Dwa grzyby w barszcz
Euro razy dwa? Ekonomiści powątpiewają w sens równoczesnego wprowadzania wspólnej waluty i finalizowania przygotowań do piłkarskich Mistrzostw Europy. Dwóch tak wielkich operacji nie da się wykonać równocześnie... bez strat własnych.
Premier Donald Tusk - przeważnie krytykowany raczej za zaniechania - pierwszy raz od objęcia urzędu zaskoczył opinię publiczną. Skorzystał z obecności biznesmenów, ekonomistów i polityków na międzynarodowym forum w Krynicy, by ogłosić, że Polska już w 2011 r. zamierza przyjąć - w miejsce złotówki - wspólną europejską walutę.
Własne i wspólne
W zjednoczonej Europie brak w tej kwestii jednoznacznych reguł. Zaliczane do "starej Unii" Wielka Brytania, Dania i Szwecja pozostają przy funcie i koronach. Przyjęte do wspólnoty wraz z Polską Słowenia czy Słowacja zdążyły już zdecydować o wprowadzeniu euro. Słowacja formalnie od 1 stycznia 2009, ale nową walutą można już płacić w marketach, restauracjach i na stacjach benzynowych. O tym, że stało się to pretekstem do podnoszenia cen, przekonali się polscy turyści w słowackich Tatrach, do niedawna słynących z cen konkurencyjnych wobec Zakopanego. A także Krynicy, którą na miejsce zapowiedzi szybkiego wprowadzenia eurowaluty wybrał premier.
- Forum krynickie skupia inwestorów, którzy ze względu na niebezpieczne dla nich wahania kursów domagają się wspólnej waluty. Sądzę, że premier, ogłaszając tam właśnie tę datę, zdecydował się na kolejny zabieg PR-owski - uważa Waldemar Bartosz, przewodniczący Regionu Świętokrzyskiego Solidarności.
- Koalicja stwierdziła, że pora ogłosić dobrą nowinę. Bo w gospodarce nic się nie dzieje, a rząd nie rządzi - ocenia analityk gospodarczy Janusz Szewczak. Trudno mówić o euro bez wizji, jak przebiegać będzie recesja w Europie. Od roku rynki finansowe trapi bowiem kryzys. Skutki odczuwają również rynki wschodzące, do których wciąż zaliczana jest Polska. Mimo wysokiego wzrostu gospodarczego, dobra koniunktura na warszawskiej giełdzie, którą szczyciliśmy się w latach 2004-7 należy już do przeszłości.
Pensja głodowa, ale w euro
Ekspertów niepokoi zbieżność terminów dwóch wielkich operacji: wprowadzania wspólnej waluty i finalizowania przygotowań Polski do wspólnych z Ukrainą piłkarskich Mistrzostw Europy.
- Jeśli mamy spełnić wymogi ograniczenia deficytu budżetowego, a z drugiej strony budować drogi i koleje, to może być problem, bo gdzieś te pieniądze trzeba będzie znaleźć - przyznaje Marek Zuber, ekonomista z Dexus Partners.
- Żeby się to nie skończyło podwójną porażką, bo to niestety realistyczny scenariusz - martwi się analityk Janusz Szewczak. - Z pewnością o autostradach i szybkiej kolei na Euro piłkarskie możemy zapomnieć. Zaś data 2011 jako termin przyjęcia waluty euro jest całkowicie nierealistyczna, bo nie uwzględnia skali inflacji, z jaką mamy do czynienia w tym roku. Wbrew prognozom rządowym nie będzie ona spadać.
Średnia roczna inflacja zakładana przez rząd na 2009 r. to 2,9 proc., a w tej chwili mamy już 5 proc.
- A jesteśmy dopiero przed gigantyczną skalą podwyżek, rzędu 25-30 proc. elektryczności, gazu, papierosów (tu nawet 50 proc.) oraz cen żywności, kosztów ogrzewania mieszkań i użytkowania ich (woda i śmieci) - zauważa Szewczak. - Nie bardzo więc widzę powody, dla których inflacja miałaby spadać. Oznacza to, że nie utrzymamy wymaganego do wprowadzenia euro poziomu.
Słowacja, wchodząca do euro od 2009 roku, zanotowała w ostatnich miesiącach gwałtowny wzrost inflacji. Podobne doświadczenie ma za sobą Słowenia.
Gdy Rada Polityki Pieniężnej, która w ostatnim czasie ośmiokrotnie podwyższała stopy procentowe, po kolejnej, przewidywanej na wrzesień dziewiątej podwyżce nie będzie już w stanie czynić tego dalej (bo inflacja wciąż hula, a gospodarka hamuje), nastąpi osłabienie złotego. Wzrosną koszty kredytu i pieniądza. Dotychczasowy wzrost kursu złotówki stanowił bowiem wynik podwyższania stóp procentowych.
- Droga złotówka i przyszły niski jej przelicznik na euro będzie oznaczać głodowe, na biologicznym poziomie minimum egzystencji uposażenia milionów Polaków, zwłaszcza pobierających najniższe emerytury i renty, na poziomie 200-250 euro - ostrzega Szewczak. - Nigdzie w Europie ceny i koszty utrzymania nie rosną tak szybko jak w Polsce. W Niemczech powszechnie utożsamia się euro z podrożeniem kosztów utrzymania. Ale zasiłek dla bezrobotnych wynosi tam 700-900 euro, nie licząc pomocy socjalnej na opłacenie mieszkania i rachunków za energię elektryczną. Nawet w bogatych krajach, jak Francja, Włochy i Niemcy, wprowadzaniu euro towarzyszyły ukryte podwyżki.
Z raportu, przygotowywanego przez Narodowy Bank Polski, który w całości poznamy w grudniu, wynika, że wprowadzenie euro spowoduje chwilowy wzrost cen, w wyniku ich zaokrąglania, dotyczący także najczęściej kupowanych towarów. Okaże się to jednak zjawiskiem krótkookresowym, nie przekładającym się na kilkuletnią perspektywę. W krajach wprowadzających euro przedsiębiorcom zdarzało się jednak podnosić ceny jeszcze zanim przyjęto wspólną walutę.
- Pomimo zaokrąglania cen w górę, ostatecznie przyjęcie wspólnej waluty okazuje się korzystne dla gospodarki - uważa Waldemar Bartosz. - Obawiam się jednak, że ten rząd nie jest jeszcze na to przygotowany. Nierealne, że za 3 lata sytuacja się zmieni. Przyglądałem się budżetowi na przyszły rok, gdzie deficyt na pokaz jest niewielki, ale wiele wydatków poukrywanych. Daleko nam do spełnienia wielu kryteriów.
- Na razie poznaliśmy nie tyle datę, co wyobrażenia premiera na ten temat - uważa Zuber. - Dotychczas większość ekonomistów uznawała nawet 2013 za mało realny termin. Żeby się udało w 2011, konieczne są zmiany dalej idące niż wynika z budżetu na 2009 r. W przyszłym roku musielibyśmy wejść do systemu stabilizacji walut.
Jeszcze niedawno władze europejskiego futbolu obawiały się, czy Polska zdąży przygotować się do Euro 2012. Niespodziewane dołączenie kolejnego problemu - wprowadzenia nowej waluty - oznacza podbicie stawki. Jeśli jednak przejście ze złotówki na euro już w 2011 - przy założeniu, że spełnimy stawiane nam kryteria - okaże się operacją pośpieszną i nieprzygotowaną, koszty poniosą nie rządzący, lecz całe społeczeństwo.
Z ANDRZEJEM DIAKONOWEM, ekonomistą, rozmawia Łukasz Perzyna
- Czy podziela Pan obawy, że równoczesne przeprowadzanie dwóch wielkich operacji, których hasło wywoławcze jest to samo - euro: organizowanie mistrzostw i przejście na wspólną walutę przyniesie negatywne następstwa?
- Nie widzę bezpośredniego związku między tymi operacjami w sensie ekonomicznym. Bez wątpienia natomiast wejście do strefy euro i organizację mistrzostw łączy wysoka ranga oraz fakt, że absorbują siły i środki państwa. Tu może nastąpić konflikt, gdy w oba przedsięwzięcia zaangażowane zostaną znaczne siły. Słaby rząd, gdy podejmie się obu tych operacji równocześnie, może ponieść porażkę. Choć dla przyjezdnych kibiców byłoby oczywiście dogodne, gdyby. podczas Euro mogli płacić w euro.
- Oni przyjadą na kilka tygodni i wyjadą. Co ta zbieżność oznacza dla polskich konsumentów?
- Aby to ocenić, trzeba wyjść od stanu obecnego. Utrzymują się różnice między Polską a krajami "starej Europy", widoczne jaskrawo w poziomie i strukturze wynagrodzeń. Wciąż zachowane są olbrzymie dysproporcje. Wprowadzenie euro, ujednolicenie rynku monetarnego, spowoduje zmiany na niekorzyść konsumentów. Podniesie także koszty realizacji niektórych zadań publicznych. Ceny realizacji inwestycji w Polsce okażą się takie same, jak w Europie. Stworzy to wiele niebezpieczeństw. Dla części przedsiębiorców wprowadzenie euro oznacza jednak korzyść, bo przestaną ponosić ryzyko związane z różnicami kursowymi. Dla nich wprowadzenie euro obniży koszty transakcyjne działalności gospodarczej. Społeczne skutki szybkiego przejścia na euro zależą od tego, w jakim tempie będziemy doganiać resztę Europy pod względem wzrostu wynagrodzeń. Im większe utrzymają się dysproporcje płac między nami a krajami "starej Unii", tym gorsze będą skutki wczesnego wprowadzenia euro.
- Podrożenie inwestycji dotknie wielkie projekty związane z Euro 2012?
- Presja, związana z jednoczesnym wprowadzaniem euro i organizowaniem mistrzostw spowoduje wzrost kosztów inwestycji. Rząd czuje już przez skórę, że coś takiego może nastąpić, dlatego występuje z hasłem: niech robią to Chińczycy, wtedy będzie taniej. Próba realizacji dwóch wielkich celów równocześnie sprawi, że za te same pieniądze zrealizuje się mniej realnych zadań. Już bez waluty europejskiej obserwujemy taką tendencję: inflacja sięga 5 proc. a ceny budowy wodociągów, dróg i innych inwestycji publicznych rosną w tym samym czasie nawet o kilkadziesiąt procent. Wprowadzenie euro jeszcze to pogłębi. Za te same pieniądze - ze środków budżetu czy pozyskanych z Unii Europejskiej - zrealizuje się dużo mniej inwestycji w Polsce. To podstawowy mankament równoczesnego przeprowadzania dwóch tak wielkich operacji.
Łukasz Perzyna