Giełdowy Disneyland to zarzewie kolejnego krachu

Pośród dobrze zagnieżdżonego kryzysu trwa dziewiąty miesiąc wzrostu przez jednych nazywanych nową hossą, a przez innych dużym odreagowaniem w bessie (tzw. bear rally). Upór kupujących nie dopuścił przez ten czas choćby do 10-procentowej korekty, skutkiem czego wyceny dawno pozostawiły w tyle realny powrót koniunktury. Pompowanie akcji i surowców trwa w najlepsze, jednak nie ma się co łudzić: ta nonszalancja fundowana niemal zerowymi stopami procentowymi doprowadzi do powtórki krachu z jesieni ubiegłego roku.

Argumentów za takim kasandrycznym scenariuszem można znaleźć w bród. Od zafałszowania faktycznej kondycji gospodarek socjalistycznymi w swej naturze programami stymulacyjnymi, przez dziką spekulację nakręcaną pod wodzą kilku możnych banków inwestycyjnych, skończywszy na rosnącym bezrobociu oraz braku szybkich perspektyw na wzrost konsumpcji (odcięcie od kredytów). Niebagatelną rolę odgrywa także uwypuklanie nadziei na prosperity i towarzyszące mu podnoszenie prognoz mikro- i makroekonomicznych. Coraz wyżej wisząca poprzeczka nadziei znajdzie swój koniec w bolesnym dostosowaniu do burzących komfort psychiczny realiów. Póki co finansowy świat żyje złudzeniami, nurzając się w stosach coraz mniej wartościowych banknotów. Może nawet uda się w ten sposób dociągnąć do końca roku, by usprawiedliwić wielomiliardowe premie bankierów wynikami "cudownego" zarządzania sprowadzającego się do dzikiej spekulacji.

Reklama

Dobitnie groteskowy przykład panującego obecnie zwłaszcza w USA postrzegania ryzykownych inwestycji mieliśmy w ubiegły piątek. Wówczas opublikowano porcję fatalnych danych makroekonomicznych, po których racjonalnie kalkulujący zagrożenia rynek powinien zanurkować o przynajmniej 3 proc.

Te czarne odczyty to: wyższa od oczekiwań stopa bezrobocia (10,2 proc. stanowi wynik najgorszy od niemal trzech dekad), ujawniony ubytek kolejnych prawie 200 tys. etatów poza rolnictwem; dużo słabsze nastroje konsumentów odpowiadających przecież za lwią część amerykańskiej gospodarki (indeks Uniwersytetu Michigan spadł do 66 pkt zamiast osiągnąć typowane 71). Wreszcie potężny wrześniowy deficyt handlowy na kwotę 36,5 mld dolarów, przebijającą najgorsze nawet prognozy. Tak się składa jednak, że giełdy nieracjonalnie ignorują zagrożenia, szukając pretekstów do zwyżek. Takowym pretekstem okazały się w piątek... lepsze od prognoz wyniki Walt Disney. Zabawa w bajki Disneya na parkietach trwa. Wczoraj miało miejsce poprawienie tegorocznych szczytów na amerykańskich indeksach. Wyższa sprzedaż detaliczna to w dużej mierze zaledwie wynik jednorazowego programu ulg przy złomowaniu startych samochodów i kupnie nowych. Hamulce puściły też na surowcach, gdzie cena miedzi zbliżyła się do 7 tys. dolarów za tonę pomimo zapasów rosnących praktycznie nieprzerwanie od wiosny. Złoto windowane jest na kolejne nominalne dolarowe rekordy.

Warto zauważyć, że zewsząd zaczynają przenikać wpływowe opinie o formującej się bańce spekulacyjnej, a ton tych wypowiedzi daleki jest od spokojnego. Po przestrogach ekonomisty Nouriela Roubiniego swój niepokój wyrazili również przedstawiciele chińskiego sektora bankowego. Rosną obawy przed przegrzaniem gospodarki za Wielkim Murem i nadmuchaniem baniek za sprawą raptownej ekspansji kredytowej. USA i Chiny na własne życzenie zacisnęły się w klinczu powiązań, który przeciąć bezboleśnie dla globalnej gospodarki nie sposób. Z jednej strony uzależnienie ponad miliardowej nacji od eksportu do USA, z drugiej nadzieje Stanów na przemożną rolę chińskiej lokomotywy w ożywieniu. Nakłada się na to około 800 mld dolarów zaangażowanych przez Chiny w amerykańskich obligacjach w atmosferze swobodnie spadającego "zielonego".

Jak słusznie zauważono w licznych opracowaniach z ostatnich kilku tygodni, niepohamowaną spekulacją na rynkach akcyjnych i surowcowych rządzi kurs eurodolara. Każda "figura" zwyżki na tej parze generuje zlewarowany atak popytu na ryzykowniejsze klasy aktywów, co motywuje się chęcią zabezpieczenia przed taniejącym dolarem. Nie zauważa się przy tym, że inflacja cen aktywów notowanych na giełdach stanowi ważną determinantę społecznych nastrojów oraz oczekiwań, a przyszłe załamanie cen rozstroi porządek i doprowadzi do nowej fali pesymizmu oraz awersji do konsumpcji, działalności zawodowej tudzież wszelakiego ryzyka inwestycyjnego.

W kontekście analizy trendów na giełdach akcji warto wspomagać się indeksem dolarowym. Jest to ważony miernik kondycji dolara wobec 6 czołowych walut (euro posiada tam aż 57 proc. udziału, dalsze 13 i 12 to odpowiednio jen i funt szterling). Wskaźnik ten po ustanowieniu szczytów podczas lutowej kulminacji paniki systematycznie spada, równolegle do wzrostów cen akcji. Ostatnio wyraźnie wyhamował w okolicy 75 pkt i jeśli wierzyć w ten paradygmat, to nowe szczyty na indeksach nie znajdują tu potwierdzenia. Z analizy technicznej wiadomo, jak groźne mogą być negatywne dywergencje, zatem i tym razem sprężyna przeceny jest mocno naciągnięta. Sygnał do ewakuacji z akcji i surowców bezsprzecznie da gwałtowny powrót do dolara i towarzyszące mu delewarowanie pozycji carry-trade. Ku swojej przyszłej niedoli rynki zbyt łatwo zapomniały o skutkach odwijania carry-trade w jenach ledwie dwa lata temu.

Spójrzmy na sprawy bieżące. Połowa listopada zastała indeks WIG20 już o włos od bariery 2500 pkt (dla tandemu spekulantów zagnieżdżonych w naszych indeksowych futures brakujące 3 proc. to faktycznie tylko włos, choć ryzyko gwałtownej rejterady narasta). Szczególnie ważne dla najbliższych rozstrzygnięć będą dzisiejsze dane o amerykańskiej produkcji przemysłowej za październik (typowany lekki wzrost na bazie miesiąc do miesiąca) oraz jutrzejsze doniesienia z pierwotnego rynku nieruchomości. Zwłaszcza te ostatnie wyniki będą istotne w kontekście kończących się ulg podatkowych. Tymczasem należy mieć w świadomości pogarszającą się sytuację w segmencie nieruchomości komercyjnych i to może być zalążek nowej fali kryzysu, jak dotąd ignorowany.

Pole do wzrostu cen akcji i licznych surowców zostało już dawno wyczerpane, a rynki jadą siłą ślepego rozpędu. Tymczasem od pewnego czasu pali się kontrolna lampka świadcząca o kończącym się finansowym paliwie do dalszej (podkreślmy: zgubnej) zabawy w nadmuchiwanie żaby. Nielicznym wielorybom zależy na "ubraniu" w akcje jak najszerszych zastępów płotek, po to by mogły one się wzajemnie tratować - wtedy historia zatoczy koło i powrócą nieprzychylne dla posiadaczy akcji dylematy z lat 2007-08.

Bartosz Stawiarski

Czytaj również:

Giełdowy Titanic i góra pieniędzy

Rozczarowały dane z Niemiec

Straszne słowa na "k"

Wealth Solutions
Dowiedz się więcej na temat: kryzys | USA | Disneyland
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »