500 kilometrów autostrady

W kampanii wyborczej do parlamentu poszczególne komitety wyborcze kuszą Bogu ducha winnych obywateli swoimi półgęskami ideowymi. Opisał to przed laty mową wiązaną Konstanty Ildefons Gałczyński, przedstawiając "agitatora wielce wymownego", który opowiadał publiczności, że "ceny niższe, a jednocześnie pensyjki wyższe".

Któż by nie chciał doświadczyć błogosławionych skutków takiego eksperymentu na własnej skórze? Toteż w miarę rozwoju demokracji pomysły na przychylenie ludziom nieba mnożą się jeszcze szybciej od królików, które, jak wiadomo, mnożą się wyjątkowo szybko.

Czy jednak taki efekt, że "ceny niższe, a jednocześnie pensyjki wyższe" w ogóle jest możliwy? Zadziwiające, ale tak, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę nienominalną wysokość "pensyjki", ale jej siłę nabywczą. Jeśli, dajmy na to, "pensyjka" wynosi 1000 zł, ale benzyna kosztuje 5 zł za litr, chleb - 3 złote, kilogram szynki - 20 zł, a metr kwadratowy mieszkania - 5 tysięcy zł, to kiedy "pensyjka" wprawdzie nominalnie się nie zmieni, ale spadną ceny, np. benzyna będzie kosztowała 2,50 za litr, chleb - 2 zł, kilogram szynki - 15 zł, a metr kwadratowy mieszkania - 3,5 tys. zł, to jasne jest, że "pensyjka", nie ruszając z miejsca, przecież wzrosła, nieprawdaż? Taki efekt można osiągnąć m.in. poprzez obniżenie podatków, stanowiących - obok kosztów pracy, obłożonych rozmaitymi wysokimi haraczami - podstawowy czynnik cenotwórczy. Zatem rzeczy pozornie niewiarygodne, a w każdym razie takie, którym nie dawał wiary Konstanty Ildefons Gałczyński, jednak się zdarzają.

Reklama

Zajączka jakoś nie ma

Fachowcy twierdzą, że budowa kilometra autostrady, łącznie z kosztami wykupu gruntu, oscyluje średnio wokół 5 milionów euro, czyli licząc po 4 zł za euro - około 20 mln złotych. W Polsce istnieje bardzo ambitny program budowy autostrad; będąc kiedyś z towarzyską wizytą w Ministerstwie Transportu sam widziałem stosowną mapę z naniesionymi autostradami. Programów i ambicji mamy zatem pod dostatkiem, ale autostrad jakoś nie ma.

"Zajączka jakoś nie ma" - powiedział Stanisław Przybyszewski do aktora Lorentowicza, którego w stanie pomroczności jasnej zaprosił był do siebie "na zajączka", a potem na śmierć o tym zapomniał. Kiedy więc Lorentowicz pojawił się u niego, ani w ząb nie potrafił przypomnieć sobie, o co tu chodzi. Wreszcie coś mu zaświtało, więc nachyliwszy się konfidencjonalnie do gościa szepnął: "zajączka jakoś nie ma, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę". W Polsce zajączki ponoć jeszcze są, w każdym razie tak twierdzą działacze Polskiego Związku Łowieckiego, natomiast z autostradami - gorzej. Jest to, nawiasem mówiąc, jedna z przyczyn, dla których Zatoka Gdańska wygląda niczym w pierwszym dniu stworzenia - na redzie Gdańska czy w Gdyni nie ma ani jednego statku. Znawcy przedmiotu powiadają, ze strumienie ładunków idą przez porty niemieckie: Hamburg i Rostock, bo z naszego Trójmiasta trudno towary wywieźć i dowieźć je do portów w Gdyni i Gdańsku. Zatem autostrady by nam się przydały również dla ożywienia gospodarki morskiej, ale nie ma na nie pieniędzy.

Szukamy miliardów

Starsi weterani obywatelstwa polskiego pamiętają podjętą za "średniego Gierka" akcję szukania 20 miliardów, które gdzieś ci się rządowi zgubiły. Chyba nic z tych poszukiwań nie wyszło, bo, jak trzeźwo zauważył Towarzysz Szmaciak, "przecież to Pcim, nie wyspa skarbów". Mimo wszystko jednak Polskę byłoby stać na różne rzeczy, m.in. na autostrady, gdybyśmy rzeczywiście bardzo tego chcieli i to nawet bez jakichś specjalnych wyrzeczeń z naszej strony.

Oto tegoroczna składka Polski do Unii Europejskiej wyniesie 9 668 mln zł. Podzieliwszy to przez 20 mln, czyli przez średni koszt budowy jednego kilometra autostrady, otrzymujemy 483. A z 483 kilometry autostrad moglibyśmy wybudować w Polsce każdego roku, gdybyśmy 8 czerwca 2003 roku wzięli sobie na wstrzymanie podczas referendum akcesyjnego. Jednak wsparta przez prezydenta i sporą część szlachty-gołoty lekkomyślna opinia nieznacznej większości przeważyła. Od 1 maja 2004 roku jesteśmy więc w Unii, możemy wysłać do parlamentu w Strasburgu pana prof. Bronisława Geremka, czy pana Janusza Onyszkiewicza, żeby ustalali tam w naszym imieniu procent tłuszczu w jogurcie, ale autostrad nie budujemy. Wszystkiego naraz bowiem mieć nie można, więc albo prof. Geremek - albo autostrady. Wybór między jednym a drugim nazywa się ustaleniem priorytetów. Jak na razie priorytetem naszym jest unikanie zasmucania pana prof. Geremka.

Urzędy egzotyczne

Termin ten był rozpowszechniony w Polsce w czasach saskich, a zwłaszcza stanisławowskich, gdy w miarę kolejnych rozbiorów, odpadały od Polski kolejne obszary. Chociaż obszary te odpadały, królowie polscy, jak gdyby nigdy nic, nadawali szlachcie urzędy na tych terenach, oczywiście pozbawione jakiegokolwiek realnego znaczenia, ot, coś na kształt poselstwa do Parlamentu Europejskiego, albo biskupstwa in partibus infidelium. Te urzędy, np. cześnika parnawskiego, zwane były wówczas "egzotycznymi", ale szlachetkowie się w nich kochali, bo dzięki nim mogli wyróżniać się w nobilitowanym tłumie tytułem "jaśnie wielmożnego".

W miarę dostosowywania naszego systemu prawnego i struktury państwa do "standardów" unijnych, również i teraz namnożyło się u nas urzędów egzotycznych. Są one jednak znacznie gorsze od tych staropolskich, bo o ile tamte w zasadzie nic nie kosztowały, o tyle te - niestety kosztują. Na przykład, mamy u nas Ministerstwo Infrastruktury, nadzorujące m.in. transport kolejowy. Mamy poszczególne spółki zajmujące się transportem kolejowym i okręgowe dyrekcje PKP.

Niezależnie od tego działa sobie w cichości pewien urzędzik, zwany Urzędem Transportu Kolejowego, który w roku 2005 ma wydatki zaplanowane na poziomie 12 731 mln zł. Jeśli dodamy do tego budżet innego egzotycznego urzędu, mianowicie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (15 mln), Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych (11 500 mln), Rzecznika Praw Dziecka (4 118 mln) oraz "urzędy naczelnych i centralnych organów administracji państwowej" wśród których, jak podejrzewam, ukrywa się egzotyczny Urząd Pełnomocnika Rządu do Spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn (71 277 mln), to mamy prawie 115 milionów.

Wiele kilometrów autostrady z tego nie będzie, ale już drogi szybkiego ruchu - owszem, bo kosztuje ona tylko około miliona dolarów, czyli 3 mln zł za kilometr. Tylko za egzotyczne urzędy można by wybudować rocznie prawie 40 km drogi ekspresowej, a przecież wiele z tych urzędów działa u nas już 16. rok!

Do tego dochodzą "programy", które kosztują, każdy z osobna, niewiele, ale jest ich tak dużo, że razem tworzą ogromna rurę, przez którą publiczne pieniądze chlustają rwącym strumieniem. Niektóre z tych programów są, być może, sensowne, ale np. "dofinansowanie kosztów wdrażania reformy oświaty" (68 307 mln) już sama nazwą wzbudza moje podejrzenia, podobnie jak "program pomocy publicznej i restrukturyzacji w ochronie zdrowia" (100 mln), czyli prawdopodobnie nasze stare, poczciwe "dalsze doskonalenie". Jak widzimy, postulat racjonalizacji wydatków publicznych wcale nie jest pozbawiony ciężaru gatunkowego, a jeśli wgryźć się w niego trochę mocniej, to robi się nawet krwisty i smakowity.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: konstanty | autostrady | 500 zł na dziecko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »