Parlament Europejski obwinia Wielką Brytanię

Parlament Europejski obwinia Wielką Brytanię za impas w negocjacjach dotyczących brexitu i spodziewane wyjście tego kraju z Unii bez porozumienia. Przewodniczący Europarlamentu powiedział, że deputowani przygotowują rezolucję w tej sprawie, która ma być głosowania na sesji plenarnej w przyszłym tygodniu.

David Sassoli powiedział, że Wielka Brytania do tej pory nie przedstawiła żadnych propozycji przełamania impasu. Jedyne, do czego się ograniczyła, a na co 27-mka nie chce się zgodzić, to żądanie usunięcia specjalnego mechanizmu w umowie o wyjściu, który ma gwarantować, że po brexicie nie będzie kontroli na granicy irlandzkiej, a Wielka Brytania pozostanie na jakiś czas w unii celnej.

"Jeśli dojdzie do brexitu bez porozumienia, będzie to wyłącznie wina Wielkiej Brytanii" - powiedział szef Europarlamentu. Te słowa mają się znaleźć w rezolucji, która zostanie przyjęta w przyszłym tygodniu. W dokumencie jest też żądanie zagwarantowania praw Europejczyków i oczekiwanie, że Brytyjczycy wywiążą się ze wszystkich zobowiązań finansowych.

Reklama

Szefowa Demokratycznej Partii Unionistycznej Irlandii Północnej, Arlene Foster, powiedziała, że nie poprze porozumienia w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, bo "podzieli rynek wewnętrzny" kraju. Partia Arlene Foster popiera rząd Borisa Johnsona.

"Wielka Brytania musi odejść jako jeden naród" - napisała Arlene Foster na Twitterze. "Zależy nam na rozsądnej umowie, ale nie na takiej, która dzieli rynek wewnętrzny Wielkiej Brytanii.

Nie poprzemy żadnych ustaleń, które stanowią barierę dla handlu na Wschodzie i Zachodzie" - podkreśliła polityk. Brytyjski parlament nakazał premierowi Borisowi Johnsonowi uzyskanie umowy do 19. października albo poproszenie Unii o kolejne przełożenie daty brexitu.

Premier Wielkiej Brytanii oszukał królową?

Przeciwnicy Borisa Johnsona oskarżają go o oszukanie monarchini. Twierdzą, że tak wynika z wyroku sądu w Szkocji, który orzekł, iż szef rządu zawiesił prace parlamentu niezgodnie z prawem, bo ze względów politycznych. Premier odpowiada, że to nieprawda, a zawieszenie ma związek z chęcią przedstawienia programu rządu, co w przypadku każdego nowego gabinetu jest standardem.

"Absolutnie nie" - to krótka odpowiedź premiera, którego dziennikarze zapytali, czy oszukał monarchinię. Jest pierwszym pierwszym w historii premierem Zjednoczonego Królestwa, który musi zaprzeczać. Boris Johnson dodał, że kraj potrzebuje reform, które przedstawi w tradycyjnej mowie tronowej.

Wszystko przez wczorajszy wyrok sądu w Szkocji, który uznał, że Boris Johnson zawiesił Izbę Gmin, aby uciec od kontroli ze strony posłów. To nie byłoby legalne, bo przerwa może być tylko uzasadniona przygotowaniami do otwarcia nowej sesji parlamentu i mowy tronowej, w której monarchini przedstawia program rządu.

Premier przypomniał, że sprawa trafi w przyszłym tygodniu do Sądu Najwyższego. Dominic Grieve, do niedawna poseł konserwatywny, wyraził wczoraj opinię, że gdyby okazało się, że królowa została wprowadzona w błąd, efektem musiałaby być dymisja premiera.

Jeden ze zwolenników Borisa Johnsona, sekretarz stanu w ministerstwie do spraw biznesu Kwasi Kwarteng, zasugerował wczoraj, że niektórzy Brytyjczycy mogą uważać, iż sędziowie nie są obiektywni, bo nie podoba im się brexit. Dziś Boris Johnson zdecydowanie odciął się od tych sugestii.

Podkreślił, że świat zazdrości Brytyjczykom sądownictwa, a sędziowie są niezależni.

Dziś sąd w Irlandii Północnej, rozważając wniosek podobny do tego wniesionego w sądzie szkockim, odmówił zajęcia się sprawą. Podobnie, jak sądy w Anglii i Walii, uznał, że sprawa jest w zbyt dużym stopniu zanurzona w kontekście bieżącej polityki.

Zawieszenie parlamentu to zwykła procedura poprzedzająca początek nowej sesji parlamentu i mowę tronową. Zwykle te wydarzenia mają miejsce, gdy władze obejmuje nowy rząd lub - jak to miało miejsce w tym przypadku - premier. W dodatku obecna sesja trwa nadzwyczaj długo jak na współczesne brytyjskie standardy - ponad dwa lata.

Tyle, że przeciwnicy Borisa Johnsona przypominają, iż szef rządu nie musiał wcale wyznaczać początku nowej sesji na październik. Przekonują, że tak naprawdę chodziło o to, aby posłowie nie mogli kontrolować rządu w kluczowym, brexitowym okresie. I wskazują na fakt, że tegoroczne zawieszenie trwać będzie najdłużej od 1930 roku.

Izba Gmin znów zablokowała w tym tygodniu przedterminowe wybory w Wielkiej Brytanii. Chciał ich Boris Johnson, ale przegrał z opozycją już po raz drugi. Brytyjczycy nie pójdą więc do urn 15 października, a premier nie zdoła przekreślić ustawy zakazującej mu wyjścia z Unii bez umowy.

Za wnioskiem premiera o rozwiązanie parlamentu było 293 posłów. Przeciw - 46. Nie uzyskano jednak wymaganej przez prawo większości 2/3 głosów.

Opozycja sprzeciwiła się wnioskowi, bo chciała mieć gwarancję, że premier nie zdecyduje się na twardy brexit. Z kolei Boris Johnson chciał przedterminowych wyborów, by mieć szansę na uzyskanie większości i przekreślenie uchwalonej przez posłów ustawy wiążącej mu ręce: zakazującej brexitu bez umowy, w zamian zobowiązującej go do przedłużenia członkostwa w Unii.

"Choć politycy opozycji uciekają od swego obowiązku, by odpowiadać przez tymi, którzy dali nam te miejsca, to nie mogą uciekać wiecznie. Przyjdzie jeszcze czas!" - deklarował tuż po ogłoszeniu wyników premier, dodając, że nie zgodzi się na opóźnienie brexitu i obiecując, że uzyska umowa brexitową z Unią.

Lider opozycji Jeremy Corbyn odpowiadał krytyką, między innymi tego, że premier Johnson zdecydował się wczoraj na zawieszenie parlamentu. To zgodne z prawem, bo zawieszenie zawsze poprzedza mowę tronową podczas której rząd prezentuje swój program. Ale krytycy - w tym opozycja - przekonani są, że sprawa ma drugie dno. "Premier zamyka parlament, by uniknąć sytuacji, w której parlament kontroluje rząd. Dokładnie to dziś premier zrobił. I to chce uczynić całemu krajowi" - mówił polityk lewicy.

Zawieszenie parlamentu potrwa do 14 października

Nie będzie więc wyborów w połowie października, choć fakt, że nikt w Izbie Gmin nie ma większości sugeruje, że przyśpieszone głosowanie to i tak coś, co Brytyjczków czeka jeszcze przed końcem roku. "Gdy tylko przedłużenie członkostwa w Unii stanie się faktem, będziemy mieli wybory, a Boris zostanie wymieciony z rządu" - deklarował szef Szkockiej Partii Narodowej Ian Blackford.

Co więcej, w mocy pozostaje parlamentarna blokada twardego brexitu. Kluczowa data to 19 października. Według prawa to do tego dnia Boris Johnson musi uzyskać umowę, a także zgodę na nią ze strony posłów, lub też zgodę na brak porozumienia. Obie te opcje są mało prawdopodobne. Inny scenariusz zakłada, że zobowiązany do tego ustawą premier może złamać wielokrotne składane obietnice i prosić o przesunięcie brexitu do końca stycznia przyszłego roku. W Izbie Gmin Boris Johnson po raz kolejny to wykluczył.

Wreszcie, premier może podać się do dymisji lub - teoretycznie - złamać prawo i nie zastosować sie do ustawy uchwalonej przez posłów i lordów oraz podpisanej przez królową.

Daily Telegraph pisał, że otoczenie Borisa Johnsona poszukuje "kruczków prawnych" pozwalających na częściowe jej obejście. Rząd Borisa Johnson liczy też na to, że Unia Europejska może stracić cierpliwość i nie zgodzić się na kolejne przedłużenie. Początkowo kraj miał opuścić Wspólnotę z końcem marca.

IAR/PAP
Dowiedz się więcej na temat: GBP | brexit
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »