Marcin Piątkowski: Nie warto być skromnym. "Jesteśmy mistrzem wzrostu gospodarczego"

- Nigdy w ciągu tysiąca lat naszej historii nie byliśmy tak blisko Zachodu, jeśli chodzi o poziom rozwoju i jakość życia. Można powiedzieć, że widzimy już przed sobą światła niemieckiego audi (...). To jest ten okres, żeby je dogonić, albo i przegonić - mówi w rozmowie z Interią dr hab. Marcin Piątkowski, prof. Akademii Leona Koźmińskiego. Jak podkreśla, Polska już w przyszłym roku może dołączyć do "elitarnego klubu krajów, które mają PKB warte bilion dolarów". - Musimy myśleć innymi kategoriami niż małe kraje (...) powinnyśmy mieć wizję na Polskę, na Europę i na świat, mieć rozwojowy rozmach - dodaje.

Bartosz Bednarz, Martyna Maciuch, Interia: Polska gospodarka ma urosnąć w tym roku o 3,1 proc. - wynika ze zaktualizowanych prognoz Międzynarodowe Funduszu Walutowego (dalej MFW). Dużo czy mało?

Marcin Piątkowski, profesor Akademii Leona Koźmińskiego, autor książki o polskim złotym wieku: - Jest szansa na to, że będzie znacznie lepiej, bo prognozy MFW zwykle są zbyt pesymistyczne. Polska wydobywa się teraz z dołka koniunkturalnego i jest szansa na szybszy wzrost.

Było słabo. W 2023 r. PKB urósł o ledwie 0,2 proc.

Reklama

- Otarliśmy się o recesję. Ale dobre wiadomości są takie, że dosyć szybko z tego załamania wychodzimy. Przy czym, wiele zależy od nas, od tego jak będzie wyglądała polityka gospodarcza rządu, czy inwestycje odbiją, jak będzie wyglądać konsumpcja. Jest duże pole do działania, aby zamiast 3,1 proc. było 3,5 proc. plus.

Potrafiliśmy rosnąć już dużo szybciej niż 3,5 proc.

- Stać nas na to, żeby rosnąć w tempie między 4 a 5 proc. bez tworzenia nierównowag makroekonomicznych. Patrząc na trzy główne silniki wzrostu, czyli inwestycje, siłę roboczą i zmiany produktywności - jest to do zrobienia. Wzrost gospodarczy to efekt tego, ile inwestujemy, ilu z nas pracuje i jak efektywnie pracujemy wykorzystując dostępny kapitał ludzki i materiałowy.

I jak nam to idzie?

- Co do inwestycji mamy duże pole do popisu, bo jako Polska należymy do krajów w Unii Europejskiej, które mają jedną z najniższych stóp inwestycji.

Spadliśmy do około 17 proc. PKB.

- Z tego 4 proc. to tylko inwestycje publiczne, pozostałe 13 proc. to inwestycje prywatne.

I to źle?

- Tak, źle, bo niskie inwestycje podcinają nam skrzydła. Uważam, że jest możliwe, by do końca kadencji rządu zdecydowanie ten poziom podwyższyć i zbliżyć się do średniej europejskiej, która wynosi około 23 proc. PKB. Żeby to osiągnąć powinniśmy stopniowo zwiększać inwestycje publiczne znacząco powyżej obecnych 4 proc. PKB. To jest możliwe, stać nas na to.

Rząd powinien więcej inwestować?

- Oczywiście. Jest to kluczowe, żeby podwyższyć stopę wzrostu gospodarczego. Za tymi inwestycjami publicznymi pójdą inwestycje sektora prywatnego. Podwyższając stopę inwestycji z 17 na 23 proc. PKB wzrost gospodarczy mógłby przyśpieszyć o 1 pkt proc. Zamiast 3-3,5 proc. Bylibyśmy między 4 a 4,5 proc.

Idźmy dalej. Stopa zatrudnienia jest na rekordowym poziomie. Pracuje ponad 17 mln Polaków. Z drugiej strony demografia jest jaka jest. Tu prognozy są miażdżące.

- Już się zaczęła demograficzna degrengolada, która będzie przyśpieszać. Plus jest taki, że mamy jeszcze rezerwy do zwiększenia poziomu zatrudnienia. Jeśli chodzi o starszych Polaków, 50 plus, to odstajemy od średniej unijnej. Ich aktywizacja mogłaby dać nam kolejne 0,2-0,3 pkt proc. szybszego wzrostu gospodarczego. Pomogłoby nam też szersze otwarcie się na migrację. Nie tylko, jeśli chodzi o Ukraińców, ale otwarcie na mądrą imigrację z innych krajów, czyli na młodych przedsiębiorczych, inteligentnych ludzi z całego świata, w tym np. z Filipin czy Wietnamu. Razem z nimi możemy mieć do 0,5 pkt proc. szybszego wzrostu. Już bylibyśmy blisko 5 proc. I ostatni bardzo ważny silnik to jest ta produktywność.

Czyli nasza efektywność.

- Wydajność z jaką udaje nam się wykorzystywać zasoby: kapitał ludzki i rzeczowy jaki mamy.

Udaje się nam?

- Wiele jest do zrobienia. Potrzebne jest wsparcie dla innowacji, by firmy wdrażały nowe technologie szybciej, szczególnie "zielone", bo tu jesteśmy w tyle za średnią europejską.

- Patrząc na te trzy silniki, jest całkiem realne, żeby przyśpieszyć wzrost PKB o 1-1,5 pkt proc. i być bliżej 5 proc. a nie 3,5 proc.

Zaraz, zaraz. Wróćmy do tej stopy inwestycji. Wzrost do 23 proc. na koniec kadencji obecnej koalicji rządzącej?

- Taki możemy sobie wyznaczyć cel, uważam że zbliżenie się do tego celu jest całkiem możliwe. W krótkim okresie główną rolę musiałby wziąć na siebie sektor prywatny, ale z coraz większym wsparciem ze strony inwestycji publicznych, finansowanych centralnie, ale i inwestycji samorządowych. Co do tych ostatnich, jest tam bardzo duży potencjał.

Już to słyszeliśmy, tego typu ambitne plany, jak Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju powstawała. Tam też była mowa o wzroście stopy inwestycji do 25 proc.

- Zgoda. Ten cel jest mniej ambitny niż wtedy, ale trzeba takie wyzwania sobie stawiać. Nawet jak nam nie wyjdzie 23 proc., a 22 lub 21 proc., to i tak będzie to dużo. Tym bardziej, że dzięki KPO, funduszom unijnym, dzięki możliwości zwiększenia finansowania z własnego budżetu, możemy sprawić, że efektywność tych inwestycji będzie wyższa niż średnia. Nawet jeśli nie dojdziemy do 25 proc., to możemy inwestować w te części gospodarki jak zielona transformacja, sieci przesyłowe, nowe technologie, jeszcze lepsza infrastruktura, edukacja - jest wiele dziedzin, w których inwestycje publiczne i prywatne miałyby bardzo wysoką rentowość. Przy mądrym inwestowaniu możemy mieć ten 1 pkt proc. szybszego wzrostu.

Pan widzi - jak obserwuje polską scenę polityczną i politykę gospodarczą - zrozumienie tych wyzwań i gotowość do tego, żeby iść w kierunku znacząco wyższych nakładów na inwestycje publiczne w najbliższych latach. Do końca kadencji zostało 3,5 roku.

- Trzymam kciuki za rząd, że w tym kierunku pójdziemy.

I tu mamy problem.

- Rząd robi swoje, ale na razie bez rozmachu.

Jak pan to odczytuje?

- Rząd robi swoje, bo oczywiście po zmianie władzy wydarzyło się wiele dobrych rzeczy, percepcja Polski za granicą się poprawiła, odzyskaliśmy dostęp do właściwie wszystkich funduszy europejskich, włącznie z KPO - to na pewno zyskaliśmy dzięki rządowi. Natomiast to za mało, bo nawet z KPO i funduszami europejskimi, w najlepszym wypadku utrzymamy naszą historyczną średnią inwestycji publicznych na poziomie 4-4,5 proc. PKB. A to nie wystarczy, to jest raptem 1/5 tego co inwestują Chiny i 1/3 mniej niż inwestowała Korea Płd. przez ostatnie 20 lat, mimo że wtedy już byli od nas bogatsi. Wyższe inwestycje publiczne są możliwe.

Oczywiście, ale skąd wziąć na to pieniądze?

- Nie obniżając podatków a znajdując sposoby na podwyższenie dochodów i robiąc audyt nie tylko CPK, ale całych wydatków publicznych i pozbycie się tych, które są nieuzasadnione. Możemy też dodatkowo pożyczyć specjalnie na inwestycje.

Łatwo powiedzieć.

- To byłyby inwestycje w przyszłość. Tak jak przedsiębiorcy na co dzień pożyczają i inwestują w maszyny, nowe fabryki, tak samo w Polsce są pomysły warte biliony zł, które by przyniosły zwroty wyższe niż koszt finansowania polskiego długu. Mamy bardziej bariery mentalne a nie budżetowe, które sprawiają, że tego wskaźnika inwestycji publicznych nie podwyższamy. Przy czym nie chodzi o to, żeby ten wskaźnik sztucznie wzrósł, ale trzeba zogniskować się na tych inwestycjach, które odblokują również sektor prywatny. Mówiąc kolokwialnie: trzeba zbudować autostradę "do samych drzwi" fabryk polskich przedsiębiorców, tak żeby nie mieli wyboru, żeby nie inwestować. Inwestycje publiczne powinny się skupić na tych obszarach, gdzie istnieją te bariery. Jak wybudujemy nowe porty, autostrady i lotniska, to damy dodatkowe bodźce dla inwestycji prywatnych, które zobaczą dla siebie dodatkowe możliwości ekspansji. Trzeba też przejrzeć regulacje podatkowe i inwestycyjne, żeby maksymalnie odbiurokratyzować proces inwestycyjny i obniżyć poziom ryzyka.

Jakie dałoby to skutki?

- Znaczące. Bank Światowy w swoim ostatnim raporcie Global Economy Prospects, podaje Polskę jako przykład sukcesu, przykład kraju, który przyśpieszył swój wzrost gospodarczy w ciągu ostatnich 35 lat, m.in. dzięki inwestycjom. Bank nazywa to "przyśpieszeniem inwestycyjnym". Polska miała do czynienia z tym po 1992 r. i później w 2003 roku w przededniu wejścia do UE. Te przyśpieszenia inwestycyjne przyniosły nam znacząco szybszy wzrost gospodarczy. Chciałbym, żebyśmy teraz weszli w trzeci etap takiego przyśpieszenia.

Dlaczego akurat teraz?

- Mamy dla tego historyczny moment, żeby z jednej strony wykorzystać zmieniającą się strukturę światowej gospodarki, przyciągnąć do siebie więcej kapitału zagranicznego, a z drugiej - zmniejszyć fundamentalne zagrożenia związane z Putinem.

Historyczny moment?

- Jak nasz premier i minister spraw zagranicznych mówią, że powinniśmy wejść w tryb wojenny, że żyjemy w czasach trwogi i kryzysu, to ja to widzę nie tylko jako odpowiednią odpowiedź w polityce zagranicznej, ale też i w polityce gospodarczej. Jeżeli to rzeczywiście jest czas trwogi, to tym bardziej powinniśmy inwestować w odstraszanie Putina. Powinnyśmy wykupić dla siebie droższą polisę ubezpieczeniową. I chodzi nie tylko o zakupy armat, czołgów i rakiet, ale inwestycje w siłę całego państwa. Gdyby miała kiedyś być wojna, to nie walczą tylko wojska, walczą całe społeczeństwa. To jest ten moment, żeby przyśpieszyć, dać trochę mocniej na pedał gazu i pójść do przodu.

Pan mówi: struktura światowej gospodarki się zmienia. Z czym się żegnamy, na co mamy się szykować?

- Mamy do czynienia z historyczną zmianą, szczególnie w przepływach globalnych kapitałów. Co roku w światowej gospodarce inwestorzy zagraniczni inwestują ponad 1,3 biliona dol., które głównie przepływają z bogatych krajów do biedniejszych. I teraz z powodu zwiększonej konkurencji i napięcia geopolitycznego między Chinami i Zachodem, ale także agresji Putina na Ukrainę, z powodu przyśpieszających zmian klimatu, i lekcji wyciągniętych z covidu, te ogromne strumienie kapitałów w coraz większym stopniu szukają dla siebie nowego miejsca na świecie.

Polskę?

- Polska może przyciągnąć dużą część tego kapitału. Jest jednym z krajów, które walczą o te pieniądze. Mówimy o dziesiątkach a potencjalnie setkach mld dol. zakumulowanego kapitału w najbliższych latach.

Czy nam się to uda?

- Już nam się udaje. Już przyciągamy miliardy i to jest ważny czynnik. Mimo obaw, że jesteśmy krajem przyfrontowym po agresji Putina, okazuje się, że Polska po pandemii w stosunku do swojego PKB przyciąga dwa razy więcej kapitału zagranicznego niż wcześniej. Już dzisiaj jesteśmy beneficjentem tych globalnych zmian. Jeszcze możemy ten wskaźnik podwoić, dlatego właśnie, że ten kapitał szuka nowego miejsca dla siebie na świecie.

Nearshoring, reshoring. Jak byśmy nie nazwali, żal nie skorzystać. Polska wpisuje się w ten obraz "bezpiecznej przystani" dla inwestycji?

- Z jednej strony Zachód, Ameryka są zbyt drogie na to, żeby ten kapitał tam powrócił, a z drugiej kraje jak Wietnam, Meksyk są za małe, za biedne, zbyt słabo wykształcone i zbyt mało bezpieczne by ten cały kapitał wchłonąć. Więc Polska jest idealnie usytuowana: nie jest ani zbyt droga, ani zbyt biedna, więc może być tym magnesem. Poza tym jest bezpieczna, ma wykształcone społeczeństwo, ma poprawiającą się infrastrukturę, ma stabilną politykę makroekonomiczną, jest częścią UE. Z tego punktu widzenia jesteśmy świetnym miejscem na przejęcie dużej części tych kapitałów. Jeszcze 10 lat temu nie szukały one miejsca dla siebie. Teraz to się dzieje. Polska może tu być wielkim wygranym.

O jak dużej części tych kapitałów mówimy?

- Trudno powiedzieć. Na razie tak jak ściągamy zwykle 30 mld dol. rocznie kapitału zagranicznego, tak moglibyśmy przyciągać 60 mld i więcej. Do tej pory od początku transformacji zakumulowaliśmy 300 mld dol. kapitału zagranicznego w formie inwestycji od zera, ale również zatrzymanych kapitałów. Jak zajęło nam 30 lat , żeby zebrać te 300 mld inwestycji, to uważam że teraz moglibyśmy mieć 10 lat na to, żeby to było kolejne 300 mld.

To wymaga od nas większego zabiegania o te inwestycje na arenie międzynarodowej?

- Oczywiście.

Konkurencja w regionie jest duża.

- Tak, ale Polska zdecydowanie wyróżnia się na tle regionu. Jesteśmy przecież zdecydowanie największą gospodarką w regionie. I gospodarką, która jest mistrzem wzrostu gospodarczego w Europie i na świecie od ponad 30 lat. Mówię o tym od już ponad 15 lat, w Polsce i za granicą. Wciąż jednak na świecie dziwią się jak słyszą jak ogromny Polska osiągnęła sukces. Za mało jako kraj i jako biznes chwalimy się tym, że "we are the champions". Trzeba o tym cały czas mówić. Nie warto być skromnym i wstydliwym. To jedno. Drugie: oprócz samego PR-u, to oczywiście trzeba się przygotować. Nie wystarczy powiedzieć "przyjdźcie do nas". Trzeba też pokazać, że mamy gotowe tysiące hektarów działek przemysłowych, autostrady, wykształconą siłę roboczą, mamy przewidywalne przepisy, prowadzimy odpowiedzialną politykę makroekonomiczną.

Nie rozkładamy tego czerwonego dywanu przed inwestorami dzisiaj?

- Rozkładamy, ale chodzi o maksymalizację potencjału. Do tego nam jeszcze daleko. Jeśli sprzedamy Polskę jako kraj największego europejskiego sukcesu, przygotowali się na przyjęcie zagranicznego kapitału, to możemy być jednym z największych wygranych strukturalnych zmian w światowej gospodarce.

Na razie to mamy audyt CPK i kolejne opóźnienia.

- Prawie 40-milionowy kraj, który w przyszłym roku wejdzie do elitarnego klubu krajów, które mają PKB warte bilion dolarów, musi myśleć innymi kategoriami niż małe kraje. I mieć rozwojowy rozmach, który będzie pchał do przodu nie tylko naszą gospodarkę, ale i cały nasz region. Inwestycje w Polsce, w tym inwestycje w drogi, porty i lotniska, to inwestycje nie tylko potrzebne Polsce, ale i wszystkim krajom wokół nas. Jest to też klasyczny win-win: nasze inwestycje pomogą szybciej rozwijać się całemu regionowi, od krajów nadbałtyckich, przez Słowację i pogrążone w kryzysie gospodarczym Czechy, po Ukrainę. Ich szybszy wzrost sprawi, że rentowność naszych inwestycji w infrastrukturę dodatkowo wzrośnie. 

Powiedział pan przed chwilą, że jesteśmy krajem prawie 40-milionowym i potrzebujemy dużych inwestycji. Ale w ciągu tego stulecia staniemy się krajem 30-milionowym, o ile się nic nie zmieni.

- W wariancie statycznym rzeczywiście Polska będzie się starzeć i kurczyć. Jeżeli nie poradzimy sobie z problemem demograficznym, stracimy największą w historii szansę, żeby dogonić Zachód i żeby stać się tak bogatym społeczeństwem, jak Niemcy, Francuzi czy Holendrzy.

- Szanse na znaczące podwyższenie wskaźnika dzietności w Polsce są małe. Nie mówiąc już o osiągnięciu poziomu zastępowalności pokoleń. Przykłady właściwie wszystkich rozwiniętych krajów na świecie pokazują, że jeśli uda nam się chociażby utrzymać obecny wskaźnik dzietności, to już będzie to wielki sukces. W nich on spada, mimo że wiele z nich jest od Polski bogatszych, szybciej się rozwija czy ma lepszą politykę prorodzinną.

- W Korei Płd. - mimo, że na co dzień to dla nas symbol sukcesu - wskaźnik dzietności jest najniższy w historii gatunku ludzkiego przynajmniej od 300 tysięcy lat. W skali całego kraju wyniósł on w 2023 roku 0,7. W samym Seulu, czyli najbogatszej części Korei, spadł do 0,5. Obawiam się, że reszta zamożnego świata zmierza w tym kierunku. Nawet gdyby więc Polska miała najlepszą na świecie politykę prorodzinną, to i tak będzie to za mało, żeby zatrzymać negatywne procesy demograficzne.

Co w takim razie państwo może zrobić?

- Dramatyczne prognozy demograficzne nie oznaczają, że muszą się one spełnić. Nie jesteśmy skazani na to, żeby stać się małym krajem starych ludzi. Wszystko zależy od nas. Jednym ze sposobem walki z kurczeniem się naszego społeczeństwa byłoby otworzenie się na mądrą imigrację. Polska jej potrzebuje. Oczywiście, nie możemy sobie pozwolić na niekontrolowaną i nielegalną migrację. To nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby uczyć na błędach krajów zachodnich i zrobić to o wiele lepiej.

- Polska do tej pory świetnie sobie radzi z kwestią imigracji. Minimalizujemy koszty społeczne a maksymalizujemy zyski ekonomiczne. Weźmy przykład uchodźczyń - bo to przecież głównie kobiety - z Ukrainy. W Niemczech, które przyjęły także dużą liczbę osób z Ukrainy uciekających przez wojną, wskaźnik zatrudnienia wśród ukraińskich uchodźców wynosi 20 procent. W Polsce to ponad 60 procent.

W sytuacji jak obecnie, to migracja z Ukrainy nie będzie długoterminowym rozwiązaniem dla nas.

- Tak, nie powinniśmy liczyć tylko na imigrację z Ukrainy. Ten kraj ma jeszcze większy problem demograficzny niż my, teraz dodatkowo pogłębiony z powodu wojny. Nie jest zresztą w naszym strategicznym interesie, żeby wysysać Ukraińców z ich własnego kraju. Polska powinna się otworzyć na młodych, inteligentnych, przedsiębiorczych ludzi, jeśli nie z całego świata, to przynajmniej z krajów, które są nam bliższe kulturowo.

- Przykładem takiego kraju mogą być Filipiny. To kraj katolicki, w którym są dosłownie miliony młodych ludzi, co roku próbujących bez skutku znaleźć pracę we własnym państwie. Duża część z nich jest już wykształcona albo może dobre wykształcenie zdobyć bardzo szybko. Innymi kierunkami migracji mogłyby być przykładowo Wietnam lub Etiopia.

Jak ich zachęcać do przyjazdu?

- Teraz w Polsce studiuje ledwie 1,2 mln osób. A 15 lat temu studiowało prawie dwa miliony. I liczba studentów cały czas spada. Niedługo będzie milion wolnych miejsc na polskich uniwersytetach, bo brakuje młodych Polaków, którzy mogliby podjąć studia. Dla uczelni to oznacza ogromne budżetowe problemy. Więc zapraszanie młodych, zdolnych ludzi z wybranych krajów świata na te uczelnie to klasyczna sytuacja win-win. Po studiach można im zaoferować automatyczne pozwolenie na pracę na kilka lat. Będziemy mogli przez ten czas przetestować czy te osoby się aklimatyzują, czy podejmują zatrudnienie i płacą podatki. Tych, którzy spełnią te kryteria, powinnyśmy zachęcić do pozostania u nas.

- Warto też wziąć po uwagę polską diasporę. Według danych MSZ na świecie żyje około 20 mln cudzoziemców polskiego pochodzenia. W samej Brazylii - nawet 1,5 mln osób o polskich korzeniach. Być może z Polską łączy ich obecnie nie za wiele poza nazwiskiem. Ale można to zmienić. Poziom dochodów w Brazylii jest o ponad 60 proc. niższy niż w Polsce. Do tego dochodzą kwestie jakości życia, bezpieczeństwa... Zamiast narzekać, że imigracja jest ślepą ścieżką - spróbujmy ich do nas ściągnąć. Powiedzmy Brazylijczykom polskiego pochodzenia, że Polska jest na nich otwarta.

Pytanie, kto się dzisiaj na to odważy. Słowo "migracja" ma tak negatywne konotacje, jak nie tak dawno temu słowo “prywatyzacja".

- No to potrzeba innej narracji. Nie bądźmy zresztą narodowymi masochistami i nie oskarżajmy się niepotrzebnie. Do tej pory dobrze nam idzie z przyjmowaniem migrantów, a Polacy wiedzą, że jest potrzebna tego typu rozsądna polityka. Nawet wyciągając poza nawias Ukraińców i Białorusinów, w Polsce już teraz pracuje kilkaset tysięcy cudzoziemców bez żadnych napięć społecznych. Ale chodzi o to, żeby ucywilizować ten proces, zmaksymalizować efekty ekonomiczne i zminimalizować koszty społeczne. To jest możliwe.

Kogo gonimy gospodarczo teraz w Europie?

- Nigdy w ciągu tysiąca lat naszej historii nie byliśmy tak blisko Zachodu, jeśli chodzi o poziom rozwoju i jakość życia. Można powiedzieć, że widzimy już przed sobą światła niemieckiego audi. Tak jak przez tysiąc lat byliśmy daleko w tyle, a przed sobą widzieliśmy tylko "ciemność", tak teraz to audi widzimy przed sobą. Jesteśmy na poziomie ponad 70 procent niemieckich dochodów, biorąc pod uwagę poziom cen. Mamy największą szansę w historii, żeby dogonić audi, a przy okazji Francuzów, Szwedów czy kilka innych społeczeństw.

Kiedy to mogłoby nastąpić?

- W ciągu tej dekady rozstrzygnie się, czy Polska w przyszłości pójdzie drogą rozwoju Hiszpanii czy Holandii. Hiszpania do 2007 roku we wspaniałym stylu doganiała resztę UE i nawet przegoniła poziomem dochodów unijną średnią. Ale po kryzysie finansowym wpadła w długotrwałą stagnację. Dzisiaj jej poziom dochodów to 89 proc. unijnej średniej. To niewiele powyżej Polski i my do końca dekady Hiszpanię mamy szansę dogonić. Ale boję się, że jak już dogonimy Hiszpanię i całe południe UE - czyli jeszcze Włochy, bo Grecję i Portugalię przegoniliśmy już wcześniej - sami staniemy się taką Europą południową.

- Jeśli chcemy iść drogą Europy Północnej - Holandii, ale też Francji, Szwecji czy chociażby Niemiec, nie możemy zrezygnować z inwestycji w siebie. To jest ten okres, żeby niemieckie audi dogonić, albo i przegonić. To jest ten okres, w którym okaże się, czy wykorzystaliśmy szansę na zbudowanie swojej pozycji i dołączenie do wąskiej grupy krajów, które rządzą europejską i światową gospodarką.

A kto goni nas?

- Globalnie krajów, które osiągnęły sukces przez ostatnie trzydzieści lat, jest dosyć mało. My zawsze powtarzamy historie Singapuru, Tajwanu czy Korei. Ale od trzech dekad - i o tym nikt w Polsce i na świecie nie pamięta - rozwijamy się szybciej od tych krajów. I zresztą od wszystkich gospodarek na naszym poziomie rozwoju, bo nie powinniśmy się porównywać z Gwineą Równikową czy Gujaną. Wśród państw, które mogłyby się znaleźć w naszej grupie porównawczej, tylko Chiny w tym okresie rosły szybciej. Ale nawet Chiny mają poziom dochodów per capita niewiele wyższy niż połowa tego, co w Polsce. Więc naprawdę jesteśmy globalnym czempionem, ale prawie nikt na świecie o tym nie wie. Nie wiedzą o tym w Chinach, Indonezji czy nawet krajach Globalnego Południa. Powinnyśmy to zmienić.

Pytanie, czy mamy pomysł na siebie?

- Zacznijmy od wizji dla Polski, jak ma nasz kraj wyglądać za cztery ale i za czternaście lat. Nowy rząd jeszcze tego nie wyartykułował, ale wierzę, że to wkrótce się stanie.  

- Polska powinna mieć też wizję dla Europy. Niemcy tracą tę rolę. Od wielu dekad z ideologicznych powodów nie inwestują w swoją przyszłość, bo wielkość inwestycji publicznych w Niemczech to jest raptem tylko 2,6 proc. PKB. A Chiny inwestują prawie 20 proc. PKB. Jak później np. niemiecki przemysł samochodowy ma konkurować z chińskimi elektrykami?

Przegrywamy wyścig z USA i Chinami. Europa zostaje w tyle.

- Europa się kurczy w stosunku do Chin, USA i reszty świata. Pół wieku temu Europa stanowiła prawie 30 procent globalnego PKB. Dzisiaj tylko około 15 proc. A za chwilę będzie to 10 procent i mało z tym robimy. Polska powinna jeździć do Berlina i Brukseli i namawiać Niemców do zmiany ich polityki. Powinnyśmy mówić Niemcom: wyjdźcie ze swojej fiskalnej anoreksji. Zacznijcie inwestować w konkurencyjność, digitalizację, zieloną transformację, w politykę przemysłową. Bez was nie będzie mocniejszej Polski i mocniejszej Europy.

- I miejmy jakiś pomysł na resztę świata. Globalne Południe handluje z Putinem. Dlaczego nie mielibyśmy odbić tych krajów, pokazując, że są inne opcje? Że jest lepsza recepta na rozwój? Że Polska jest przykładem takiej recepty? Jako globalny czempion wzrostu, moglibyśmy dzielić się naszymi doświadczeniami z krajami południa, budować naszą globalną markę.

- Sam zaproponowałem niedawno stworzenie "ekonomicznego korpusu pokoju". Weźmy Balcerowicza, Kołodkę, Rostowskiego, Belkę, Hausnera i wszystkich innych polskich polityków gospodarczych, którzy przyczynili się do naszego historycznego sukcesu. Wysyłajmy ich do Botswany, Brazylii czy Boliwii. Niech dzielą się doświadczeniami polskiej transformacji, która się zakończyła wielkim sukcesem. Budujmy naszą soft power, przebijmy się z tym, co wiemy, że działa. I miejmy pomysły na to jak zmienić świat na lepsze, np. wspierając działania pozwalające krajom południa uniezależnić się od rosyjskiej ropy i przejście na zieloną energię.

- Powtórzę to jeszcze raz: powinnyśmy mieć wizję na Polskę, na Europę i na świat.

Pytanie, czy inne kraje będą chciały nas słuchać.

- Martwmy się tym, jak już spróbujemy. Zwłaszcza, że mamy lepszy model rozwoju niż Korea, która przez większość okresu, gdy odnosiła sukces, była dyktaturą. Tymczasem my jesteśmy demokracją. Mieliśmy dwadzieścia rządów od 1989 roku. Potrafiliśmy ściągnąć kapitał finansowy i zbudować kapitał ludzki. Pokażmy, że mamy własny pomysł na rozwój. Nie mamy nic do stracenia.

dr hab. Marcin Piątkowski jest ekonomistą pracującym w Waszyngtonie, profesorem Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, autorem bestsellera "Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość“, wcześniej m.in. główny ekonomista PKO BP i wizytujący naukowiec na Uniwersytecie Harvarda.

Rozmawiali Bartosz Bednarz i Martyna Maciuch

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polska gospodarka | PKB | inflacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »