Halo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy
Tusk i Rostowski odgrywają przed społeczeństwem teatr i drenują publiczną kasę.
W pewnym sensie politykę ministra finansów Jacka Rostowskiego można porównywać z działalnością słynnego przedwojennego kasiarza Freda Kampinosa vel Szpicbródka, z popularnego polskiego filmu w reżyserii Janusza Rzeszewskiego i Mieczysława Jahody.
DYSKUTUJ NA FORUM: Czy można wycofać kapitał z OFE?
Z tym, że wyjaśnijmy sobie raz na zawsze - Szpicbródka Rostowskiemu do pięt nie dorasta. Tamten potrafił okradać ludzi jedynie w przestrzeni, sobie współczesnych, natomiast obecny szef resortu finansów przenosi się w czasie i sięga po pieniądze następnych pokoleń.
W gruncie rzeczy "włamanie" do OFE (będę konsekwentnie używać słowa "włamanie") stanowi już ostatni występ współczesnego króla polskich kasiarzy. Bynajmniej nie nazywam w ten sposób ministra Rostowskiego, aby zaliczyć go do środowiska ludzi trudniących się działalnością rabunkową, ale napiętnować wyjątkowo szkodliwą praktykę, jaką obecny polski rząd uprawia. Trzeba powiedzieć sobie szczerze - w pewnym sensie jest to działalność rabunkowa i co najgorsze wymierzona w przyszłość Polski, gdyż zabiera ostatnie pieniądze następnym generacjom.
Dlaczego można stwierdzić, że położenie ręki na OFE jest ostatnim występem króla kasiarzy? Bo kasa państwowa jest już pusta. Król okazał się nagi. Już nie ma po co sięgnąć ani czego wziąć. Dług publiczny przekroczył 120 mld zł, a więc jest to gigantyczny problem na poziomie 8 proc. PKB. W ramach prowadzonej w zdumiewająco szybkim tempie prywatyzacji oraz przejęcia dywidend od spółek Skarbu Państwa przejęto 50 mld zł. Kolejne 30 mld deficytu budżetowego starannie zakamuflowano w Krajowym Funduszu Drogowym. 20 mld zabrano z Funduszu Rezerwy Demograficznej, a więc sięgnięto po pieniądze pozostawione na tzw. czarną godzinę, które miały zabezpieczać nas na przyszłość. W wyniku zabiegu konsolidacji finansów na rachunkach BGK narodowe obciążenie długu wzrosło o następne 20 mln zł. Ostatnim "włamaniem" do "sejfu" finansów publicznych jest transfer 200 mld zł składek z OFE. Innych rezerw już nie ma. Polska została "oskubana" ze wszelkich możliwych oszczędności. Dlatego - choć notowania rządzącej Polską Platformy Obywatelskiej utrzymują się nadal na wysokim poziomie - wejście do OFE było już ostatnim (dramatycznym) występem Szpicbródki - króla polskich kasiarzy.
Mija właśnie 10 lat od powstania Platformy Obywatelskiej - partii, która jak żadna wcześniej, oszukała polskie społeczeństwo. Rodziła się wokół paradygmatu reform, etosu odnowy moralnej, sanacji państwa, odwoływała do najdonioślejszych liberalnych imponderabiliów, a w gruncie rzeczy - przy zastosowaniu efektownej PR-owskiej socjotechniki - poszła drogą Andrzeja Leppera. Wprowadziła elementy polityki populistycznej. Jednak w polityce słowa mają znaczenie, a wyborcy posiadają pamięć. Zawsze przychodzi taki czas, kiedy trzeba rozliczyć się ze składanych deklaracji, obietnic rzucanych w główny nurt opinii publicznej. W tym miejscu warto wejść na obszar innej (ale jakże pouczającej i dostarczającej życiowych przykładów dziedziny) i zacytować słowa jednego z piłkarskich trenerów: "boisko wszystko zweryfikuje".
Otóż minister Rostowski, jako przedstawiciel ekonomii, a więc nauki, która choć zaliczana do katalogu dyscyplin humanistycznych, jest w swej istocie również wymierna, musi wiedzieć, że pustosłowie krasomówców, polityczne wodolejstwo, łudzenie ludzi zostanie w końcu obnażone. Bo przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie odpowiedzieć za rzucane tak łatwo w obieg opinii publicznej slogany. Ludzie - panie premierze Tusk i panie ministrze Rostowski (proszę wybaczyć mi, że się tak bezpośrednio zwrócę) - to nie są pionki, żeby nimi przesuwać po szachownicy. Z ludźmi trzeba się liczyć, to powinno być właśnie podstawowe przesłanie odpowiedzialnej polityki rządzących, etosu mężów stanu.
A tymczasem, co my w ostatnich latach - tych wybitnie partykularnych rządów PO-PSL - mieliśmy? Oszukiwanie społeczeństwa, łudzenie serc obywateli pięknymi hasłami, podsłuchiwanie dziennikarzy, wzmacnianie urzędniczej biurokracji, bo przecież rozmiarów administracji publicznej skutecznie nie ograniczono, utrudnianie życia przedsiębiorcom, sięganie po pieniądze przyszłych emerytów, gwałtowne piętrzenie długu publicznego i bezprecedensowy w całej historii III RP drenaż państwa z ostatnich rezerw.
W efekcie już nawet ci ekonomiści, którzy jeszcze do niedawna jakby afirmowali politykę obecnego rządu, dziś z grymasem zażenowania na twarzy kręcą głowami, inni zaczęli ostro krytykować w obawie przed utratą własnej wiarygodności, jeszcze inni zawstydzeni próbują ukryć się za parawanem milczenia, ale to milczenie jest wymowne i jakże wiele mówi nam o polityce oraz jakości rządzenia obecnej elity. A będzie niestety jeszcze gorzej.
Wszyscy pamiętamy to optymistyczne, rodzące społeczne nadzieje hasło Platformy Obywatelskiej - "By żyło się lepiej, wszystkim". Sęk jednak w tym, że we współczesnej Polsce nie żyje się lepiej wszystkim. Żyje się lepiej wybranym. Są pewne uprzywilejowane kategorie społeczne, jakby wyciągnięte poza obszar społecznej sprawiedliwości, procedur partycypowania w procesie znoszenia ciężaru kreowania wzrostu gospodarczego czy nawet idąc w tym rozumowaniu jeszcze dalej - uzurpujące sobie otrzymywanie (bez jakichkolwiek obiektywnych podstaw) więcej niż pozostali, nawet kosztem rosnącego permanentnie długu publicznego. Utrzymywanie archaicznego systemu emerytur - gdzie pewne grupy mogą dzielić budżetowe beneficja, podczas gdy reszta społeczeństwa cierpi w biedzie, a państwo tonie w deficycie - jest właśnie najbardziej jaskrawym przykładem polityki populistycznej. Dlaczego tego problemu się nie rozwiązuje? Bo rachunek polityczny dominuje nad rachunkiem ekonomicznym, pragmatyzm socjotechnicznej inżynierii jest ważniejszy od pragmatyzmu dobrze pojętego, odpowiedzialnego, nastawionego na rozwój państwa. Bo Tusk i Rostowski tyle mają wspólnego z ekonomią, co Kant z kanciarzami.
Żeby było jasne - był taki filozof Immanuel Kant i byli kanciarze, a łączyła ich tylko podobnie brzmiąca nazwa. W gruncie rzeczy Tusk i Rostowski (choć jeden z nich niewątpliwie posiada dyplom ekonomiczny), to nie są ekonomiści, tylko mało ambitni politykierzy, gdyż kierują się w swym postępowaniu doraźną polityczną kalkulacją, nastawioną jedynie na partykularny interes mainstreamowej partii. A elita, która zabiega tylko o własne interesy, jest w istocie pozbawioną prawa do kształtowania polityki bezideową pseudoelitą.
Ale w tej retrospektywnej analizie można pójść jeszcze dalej. Od razu mówię - nie opowiadam się za polityką Jarosława Kaczyńskiego, uważam politykę PiS za równie populistyczną co Platformy Obywatelskiej czy SLD, mam jeszcze dobrą pamięć. Podczas spektakularnej debaty przed wyborami parlamentarnymi w 2007 r. Donald Tusk zarzucał Jarosławowi Kaczyńskiemu omnipotencję państwa; wcześniej w połowie lat dwutysięcznych PO głośno domagało się likwidacji Senatu, redukcji posłów, zniesienia parlamentarnych immunitetów, zerwania z mechanizmem finansowania partii politycznych z budżetu państwa. To byłyby z pewnością niebagatelne oszczędności. I co? Gdzie się podziały te obietnice? Dlaczego PO ich nie realizuje? Kiedyś już pisałem - Platforma posiada ponad 50 proc. miejsc w Senacie.
Niech więc jej parlamentarzyści samoczynnie złożą mandaty albo przegłosują uchwałę o samorozwiązaniu zbędnej izby parlamentu i już nastąpi likwidacja; aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że to, co w tej chwili proponuję, jest równie niepoważne jak przedmiotowe hasła PO, głoszone kilka lat temu. Ale czasami warto posłużyć się metodą absurdu, aby wykazać absurdalność poczynań innych. Najwyższy czas przypomnieć o tych postulatach. W polityce nie jest tak i nigdy nie może być, że ktoś międli bezkarnie jęzorem, że rzuca w samo jądro debaty publicznej rozmaite propozycje, a następnie się ich wypiera. To jest zachowanie klasyczne dla pseudoelity, dla nędznych populistów.
Politykę Platformy Obywatelskiej, postępowanie premiera Donalda Tuska i ministra finansów Jacka Rostowskiego można właśnie porównać do filmowego motywu Szpicbródki - króla polskich kasiarzy. W swej osnowie jest to kupowanie teatru, aby w rezultacie pod przykrywką odgrywanego spektaklu obrabować bank, ewidentna gra na czas, imanie się działań doraźnych, wygodnych, powierzchownych, czarowanie ludzi, uwodzenie rozmaitych grup społecznych. Tymczasem nie podejmuje się doniosłych wyzwań, nie myśli o przyszłości, nie kreuje dalekosiężnych działań, zorientowanych na tworzenie gospodarczych czynników długofalowego wzrostu.
Polska gospodarka rozwija się zbyt wolno, w kontekście dokonań innych państw znajdujących się na podobnej do nas ścieżce gospodarczej podróży. A przywoływanie przykładów wolniejszego tempa państw wysokorozwiniętych efektownie wygląda jedynie na papierze i jest przekonującą melodią dla niezorientowanych. Następuje proces instrumentalizacji społecznego teatru - publiczność staje się instrumentem w rękach reżysera i aktorów. Pierwszoplanowy jest interes osób odgrywających spektakl, publiczność ma zaś kupić bilety i warunkowana socjotechnicznymi trikami mechanicznie bić brawo.
Skądinąd jeszcze całkiem niedawno Donald Tusk, pijąc jednoznacznie do PiS-u, mówił o groźnie wyglądających facetach, którzy chcą się dobrać do społecznych portfeli. Jednak historia lubi się powtarzać, a los jest czasami złośliwy i na zasadzie swego rodzaju ironii odbija - niczym tenisista pingpongową piłeczkę - słowa wypowiedziane przez kogoś w jego własną stronę, opisując jakby kreowane przez niego samego czyny. W tym kontekście Tusk i Rostowski wpadli w pułapkę, którą sami na siebie zastawili. Dziś faktycznie jacyś groźnie wyglądający faceci próbują dobrać się do portfeli ludzi. Więcej - sięgają nawet po pieniądze przyszłych pokoleń. I to jest niebezpieczne! I to musi budzić poważne obawy.
Platforma Obywatelska daleko odeszła od nurtu reformatorskiego, do którego u genezy swojego powstania się odwoływała, porzuciła również tak potrzebny w Polsce paradygmat partii liberalnej. Przeszła na pozycję ugrupowania teflonowego, oportunistycznego, estetycznie populistycznego, konsekwentnie unikając poważnej debaty gospodarczej oraz uciekając od najbardziej ważkich społecznych problemów. Na krótką metę może przynosić to oszałamiające medialne efekty, ale w dłuższym horyzoncie czasowym prowadzi do zguby, nie tylko autorów tak jałowej polityki, lecz także (co najgorsze) całej wspólnoty, którą przyszło jej zarządzać.
W aksjologii mężów stanu nie istnieje pojęcie dobrego czasu do podejmowania trudnych wyzwań, niepopularnych społecznie działań, kreowania nieodzownych dla dynamizowania rozwoju gospodarczego reform. Siły pragmatyczne zawsze muszą być gotowe do poświęcenia własnej popularności dla dobra i przyszłości kraju. Najlepsza reforma to ta, którą podejmuje się bez zbędnej zwłoki, od razu, w myśl mądrej łacińskiej maksymy - "periculum in mora" (niebezpieczeństwo w zwłoce). Kto próbuje kupować czas, ten wyprzedaje pryncypia. Ale PO stała się siłą inercyjną, koniunkturalną, kunktatorską, unikającą nie tylko oceny wielu ważnych wydarzeń w dyskursie historycznym, ale również uciekającą od odpowiedzialności za przyszłość. Tymczasem głównym nakazem odpowiedzialnej, pragmatycznej elity musi być kreowanie reform, modernizowanie państwa, ulepszanie struktur instytucjonalnych. I albo to politycy Platformy zrozumieją, albo wyginą jak dinozaury.
Kiedyś Edward Gierek pisał o przerwanej dekadzie lat 80., o niewykorzystanej cywilizacyjnej szansie. Zresztą jest tu pewna analogia, gdyż on podobnie jak Donald Tusk, budował własną, doraźną społeczną popularność kosztem przyszłości następnych pokoleń. Przyszedł niestety moment, kiedy ekonomia wystawiła za tego typu politykę surowy rachunek i za nieodpowiedzialność ówczesnych czynników rządzących Polską trzeba było drogo zapłacić. Dziś pod wieloma względami sytuacja jest podobna. Obecny rząd również finansuje własne wirtualne sukcesy pieniędzmi przyszłych pokoleń, ludzi, którzy być może kiedyś będą musieli dźwigać ciężki ekwipunek zaniechań przeszłości. Do kogo mają wówczas mieć pretensje? Kto im z tego tytułu pokryje koszty?
Ale o ile w przypadku Gierka można mówić o przerwanej dekadzie, o tyle w kontekście polityki pierwszego dziesięciolecia obecnej ery trzeba wskazywać na straconą dekadę. Te dziesięć lat reformatorskiego impasu kosztowało nas pół wieku. Polska zaniedbała sfery, które mogły nas bardzo mocno posunąć do przodu. Nie zbudowano infrastruktury, nie wykorzystano potencjału tkwiącego w polskich metropoliach, całkowicie zapuszczono prowincję, niewystarczająco rozbudowano zaplecze bazy informatyczno-elektronicznej. A w wielu przypadkach mieliśmy na to czas. Istnieją obszary, w których mogliśmy wyprzedzić Europę. Innowacyjność jest w Polsce na dramatycznie niskim poziomie, a przecież to, co w największym stopniu decyduje o pozytywnej dynamice rozwoju gospodarczego, to właśnie postęp techniczny i kapitał ludzki.
Wiele mówi się o rozmaitych koncepcjach polaryzacyjno-dyfuzyjnych, że tchnące gospodarczą prosperity metropolie będą tworzyć nowe miejsca pracy, wyciągać ludzi z biedy, likwidować ubóstwo. Jednak do tych wielkich ośrodków, rozrośniętych aglomeracji miejskich trzeba najpierw szybko i bezkolizyjnie dojechać. A my ciągle nie dopracowaliśmy się nowoczesnej kolei, stan infrastruktury drogowej jest w opłakanym stanie, autostrady buduje się wolno, polskie lotniska bardzo ustępują największym portom lotniczym znajdującym się w Europie i na świecie. A więc, gdzie my jesteśmy?
W Polsce ekonomiści zastanawiają się często, dlaczego wzrost gospodarczy nie pociąga za sobą dynamicznego mechanizmu tworzenia nowych miejsc pracy. Bywają sytuacje, że kraj nasz posiada ponad 4 proc. PKB, a zatrudnienie stoi w miejscu. Odpowiedź na ten paradoks może być dwojakiego rodzaju - albo ten wzrost jest nierzeczywisty, oderwany od realiów gospodarczej struktury i jej możliwości rozwojowych, albo problem tkwi w infrastrukturze, w konsekwencji czynniku społecznej mobilności, która nie nadąża za procesem tworzenia nowych miejsc pracy i nie następuje właściwa dywersyfikacja na rynkach zatrudnienia. Nie wystarczy tworzyć sam wzrost gospodarczy. Trzeba posiadać jeszcze wystarczająco bogatą infrastrukturę, aby dokonywać szybkiego transferowania gospodarczego dobrodziejstwa.
W zakresie reform w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych nie uczyniono niczego. Rząd Leszka Millera pogrążył się w korupcji, ekipa Marka Belki była wybitnie tymczasowa i podporządkowana oportunistycznemu ośrodkowi prezydenta Kwaśniewskiego. Później stworzono slogan PO-PiS-u. Obudzono ogromne społeczne nadzieje, przede wszystkim w młodych ludziach, ukształtowanych mentalnie już po 1989 r. Niestety przewijające się ciągle przez polską historię "miałeś chamie złoty róg" znów znalazło swoje zastosowanie.
Zamiast podejmować najważniejsze reformy, uwikłano się w zastępczą dyskusję, destruktywny, wyniszczający konflikt i zaprzepaszczono - być może - dziejową szansę. W efekcie mieliśmy PO-PiS w dwóch odsłonach, gdzie pierwsza pomimo swojej kołtunerii oraz populizmu była przynajmniej szczera, mimo wszystko coś próbowano wówczas tworzyć, tymczasem druga jest cyniczna, próżna i nastawiona na "rabowanie" finansów publicznych.
Dlaczego politykę rządu Donalda Tuska i jego nadwornego speca od ekonomii ministra finansów Jacka Rostowskiego porównałem z filmowym motywem największego przedwojennego polskiego kasiarza Freda Kampinosa vel Szpicbródki? Bo Szpicbródka był cynicznym, podstępnym, beznamiętnym manipulantem, grał na emocjach ludzi, wykorzystywał ich naiwność, dobre intencje i łatwowierność, uciekał się do różnego rodzaju wyrafinowanych socjotechnicznych sztuczek. W końcu posunął się nawet tak daleko, że potrafił kupić teatr, wyreżyserować wielki aktorski spektakl, żeby podziemiami i w ukryciu obrabować znajdujący się po sąsiedzku bank. W jakimś sensie Tusk i Rostowski robią to samo - odgrywają przed społeczeństwem teatr i drenują publiczną kasę.
Roman Mańka