Nasz system emerytalnym stanowił bombę z opóźnionym zapłonem
Polska, rok 2030. Po raz kolejny rusza kampania wyborcza. Znowu dowiemy kto jest winny tego, że nasza gospodarka od tak dawna nie potrafi wyjść na prostą. Znów politycy zaczną sypać z rękawa znakomitymi pomysłami: jak "uwolnić polską przedsiębiorczość" i "wykorzystać drzemiący w nas potencjał".
W całym tym zamieszaniu łatwo zapomnieć o najważniejszym: Jak doszło do tego, że od ponad 20 lat nie uporaliśmy się ze skutkami kryzysu, podczas gdy dookoła inni bogacą się w abstrakcyjnym dla nas tempie? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w początkach II dekady XXI wieku.
W tamtym czasie o naszej gospodarce mówiło się w samych superlatywach. Jako jedyne państwo Unii zachowaliśmy dodatni wzrost gospodarczy w czasach kryzysu. Niestety sukces nie był długotrwały.
Większość polityków zdawała się wychodzić z założenia, że skoro poradziliśmy sobie w chudych latach, to tym bardziej poradzimy sobie w tłustych. Nawet jeśli decydowali się na jakieś działania, to skupiały się one na poprawie bieżącej sytuacji, tak by wyborcy łatwo dostrzegli ich rezultaty. A przecież nasza gospodarka pełna była wiecznie odkładanych na później kwestii, których efekty boleśnie odczuwamy do dziś. Zamiast szukać rozwiązań, które na rok, dwa wywindują wskaźniki do góry, trzeba było skupić się na tworzeniu podstaw zdrowego, zrównoważonego rozwoju. Podczas gdy inne kraje, bardziej doświadczone przez kryzys, w kolejnych latach odnotowały nadspodziewanie szybki wzrost, polska gospodarka jechała z zaciągniętym hamulcem ręcznym.
Czy pojawiły się jakieś nagłe, niespodziewane trudności? Nic bardziej mylnego - 20 lat temu każdy polityk i ekonomista potrafił bez problemu wskazać słabości naszej gospodarki.
Podstawowym wyzwaniem polskiej gospodarki II dekady XXI wieku był problem starzejącego się społeczeństwa, który wraz z krótkowzrocznym systemem emerytalnym stanowił bombę z opóźnionym zapłonem. Mimo, iż ówczesne prognozy wykazywały konieczność działań, politycy woleli zaklinać rzeczywistość. Jedynym ich pomysłem na rozwiązanie tego problemu była tzw. polityka prorodzinna - system zasiłków i ulg podatkowych dla osób decydujących się na założenie rodziny. Najwyraźniej według nich społeczeństwo to maszynka, która po wrzuceniu pieniędzy dostarcza wysoki przyrost naturalny. Taka polityka była z góry skazana na niepowodzenie, choćby dlatego że nie dostrzegała złożoności przyczyn niskiej dzietności. Jednak przede wszystkim była przykładem złej interpretacji problemu. Gdyby stworzono system emerytalny, oparty na zdrowych zasadach, niski przyrost naturalny nie miałby większego znaczenia.
Przez zdrowe zasady należy rozumieć gromadzenie środków na indywidualnych kontach i nieużywanie ich do wypłacania bieżących emerytur. Niestety, zamiast tego zaserwowano Polakom coś w rodzaju piramidy finansowej, w której w zależności od sytuacji pieniędzy będzie za dużo (wysoki przyrost naturalny) lub zbyt mało (niski przyrost).
Prowizorycznym rozwiązaniem tego problemu mógł być specjalny fundusz, służący do wyrównywania braków, wynikających ze zmian demograficznych. Co ciekawe, taki fundusz wtedy w Polsce istniał, ale rządzący zamiast odkładać w nim zyski z przychodów państwowych spółek i prywatyzacji, używali go jak skarbonkę, z której za pomocą linijki wyciąga się pieniądze, by rozwiązywać bieżące kłopoty budżetowe.
Innym rozwiązaniem problemów demograficznych mogło być przyciągnięcie do Polski obcokrajowców, głównie spoza UE. Napływ rąk do pracy, mógł obniżyć koszty przedsiębiorstw i w rezultacie zwiększyć konkurencyjność naszej gospodarki. Ale nie był to dobry czas dla imigrantów w Polsce, głównie z powodu wciąż pokutujących uprzedzeń i strachu, że "obcy" zabiorą pracę "naszym". A przecież w tym samym czasie tysiące Polaków pracowało za granicą, co wcale nie zaszkodziło gospodarkom tamtych krajów.
Skutek jest taki, że po prawie 20 latach system emerytalny jest głównym hamulcem polskiej gospodarki. W 2013 roku na jednego emeryta przypadało 4 pracujących, dziś tylko dwóch. Według najnowszych danych w ZUSie brakuje 15 mld euro, więc coraz bardziej realne wydaje się podniesienie wieku emerytalnego do 70 roku życia.
Bomba demograficzna nie była niestety jedynym problemem, który został zamieciony pod dywan. Polska gospodarka, mimo dodatniego wzrostu gospodarczego, kulała z powodu nierozwiązanych kwestii strukturalnych, które skazały nas na 20 lat żółwiego tempa rozwoju. Dziś nie jesteśmy bliżej dogonienia bogatych krajów zachodnich niż wtedy. Gdy spoglądamy wstecz wydaje się, że kryzys lat 2008-2010 mógł być dla polskiej gospodarki punktem zwrotnym.
Niestety polska przedsiębiorczość tamtych lat uwikłana była w walkę z nadmierną biurokracją i państwem, które wymagało od obywateli sporo, niewiele oferując w zamian. Przez ponad 20 lat gospodarki wolnorynkowej, nie udało się stworzyć systemu, który byłby wyrazem równowagi pomiędzy wolnością gospodarczą a przestrzeganiem prawa. Zamiast tego przedsiębiorcy dostali restrykcyjne przepisy, które i tak nie chroniły rynku przed nieuczciwością.
Przykładem absurdów proceduralnych Polski sprzed 20 laty było choćby prawo o zamówieniach publicznych, które za jedyne kryterium zwycięstwa w przetargu podawało cenę. Skutkiem takiego prawa musiało być pojawienie się kombinatorów, zgłaszających oferty poniżej kosztów. Wielu z nas dobrze pamięta skandal związany z budową dróg przed EURO 2012, gdy bankrutowali podwykonawcy autostrady, ponieważ główny wykonawca "nie przewidział" tak wysokich kosztów. Tu dochodzimy do kolejnych absurdów - przeciągających się spraw w sądach i bezrozumnego ścigania dłużników podatkowych.
W Polsce tamtych lat nie było przeświadczenia, że państwo sprzyja przedsiębiorcom. Wystarczyła mała zwłoka, drobna kwota zaległości, by stać się wrogiem publicznym numer jeden. W ten sposób wielu przedsiębiorców było zmuszonych do bankructwa, nawet jeśli winny był nierzetelny kontrahent lub urzędnik. Bez uproszczenia prawa, a przede wszystkim bez sprawiedliwego i sprawnego jego przestrzegania nie było możliwe wykorzystanie naszych możliwości. Wielu ludzi, zwłaszcza młodych, wolało ciepłą posadę w zagranicznej firmie niż zmaganie się z biurokracją i podejrzliwością państwa.
- Polska z drugiej dekady XXI wieku również z nimi miała poważny problem. Wtedy właśnie pierwszy raz dało znać o sobie kompletne niedopasowanie systemu edukacji do potrzeb rynku pracy, którego skutkiem było dwadzieścia lat zmagania się z bezrobociem i emigracja zarobkowa pięciu milionów Polaków. Patrząc z perspektywy czasu wydaje się, że był to ostatni moment, by uniknąć permanentnego kryzysu na rynku pracy. Niestety polskie uczelnie w tamtym czasie stawiały raczej na ilość studentów, niż jakość nauczania. Wynikało to w dużej mierze z konstrukcji systemu finansowania szkół wyższych, w którym wielkość dotacji budżetowych była związana z liczbą studentów. Wobec tego uczelnie obniżały progi przyjęć i upraszczały programy studiów, by przyciągnąć jak największą liczbę młodych ludzi. Efektem tego mogła być tylko coraz większa rzesza absolwentów, nieprzygotowanych do sprostania wyzwaniom rynku pracy. Jednak wina nie leżała wyłącznie po stronie uczelni. Głównym problemem był fakt, że brakowało jakiegokolwiek połączenia studiów wyższych z późniejszą pracą zawodową. Istniał co prawda obowiązek praktyk zawodowych, ale były one traktowane po macoszemu zarówno przez uczelnie, jak i pracodawców. Zabrakło zrozumienia, że sprawne przejście od studiów do praktyki zawodowej leży w interesie wszystkich. Zwłaszcza pracodawcy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że dobry pracownik to inwestycja. Podczas, gdy w tym samym czasie w Niemczech firmy prywatne tworzyły system szkolenia zawodowego, u nas pozostawiono tę sprawę na głowie uczelni. Nie bez winy było także państwo.
Zamiast nakłaniać przedsiębiorców do włączenia się w system edukacji za pomocą ulg i odpowiednich dotacji, pompowano publiczne pieniądze w kształcenie jak największej ilości studentów. Skutkiem tego dziś mamy największy odsetek osób z wyższym wykształceniem i największą stopę bezrobocia w całej Unii. Ponadto mamy wielką grupę trzydziesto i czterdziestolatków, którzy na skutek kiepskiego wykształcenia przez większość życia pracowali na umowach śmieciowych, kilkukrotnie zmieniając pracę i miejsce zamieszkania. Mamy rodziny, które z braku bezpieczeństwa ekonomicznego nie decydowały się na posiadanie dzieci. I mamy rzeszę emigrantów, którzy od lat pracują na dobrobyt innych krajów i już nie wrócą do Polski, bo przecież nie ma do czego wracać.
Niewykorzystaną szansę naszej gospodarki widać najlepiej na tle krajów, które były 20 lat temu na podobnym etapie rozwoju. Czechy, Słowacja i państwa bałtyckie przeżywały w tych latach dynamiczny rozwój, głównie dzięki inwestycjom w innowacje. U nas im więcej mówiło się o potrzebie dofinansowania, tym mniej pieniędzy płynęło na badania i rozwój. Mimo, że w ostatnich dwóch dekadach wydatki na naukę w UE wzrosły trzykrotnie, dla nas wciąż problemem jest przekroczenie elementarnej bariery 1 proc. PKB. Zresztą innowacyjna gospodarka to nie tylko wysokie nakłady, trzeba jeszcze umieć je odpowiednio wykorzystać. W przeszłości marnowano ogromne środki z budżetu, nie monitorując odpowiednio ich wydatkowania. Zbyt beztrosko podchodzono do wielu badań, nie zastanawiając się wcale nad ich praktycznym wykorzystaniem. Zabrakło całościowego spojrzenia na polską naukę i sięgania wzrokiem dalej niż najbliższe lata. Po raz kolejny zawiodła współpraca pomiędzy rządzącymi a przedsiębiorcami, którzy nie kwapili się do wspierania badań. Na ich obronę pozostaje fakt, że większość z nich nie była w stanie udźwignąć wysokich i ryzykownych inwestycji w naukę. I tu było miejsce na zdecydowane działanie państwa. Przede wszystkim należało doprowadzić do szerszej współpracy nauki z biznesem, tak by polska myśl technologiczna zaczęła przynosić korzyści naszej gospodarce, zamiast przyczyniać się do wzrostu gospodarczego bogatszych krajów. Nie można było tego osiągnąć bez większych nakładów i lepszego sytemu ich monitorowania. Instrumentów do zachęcania przedsiębiorców w tamtych latach co prawda nie brakowało: kredyty technologiczne, centra badawczo rozwojowe czy ulgi podatkowe, jednak nie trafiły one na podatny grunt. Problemem były wspomniane wcześniej ograniczenia, hamujące naszą gospodarkę.
Skoro najważniejszą sprawą było przetrwanie na rynku, to nikt nie zaprzątał sobie głowy innowacyjnością. W ten sposób, po 20 latach wciąż jesteśmy zmuszeni kupować technologie od krajów, które potrafiły wykorzystać dogodny moment i nie bały się ryzykować. Na tle tylu niewykorzystanych szans rozwojowych absurdem wydaje się fakt, że jedną z najszerzej dyskutowanych kwestii w pokryzysowej Polsce było wprowadzenie euro.
Z jednej strony straszono nas wizją ogromnych kosztów i utratą suwerenności, a z drugiej kuszono perspektywą dynamicznego rozwoju, dając za przykład wejście do Unii. Jak pewnie wszyscy pamiętają w drugiej dekadzie XXI wieku strefa euro przeżywała kryzys, związany z nadmiernym zadłużeniem kilku państw, przede wszystkim Grecji. Dla wielu ówczesnych polityków był to argument na rzecz pozostania przy złotym. Jednak tamten kryzys nie był spowodowany przyjęciem wspólnej waluty - Grecy na swój dług pracowali latami i to Grecja była problemem strefy a nie odwrotnie. Z perspektywy czasu widać, że wszystkie nasze obawy były przesadzone. Koszty wprowadzenia wspólnej waluty były albo jednorazowe (utrata zysków banków czy wprowadzenie nowych urządzeń płatniczych) albo nie wpłynęły zbytnio na naszą gospodarkę.
Demonizowana przez wszystkich rezygnacja z własnej polityki monetarnej nie przyniosła żadnych znaczących zmian. Okazało się, że ekonomiści z EBC znają się na swojej robocie nie gorzej od wielokrotnie krytykowanej Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, złudne okazały się również nadzieje euroentuzjastów. Przyjęcie wspólnej waluty nie spowodowało wzrostu eksportu, ani nie przyciągnęło zagranicznych inwestorów, zresztą założenia, że tak będzie od początku były mocno nieprawdopodobne. Porównania z wejściem do Unii były zupełnie nietrafione - tak jak dla większości krajów nowej UE dołączenie do strefy euro nie miało długim okresie większych skutków in plus ani in minus. Z perspektywy minionych 20 lat cała dyskusja na temat przyjęcia euro przypomina wybór koloru nart przez człowieka ze złamaną nogą - nie na tym polegał nasz problemem.
Czy mogliśmy uniknąć obecnej sytuacji - ciągłego zagrożenia stagnacją i wleczenia się w ogonie Unii? Jestem przekonany, że tak. Dziś w zasadzie trudno pojąć, dlaczego mimo trafnego rozpoznania problemów nie zrobiono nic, by je rozwiązać. Dwadzieścia lat temu mieliśmy wszystko co potrzebne: pieniądze z budżetu UE, wiedzę, instrumenty, a zwłaszcza kapitał ludzki. Mieliśmy pokolenie ludzi, urodzonych w wolnym kraju, niczym nie odstających od rówieśników z zagranicy; gotowych zdobywać wiedzę, która zapewni im przyszłość, pełnych zapału i młodzieńczego przekonania, że wszystko jest możliwe. Przykro było patrzeć jak to przekonanie od samego początku rozbijało się o system, w którym ciężka praca nie przynosi żadnych korzyści, bo po co starać się studiach, skoro dyplom uczelni nie ma znaczenia?
Po co zakładać firmę i stwarzać miejsca pracy, skoro na każde najmniejsze potknięcie czeka biurokratyczna machina? W rezultacie wielu z nich utknęło na lata w pracy poniżej ich możliwości i ambicji. Inni wyjeżdżali realizować swoje plany w krajach, które nie przegapiły swojej szansy. A część po prostu pogodziła się z tym, że w Polsce tak po prostu musi być. Że zawsze wszystko będzie byle jak. Że wciąż będą powracać te same problemy, na które receptą będzie znów wzruszenie ramion. Czyja to wina? Nas wszystkich, którzy godziliśmy się na to, którzy wybieraliśmy tych a nie innych polityków, którzy woleliśmy zamiatać problemy pod dywan zamiast je rozwiązywać. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Teraz widać to wyraźnie. Szkoda tylko, że nie możemy ostrzec nas samych sprzed dwudziestu lat, że piłowanie gałęzi, na której się siedzi zawsze źle się kończy.
Maciej Kaznocha
Tekst zdobył I nagrodę - Studencki Laur im. Eugeniusza Kwiatkowskiego za najlepszy utwór na temat "Recepta na bieżące wyzwania polskiej gospodarki". Konkurs organizowany jest przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie