Szwedzkie spojrzenie na energetykę
Firmy sprzedające energię nie są rentowne - o rozwoju i perspektywach rynku energii mówi Torbjörn Wahlborg, dyrektor krajowy Vattenfall Poland.
Wojciech Kwinta: Skandynawski rynek energii został skutecznie zliberalizowany, sprawdził się i działa doskonale. W Polsce też formalnie rynek uwolniono, jednak efekty nie zachwycają. Czym różnią się te rynki i co należy zmienić nad Wisłą?
Torbjörn Wahlborg: Różnicę między rynkiem polskim a skandynawskim widać przede wszystkim w podejściu do klienta. W Szwecji, Norwegii i Finlandii odbiorcy energii elektrycznej nie mają problemów ze zmianą sprzedawcy. W porównaniu ze Skandynawią, w Polsce brakuje jednolitego, przejrzystego algorytmu zmiany dostawcy energii. Urząd Regulacji Energetyki powinien przygotować taki dokument, by podnieść konkurencyjność i zachęcić odbiorców do poszukiwania sprzedawców z lepszą ofertą.
Trudno o liberalizację przy obecnym systemie zatwierdzania przez URE taryf dla gospodarstw domowych.
Likwidacja tych taryf to sprawa zasadnicza. Ich utrzymywanie blokuje rozwój wolnego rynku i prowadzi do tego, że dzisiaj ceny energii dla klientów indywidualnych są niższe od kosztu zakupu energii elektrycznej przez dostawców. To wpływa na wyniki. W tym roku na sprzedaży energii elektrycznej dla gospodarstw domowych prawdopodobnie zanotujemy stratę wynoszącą ok. 20 mln zł.
A zrekompensują ją wyższe ceny dla odbiorców przemysłowych.
Nie ma takiej możliwości, ponieważ w tej części rynku już panuje konkurencja. Gdybyśmy chcieli podnieść ceny naszym klientom, to oni po prostu znajdą innych dostawców i zrezygnują z naszych usług. Podobno takie praktyki zdarzają się w niektórych firmach, ale taka strategia na dłuższą metę nie przyniesie korzyści. Może być nawet niebezpieczna: skoro rynek odbiorców przemysłowych już się otworzył, to klienci nie będą mieli żadnych oporów przed zmianą sprzedawcy.
Czy ten rynek jest rzeczywiście otwarty? Niewiele przedsiębiorstw zdecydowało się na zmianę sprzedawcy.
Nie ukrywam, że jestem nieco rozczarowany brakiem zainteresowania firm tą kwestią. Bierna postawa działa na ich niekorzyść - jestem przekonany, że część przedsiębiorstw mogłaby znaleźć lepsze oferty.
Skąd ta bierność?
Podstawową barierą jest konieczność zmiany systemu pomiarowego. Taka operacja kosztuje, ale żeby skorzystać z dobrodziejstw zasady TPA (Third Party Access; dostęp stron trzecich, czyli sprzedawców, do infrastruktury sieciowej umożliwiający odbiorcom wybór dostawcy energii elektrycznej - przyp. red.), najpierw trzeba zainwestować.
Wśród klientów indywidualnych prawie w ogóle nie słychać o zmianach sprzedawców. Co hamuje rozwój?
Zmiana dostawcy przez klientów indywidualnych nie jest taka łatwa, ponieważ spółki dystrybucyjne mają różne zasady, tzw. umowy generalne między sprzedawcą a dystrybutorem. Problem polega na tym, że gdy Vattenfall chce sprzedać prąd klientowi w Białymstoku, musi dostosować się do innych zasad i zastosować inne procesy niż w przypadku sprzedaży energii klientowi w Warszawie. To podnosi koszty wewnętrzne, które musimy uwzględniać w cenach. Tak będzie dopóty, dopóki spółki dystrybucyjne będą samodzielnie decydować o kształcie umów. Byłoby znacznie lepiej, gdyby w całej Polsce obowiązywały takie same reguły dla wszystkich. W ramach działalności w Polskim Towarzystwie Przesyłu i Rozdziału Energii Elektrycznej nasza spółka dystrybucyjna próbowała uzgodnić wspólne reguły, ale się nie udało. W tej sprawie liczę na większe zaangażowanie Ministerstwa Gospodarki i, przede wszystkim, regulatora, czyli URE.
Może niektórym dystrybutorom zależy na zachowaniu stanu istniejącego?
Utrudnianie zmiany dostawcy jest korzystne dla każdej spółki, która ma dużą liczbę klientów i nie wie, jak zyskać nowych. To taktyka defensywna, obrona własnych pozycji. Dlatego potrzebni są nowi gracze; zwiększenie liczby spółek handlujących energią pozytywnie wpłynie na rynek.
I wciąż pozostaje problem taryf dla klientów indywidualnych. Vattenfall wygrał w tej sprawie proces i może zmieniać ceny bez pytania URE o zgodę. Czy ten fakt ma wpływ na ceny?
Doszło do dziwnej sytuacji, w której jeden czy dwa podmioty mają prawo samodzielnie ustalać ceny, podczas gdy inne mają ceny regulowane. To kolejny argument za rezygnacją z taryfowania. Dziś uważamy, że mamy prawo sami ustalać ceny, choć regulator wciąż ma odmienną opinię. Ale ta możliwość nie powoduje skoku cen. Nie chcemy podnosić naszych cen zbyt wysoko w stosunku do cen w taryfach innych firm. To źle wygląda i prowadzi donikąd.
Ale sprzedaż prądu gospodarstwom domowym właściwie nikomu się nie opłaca. Skoro wszyscy tracą, to skąd się biorą zyski?
Trudno mówić o zyskach. Firmy sprzedające energię nie są rentowne. Muszą obracać ogromnymi ilościami energii elektrycznej, działają w warunkach wysokiego ryzyka, na małych marżach, przy minimalnych zyskach. Działa tylko rynek hurtowy, w przypadku klientów indywidualnych jest gorzej. Przypuszczam, że w tym roku niektóre firmy obrotu będą miały duże kłopoty.
Jeśli doszłoby do uwolnienia cen dla klientów z grupy taryfowej G, czyli głównie odbiorców domowych, ceny energii dla nich wzrosną. Czy w takiej sytuacji spadłyby ceny dla przemysłu?
Nie, moglibyśmy jedynie odrobić straty. Za to teraz jest najlepszy okres na likwidację obowiązku zatwierdzania taryf dla gospodarstw domowych. Duże spadki cen na rynku hurtowym w ostatnim czasie mogłyby ograniczyć wzrost cen dla odbiorców z grupy G.
Ceny prądu mocno wzrosły i nawet jeśli ostatnio widać ich spadek, to trend wzrostowy prędzej czy później wróci. Po wysokich podwyżkach przedsiębiorstwa protestowały, szczególnie przedstawiciele branż energochłonnych. Pojawiły się propozycje narzucenia maksymalnej ceny energii elektrycznej lub przymusu handlu całą energią na giełdzie. Jak takie pomysły mają się do zasad wolnego rynku?
Oba są złe. Wprowadzenie regulacji to najgorsze co można zrobić. W dłuższym czasie konkurencja gwarantuje korzystniejsze ceny dla klientów. Przymus handlu na giełdzie to także forma regulacji. W Skandynawii, rzeczywiście, na giełdzie na rynku spot sprzedaje się i kupuje dużą część energii elektrycznej, ale dzieje się to dobrowolnie i wynika to ze sposobu funkcjonowania rynku, a nie odgórnych nakazów. Dodatkowo, taki handel nie jest warunkiem koniecznym dla istnienia wolnego rynku. Poza tym, w Polsce też już widać postęp i rynek hurtowy, choć może nie działa idealnie, to działa. Na rynku futures jest coraz więcej transakcji, a to powoduje, że rynek reaguje na sygnały zewnętrzne.
Jeśli chodzi o ceny energii elektrycznej, to ubiegłoroczny duży wzrost dotyczył nie tylko Polski. Ceny rosły także w innych krajach, może w Polsce było to bardziej widoczne, bo start odbywał się z niższego pułapu. Widać też, że od grudnia ceny spadają. Teraz są minimalnie niższe niż w Czechach i Niemczech, a trochę wyższe niż w Skandynawii. Obniżka cen wynika z mniejszego zużycia energii i spadku cen praw do emisji CO2.
Do funkcjonowania rynku energii potrzebny jest prąd. Żeby go wystarczyło potrzebne są inwestycje. Od kilku lat mówi się, że powinniśmy rocznie uruchamiać ok. 1 GW nowych mocy. Firmy deklarują budowę ok. 25 GW w 10 do 15 lat. Czy to realne?
Nie. To zły moment na decyzję o inwestycjach. Właśnie dlatego, że ceny energii elektrycznej są niskie. Liczymy, że wzrosną po zakończeniu kryzysu.
Ale w kryzysie koszty inwestycji też są niższe.
Wyrażane w euro, faktycznie są niższe. Ale spadek wartości złotego niweluje ten efekt.
Bez inwestycji może zabraknąć prądu. Po oddaniu bloku w Bełchatowie przez kilka lat nie pojawi się nic nowego. Jeżeli zapotrzebowanie będzie rosło, to może być krucho z dostawami.
Gdyby kryzys potrwał kilka lat, to problem sam by się rozwiązał. To, oczywiście, żart. Faktycznie, zaopatrzenie w energię elektryczną może stanąć pod znakiem zapytania. Być może przez jakiś czas trzeba będzie prąd importować. Ale dużo można osiągnąć obniżając zużycie energii. Sama wymiana oświetlenia miejskiego w całej Polsce zaoszczędziłaby tyle energii elektrycznej, ile wytwarza przeciętna elektrownia. Podnoszenie efektywności energetycznej jest równie ważne, jak inwestycje w moce i rozwój wolnego rynku energii.
Czytaj również:
Trzy elektrownie atomowe do 2030 roku