Czeka nas zmiana kierunku inwestowania

Gospodarczy kryzys pierwszej dekady XXI wieku wydaje się odchodzić do historii. Niektórzy nawet widzą już globalną gospodarkę na ścieżce systematycznego wzrostu. Zdaniem analityków doszło obecnie do zmiany paradygmatu w dziedzinie globalnego inwestowania.

Gdybyśmy założyli słuszność takiej tezy, to okazałoby się, iż ostatnie problemy gospodarcze niemal całego świata miały podobną genezę, analogiczny przebieg i zbliżone konsekwencje do poprzednich kryzysów. Jedynie skala problemów okazała się nieco większa. A z tego wyniknie konieczność dłuższego niż poprzednio okresu powrotu do zrównoważonego rozwoju. Ale według pokaźnej rzeszy specjalistów zasady, metody i instrumenty służące do inwestowania pozostają niezmienione.

Inna grupa analityków twierdzi coś wręcz przeciwnego. Według nich doszło obecnie do zmiany paradygmatu w dziedzinie globalnego inwestowania. Przed kryzysem podział wydawał się w miarę prosty: na zamożne i bezpieczne rynki rozwinięte oraz biedniejsze, bardziej ryzykowne, ale dynamiczniejsze rynki wschodzące.

Reklama

Bogate kraje rozwinięte w czasie okresu prosperity cechowały się niższą stopą zwrotu z aktywów. Jednocześnie cieszyły się relatywnie niską inflacją i niskim kosztem pieniądza. Nic więc dziwnego, że przy wykorzystaniu mechanizmu "carry trade" kapitał był transferowany do biedniejszych krajów rozwijających się. Te gospodarki uznawano za znacznie bardziej ryzykowne, ale przynoszące zdecydowanie wyższe profity w okresie ekspansji ekonomicznej.

Mocno upraszczając, należało w miarę trafnie rozpoznać moment przechodzenia gospodarki w cyklu koniunkturalnym ze stanu schłodzenia do ożywienia, przetransferować pokaźną część kapitału (własnego i pożyczonego w ramach "carry trade") do krajów "emerging markets", a w razie symptomów nadciągania kryzysu przeprowadzić proces odwrotny.

Koniec oaz bezpieczeństwa

Teraz jednak zwolennicy tezy o zmianie paradygmatu argumentują, że gospodarki rozwinięte nie są już wcale bezpieczniejsze niż wiele wschodzących potęg ekonomicznych. Ze względu na błyskawiczny wzrost i wysoki poziom zadłużenia sektora publicznego, a także poważną nierównowagę w rozwoju gospodarczym takie kraje, jak: USA, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania przestały być synonimem bezpieczeństwa. Co ważniejsze, prawdopodobnie amerykański dolar, japoński jen, euro i funt brytyjski oraz obligacje rządowe dotychczasowych potęg gospodarczych przestaną być "bezpieczną przystanią" na wypadek nowego kryzysu.

Zyskają emerging markets

Z kolei największe kraje z kręgu "emerging markets" dysponują pokaźnymi nadwyżkami budżetowymi, starają się sukcesywnie równoważyć dominujące w PKB wpływy z eksportu coraz większym udziałem popytu wewnętrznego i inwestycji. Te czynniki powodują, że podział krajów na dwie umowne grupy: zyskowne, ale ryzykowne oraz mniej dynamiczne, ale bezpieczne odchodzi do lamusa.

Możliwe, że jeszcze nieco za wcześnie na tak kategoryczne wnioski po ostatnim kryzysie. Tym bardziej, że niewykluczony jest nawet nawrót kryzysu, czy też jego druga faza. Specjaliści renomowanej firmy inwestycyjnej Franklin Templeton zwracają uwagę na nierozwiązane problemy, będące przyczyną załamania się światowej gospodarki. Nastąpiło jedynie przeniesienie tych kłopotów z sektora banków komercyjnych i prywatnych firm do sektora publicznego. Efektem jest dramatycznie rosnące zadłużenie wielu państw, olbrzymie deficyty budżetowe. A nawet najwięksi optymiści twierdzą, że zmniejszanie się tego zadłużenia do przedkryzysowych poziomów będzie trwało bardzo, bardzo długo.

Na krawędzi recesji

Wszystkie te czynniki wskazują jednak na bardzo poważną zmianę w tendencjach inwestycyjnych w nadchodzących latach. Przede wszystkim wydaje się mało prawdopodobne, aby świat był w stanie dojść w najbliższych latach ponownie do tempa wzrostu PKB w okolicach 5 proc. Oznacza to, iż maksymalne tempo rozwoju gospodarek rozwiniętych może w ujęciu długoterminowym lokować się w przedziale 1?2 proc., a okresowo balansować na krawędzi stagnacji, czy nawet recesji. Z kolei kraje rozwijające czekać będzie potężne wyzwanie związane z ograniczeniem popytu na ich towary w krajach bogatej Północy. Zdecydowanie ograniczyłoby to potencjał wzrostu gospodarczego "emerging markets".

Kolejnym poważnym problemem może stać się inflacja. Dynamicznie rosnący popyt wewnętrzny w krajach rozwijających się, umacnianie się walut tych krajów w stosunku do amerykańskiego dolara, euro, funta brytyjskiego, jena japońskiego spowoduje zapewne osłabienie pozytywnego wpływu tanich towarów pochodzących z biedniejszego Południa na stabilność cen w krajach rozwiniętych.

Kraje wschodzących gospodarek z kolei przy słabszym eksporcie, a rosnącym popycie wewnętrznym będą odczuwały jeszcze większe kłopoty z inflacją niż bogata Północ. W tym kontekście trudno dziwić się słowom Billa Grossa, zarządzającego największym światowym funduszem obligacji Pacific Investment Management Co. (PIMCO), o końcu trzydziestoletniej ery hossy na globalnym rynku obligacji. Podstawowym warunkiem takiej hossy była bowiem niska, a nawet spadająca w ujęciu długookresowym, inflacja. Niestety wiele wskazuje na znacznie gorsze warunki ekonomiczne dla obligacji w kolejnej dekadzie. Zupełnie możliwe, że i dłużej.

Długi rodziców i dziadków

Kolejnym istotnym czynnikiem wpływającym na realia inwestycyjne w następnych latach i dziesięcioleciach wydaje się demografia. W krajach rozwiniętych już dochodzi do "implozji demograficznej". Wskaźnik urodzeń na jedną kobietę przeciętnie wynosi 1,6, podczas gdy poziom tego wskaźnika niezbędny do utrzymania stałej wielkości zaludnienia to 2,1. Dodatkowym czynnikiem pozostaje struktura wiekowa ludności. Ludzie żyją coraz dłużej. Co dla gospodarki najważniejsze, znacznie dłużej korzystają ze świadczeń emerytalnych. W efekcie coraz mniej liczne młode pokolenie będzie dźwigało ciężar spłaty długów rodziców i dziadków, a także utrzymania szybko rosnącej rzeszy emerytów.

Dzieje się tak dlatego, że system emerytalny w zdecydowanej większości krajów nadal polega na wypłacie obecnych świadczeń z bieżących składek przyszłych emerytów. W tym kontekście emigracja z biedniejszych, ale młodych demograficznie i ekspansywnych gospodarczo krajów Południa do krajów rozwiniętych nie będzie już tak atrakcyjna, jak obecnie. Trudniej będzie więc zniwelować w krajach rozwiniętych lukę demograficzną tradycyjną imigracją.

Na nieruchomościach można stracić

W krajach bogatej Północy dochodzi już obecnie do przekreślenia jednej z podstaw fundamentalnych wieloletniej hossy na rynku nieruchomości. Tradycyjne powiedzenie "nieruchomości nie będzie przybywać, a ludzi na pewno będzie coraz więcej" traci jakikolwiek sens. Najlepszym tego dowodem są trwające jeszcze zapaści rynku nieruchomości w USA, w Hiszpanii, Irlandii i innych bogatych krajach.

Symptomatyczne, że rynek akcji, rynek surowców zdołały w wielu krajach powrócić do poziomów cen z roku 2007, a ceny nieruchomości nadal kształtują się na wieloletnich minimach. Jest to prawdopodobnie zapowiedź znacznie poważniejszych globalnych zmian na rynku nieruchomości. Zapewne nastąpi przesunięcie popytu w kierunku krajów wschodzących. Trzeba jednak pamiętać, iż z kolei w tych krajach rynek nieruchomości może być targany bardzo gwałtownymi zmianami wynikającymi z uwarunkowań ekonomicznych, ale również niestabilności otoczenia prawnego, co zazwyczaj ma miejsce w takich gospodarkach. Wszystko wskazuje więc na to, iż rynek nieruchomości stanie się znacznie trudniejszy, niż to było w poprzednich dziesięcioleciach. Zniknie zapewne naiwne przekonanie laików, że na nieruchomościach nie można stracić.

Wiele się zmieni

Nie sposób oczekiwać, aby tak poważne zmiany nie spowodowały korekty dotychczasowego podejścia inwestorów do rynków akcji i surowców. Prognozy analityków są rozbieżne, niemniej jednak wiele wskazuje na znaczny wzrost atrakcyjności sektorów związanych ze starszym pokoleniem. Głównie chodzi o ochronę zdrowia, ale również segment usług opiekuńczych, finansowych, turystycznych dla seniorów.

Innym ciekawym kierunkiem może zostać segment usług serwisowych dla coraz bardziej żywotnych maszyn i urządzeń. Niektórzy twierdzą, że ze względy na wymogi ekologiczne, coraz droższe surowce i energię kolejne generacje nie będą już lekkomyślnie produkować i zużywać tanie produkty o krótkim terminie eksploatacji. Zamiast producentów moglibyśmy mieć w przyszłości pokolenia "reperowaczy".

Duża niepewność

Wszystkie te prognozy są oczywiście obarczone dużą niepewnością. Tym niemniej wiele wskazuje na poważne zmiany na globalnych rynkach wielu aktywów. Niemal z pewnością można stwierdzić, że rynki będą trudniejsze do osiągania ponadprzeciętnych zysków, a często zdominowane przez krótkoterminowe działania spekulacyjne. Prosta zasada "kup i trzymaj", która pozwoliła w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku oraz na początku bieżącego stulecia wielokrotnie pomnożyć majątek na rynku akcji, nieruchomości, surowców, czy obligacji zostanie zapewne zastąpiona regułą ciągłego trzymania ręki na pulsie w odniesieniu do poczynionych inwestycji.

Ta konkluzja nie napawa optymizmem, ale to naturalna konsekwencja zwiększania efektywności działań człowieka we wszelkich dziedzinach. Również inwestowanie będzie wymagało znacznie większych kompetencji. Taka jest jednak nieuchronna konsekwencja rozwoju naszego świata.

Alfred Adamiec

doradca inwestycyjny EFECT SA

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: Michał Czekaj | nieruchomości | rynki wschodzące
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »