Pytania o kryzys

Protesty na Wall Street zaczęły się na początku września, od maja trwają protesty w miastach hiszpańskich, w Grecji już od ponad roku. Protestantów różni wszystko - poglądy polityczne, wiek, wykształcenie itd. - poza jednym: wszyscy są przekonani, że za kryzys odpowiedzialne są elity, zwykle chciwi bankierzy. Do tej grupy dołączają Polacy.

Protesty na Wall Street zaczęły się na początku września. Najpierw przyszło kilka osób, potem kilkanaście, a po miesiącu było ich ponad tysiąc. Interweniuje policja, są aresztowania. Na transparentach napisy: "Nie chcemy tolerować chciwości i zepsucia 1 proc. najbogatszych." Tłum jest politycznie zróżnicowany. Są lewicowcy, anarchiści, ale też sympatycy populistycznej prawicy Tea Party. Łączy ich przekonanie, że za kryzys, który dotknął gospodarki wielu krajów i od trzech lat nie ustępuje mimo wysiłków rządów odpowiadają bogaci i chciwi bankierzy.

Od maja trwają protesty w miastach hiszpańskich. To bunt młodych przeciwko politycznemu establishmentowi, który nie radzi sobie z kryzysem. Znacznie bardziej dramatyczny przebieg mają demonstracje w Grecji, które trwają niemal bez przerwy od ponad roku - gdy rząd przyznał, że ma problemy ze spłatą długu i zapowiedział wprowadzenie programu oszczędnościowego. W sobotę 15 października, w geście solidarności z Oburzonymi z madryckiego placu Puerta del Sol, na ulice Warszawy wyszli ludzie, którzy "mają dość zamkniętego i skorumpowanego systemu partyjnego, niesprawiedliwości społecznej i polityki gospodarczej pozwalającej bogacić się tylko nielicznym". Zwoływali się, a jakże, na portalu społecznościowym.

Reklama

Demonstrantów w różnych krajach łączy przekonanie, że za kryzys odpowiedzialne są elity, a jego koszty muszą ponosić masy. To przekonanie stare jak świat. Ale prawda jak zwykle jest bardziej skomplikowana.

Winni są wśród nas

Gdy przeciętny Amerykanin żył ponad stan, wydając więcej niż zarabiał, nikt nie protestował, że to niezdrowe. A stan taki trwał przez dekadę poprzedzającą kryzys. Nikt nie narzekał, gdy ceny domów rosły 15 proc. rocznie, a oprocentowanie kredytów hipotecznych było niższe niż inflacja. Nie podnosiły się głosy sprzeciwu, gdy rząd - Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii, Irlandii dopłacał do kredytów mieszkaniowych, nadmuchując w ten sposób bąbel spekulacyjny.

Greckie społeczeństwo nie dziwiło się, gdy rząd bez opamiętania fundował przywileje, finansowane z kredytów, zaciąganych u znienawidzonych dziś spekulantów. To prawda, że banki i inne instytucje finansowe prowadziły operacje, które wymknęły się spod kontroli. Prezesi i specjaliści od finansowych operacji zarabiali krocie, ryzykując nieswoimi pieniędzmi.

Nie wolno jednak zapominać, że na "kredytomanii" korzystały nie tylko banki i ich szefowie, ale przeciętni klienci. Kuracja odchudzająca, przeciwko której protestują demonstranci w Nowym Jorku, Madrycie i Atenach przychodzi po długim okresie życia ponad stan.

Wina polityków i szefów banków centralnych za kryzys jest ewidentna. Powinni ostrzegać, wcześniej bić na alarm, ściągnąć cugle polityki pieniężnej, zlikwidować deficyty i subwencje do kredytów. Gdyby byli uczciwsi i bardziej odważni powinni byli na kilka lat przed wybuchem kryzysu powiedzieć swym wyborcom: nie stać nas na taką politykę, bo dług publiczny niebezpiecznie rośnie. Musicie zacząć oszczędzać i dostosować styl życia do możliwości gospodarki. Tylko, że protestujący przeciwko skutkom kryzysu nie mają pretensji o to, że politycy byli zbyt miękcy, lecz o to, że dziś muszą być twardzi.

Wybuchł, bo eksplodowały długi

Trzy lata po upadku banku Lehman Brothers coraz lepiej poznajemy przyczyny kryzysu i jego złożoność. Chciwość bankierów, nieroztropność zwykłych zjadaczy chleba, głupota i tchórzostwo polityków, zbyt skomplikowane instrumenty finansowe, wprowadzane na rynek - to wszystko prawda. U podłoża kryzysu jest jednak przyczyna fundamentalna: nadmierne zadłużenie gospodarek Stanów Zjednoczonych i Europy. Przez kilkanaście lat rozwijały się dzięki kredytom, które rosły trzy razy szybciej niż PKB. Na jedną jednostkę wartości, wyprodukowanej w Europie, czy w Stanach Zjednoczonych przybywało 3-4 jednostki kredytu. Nie chodzi tylko o zadłużenie sektora publicznego, ale o gospodarstwa domowe, przedsiębiorstwa i banki, które udzielały kredytów, a same finansowały się pożyczonymi pieniędzmi. Gdy trwał optymizm wydawało się, że klientów stać będzie na spłatę kredytów. To trochę tak, jak żeglowanie w czasie przypływu po zatoce najeżonej rafami. Gdy nastąpił odpływ optymizmu ukazały się rafy.

Globalna wioska, globalny problem

Gdy w 2007 roku zaczął się załamywać w Stanach Zjednoczonych rynek nieruchomości, natychmiast odczuły to banki, które kredytowały zakupy mieszkań i domów. Ponieważ same były zadłużone, kryzys szybko się rozszerzył na cały sektor finansowy, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Europie. Bo amerykańskie instrumenty finansowe kupowały banki na całym świecie, w tym zwłaszcza europejskie. Rządy by ratować banki, wzięły na siebie część ich długów, a tym samym kryzys przeniósł się do sektora publicznego. W Europie dotknął kraje, które były mocno zadłużone - jak Grecja, ale także te, które wcześniej miały niewielki dług publiczny - jak Hiszpania, Łotwa, Estonia, czy Irlandia. Rządy tych państw nie zaciągały długów, ale banki, przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe w długach tonęły.

Czy wspólna waluta pogłębiła kryzys w Europie?

Prawdopodobnie tak, choć nie wiemy, jaka byłaby sytuacja, gdyby każdy kraj europejski miał suwerenną walutę. Być może doszłoby do wojny walutowej. Krajom zależałoby na osłabieniu własnej waluty, by wspomagać eksport i w ten sposób łatwiej radzić sobie z recesją. Mogłoby więc skończyć się chaosem, a nawet rozpadem Unii Europejskiej. Wspólna waluta sprawia, że Europa, a zwłaszcza strefa euro chcąc, nie chcąc musi zachowywać się solidarnie. Ale brak suwerennych walut jest także problemem.

Grecja nie byłaby w stanie zadłużyć się na tak ogromną sumę - półtorej razy większą niż grecki PKB - gdyby pożyczkodawcy nie wierzyli, że jest krajem bezpiecznym, bo jest w strefie euro. Euro uruchomiło zatem mechanizm samosprawdzającej się prognozy. Kraje eurolandu miały dostęp do tanich pożyczek, więc się zadłużały. A gdy wierzyciele zaczęli mieć wątpliwości, czy euro na pewno zabezpiecza kraje przed kryzysem zadłużenia i ta prognoza natychmiast się sprawdziła. Największą wadą wspólnej waluty jest usztywnienie gospodarek. W kryzysie nie mogą się one dostosować do nowej sytuacji poprzez dewaluację waluty.

Ekonomiści, to nie wróżki

Bo opierali się na modelach, opisujących sytuacje zwyczajne, a nie wyjątkowe. Problem doskonale opisuje profesor Paul Dembiński: - Jeśli obserwujemy tłum chodzący po placu dużego miasta, dostrzegamy nieskoordynowane ruchy. Każdy porusza się w innym tempie i w inną stronę, kierując się własnymi potrzebami. Jeśli zawyłyby syreny, ogłaszając alarm, tłum zaczął by biec w jednym lub może w dwu kierunkach. Wcześniej sytuacja wydawała się całkiem bezpieczna, ale gdy wszyscy zachowują się podobnie, może dojść do niebezpiecznych wypadków.

Na rynkach finansowych przez kilkadziesiąt lat obserwowano nieskoordynowane ruchy rozmaitych wskaźników. Finansiści nauczyli się oceniać ryzyko i je ograniczać, prowadząc skomplikowane operacje. Gdy na rynku zaczął się niepokój, okazało się, że wszystkie instytucje i segmenty rynku są ze sobą powiązane. Modele, przewidujące prawdopodobieństwo zajścia niekorzystnych sytuacji (na przykład niespłacalności długu) okazały się w tej sytuacji nieprzydatne.

Czy z kryzysu jest wyjście?

Kryzys, jaki przeżywamy jest najdotkliwszy i najbardziej skomplikowany od 80 lat, ale jego realne skutki wciąż są nieporównanie mniejsze niż kryzysu z lat 30. XX wieku. Tamten kryzys doprowadził do głębokich zmian w gospodarkach oraz zmian politycznych. Był pośrednią przyczyną wybuchu II wojny światowej, ale kiedyś wreszcie dobiegł końca. Nie ma więc powodu, by sądzić, że obecne pokolenie jest skazane na życie w ciągłym kryzysie. Profesor Stanisław Gomułka uważa, że świat czeka wolniejszy wzrost, niż ten, do którego się przyzwyczailiśmy w poprzedniej dekadzie, ale dramatu nie będzie. - Przez wiele lat gospodarka amerykańska, a przez to także światowa rosła szybciej niż pozwalał na to jej potencjał, co wynikało ze zbyt luźnej polityki fiskalnej i monetarnej - mówi profesor. - Doprowadziło to do kryzysu, po którym przyszły problemy budżetowe. Teraz rządu muszą stopniowo redukować dług, co zawsze wiąże się z pewnym spowolnieniem gospodarczym.

W finansach ten proces nazywa się "delewaryzacją" - czyli stopniowym oddłużaniem. Za kilka lat ten proces dobiegnie końca i znów świat wróci do dawnego tempa wzrostu.

Życie po kryzysie

Co do tego nie ma jednomyślności wśród ekonomistów. Modne jest twierdzenie, że "kryzys zmieni wszystko" lub że konieczne jest przebudowanie sposobu działania gospodarki. Powszechnie krytykuje się przerost sektora finansowego i jego dominację nad realną gospodarką. Kryzys pokazał, że w obecnym świecie nie ma bezpiecznych miejsc i bezpiecznych walut, w których możemy lokować nasze oszczędności. Stąd pomysł zwołania wielkiej konferencji międzynarodowej, na której zostałyby ustalone wzajemne relacje gospodarcze, na wzór konferencji z Bretton Woods, z 1944 roku, na której wykuty został powojenny ład walutowy. Problem w tym, że świat nie ma dziś lidera, mocarstwa, które byłoby zdolne narzucić innym swoją wolę, ale też wziąć na siebie koszty budowy nowego ładu. Tak uczyniły w 1944 roku Stany Zjednoczone, oferując Europie pomoc, a całemu światu dolary, mające pokrycie w złocie. To pokrycie dawno przestało być aktualne, a dolar jest walutą równie wątpliwą, jak euro.

Witold Gadomski

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: kryzys | Wall Street | pytania
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »