedziała, co robić, więc zgodziła się nawet na odstępstwo od socjalizmu realnego. Dzisiaj nasi dygnitarze niczego się nie boją; zadłużają państwo (w styczniu br. dług publiczny zwiększył się o 18,698 mld zł) i twierdzą, że koncesjonowania "nie można" zlikwidować. Czyżby trzeba było znowu czymś ich mocno przestraszyć?

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mieczysław Wilczek | minister gospodarki | wino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »