Chaos w resorcie skarbu

Ministerstwo Skarbu nie ma planu działania, ani jasno sformułowanych celów. A przecież w ustawie budżetowej przyjętej przez Sejm zapisano, że wpływy z prywatyzacji wyniosą na koniec tego roku 5,5 mld zł. Budżet czeka na te pieniądze - mówi Piotr Rozwadowski, były wiceminister skarbu.

Przed Ministerstwem Skarbu stoją pilne zadania porządkowania struktury własnościowej w gospodarce. Na przekształcenia własnościowe niecierpliwie czekają strategiczne sektory polskiej gospodarki: elektroenergetyka, gazownictwo, przemysł obronny i stoczniowy, spółki wielkiej syntezy chemicznej i górnictwo węgla kamiennego. Część spółek przeznaczonych do prywatyzacji jest w bardzo słabej kondycji finansowej - grozi im upadłość i likwidacja, jeśli nie pozyskają kapitału na restrukturyzację, modernizację i inwestycje. Tymczasem docierają do nas informacje, że w Ministerstwie Skarbu panuje chaos i decyzyjna niemoc. Potwierdza to Piotr Rozwadowski, były wiceminister skarbu odpowiedzialny za energetykę.

Reklama

Piotr Rozwadowski został wiceministrem skarbu 4 stycznia 2005 r., za rządów premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Zdecydował się na to, ponieważ popierał koncepcję prywatyzacji Andrzeja Mikosza, szefa resortu skarbu. Dzień przed objęciem przez Rozwadowskiego funkcji wiceministra, Mikosz został odwołany ze stanowiska i zastąpił go Wojciech Jasiński. Piotr Rozwadowski nadzorował takie sektory gospodarki jak: energetyka, telekomunikacja, górnictwo, przemysł elektroniczny, elektrotechniczny czy poligraficzny. Złożył dymisję 11 maja tego roku, a wraz z nim wiceminister skarbu Maciej Heydel, który odpowiadał m.in. za hutnictwo, przemysł metalowy, maszynowy, transport, budownictwo, strefy ekonomiczne, Mennicę Państwową i Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych.

Po rezygnacji Heydela i Rozwadowskiego ich obowiązki przejęli pozostali trzej wiceministrowie. Byli wiceministrowie, pozbawieni kompetencji, przez miesiąc zasiadali w swoich gabinetach. Odeszli z Ministerstwa Skarbu dopiero 27 czerwca 2006 r. Po odejściu Piotra Rozwadowskiego energetyką "tymczasowo" zajął się wiceminister Michał Krupiński, który sprawuje również nadzór m.in. nad przemysłem farmaceutycznym, żeglugą i przemysłem stoczniowym. W czerwcu odwołano też kilkunastu szefów i wiceszefów departamentów, nie powołując na ich stanowiska nowych, tylko powierzając ich obowiązki innym pracownikom ministerstwa. Sprawy kadrowe w spółkach podległych MSP również nie mogą doczekać się rozstrzygnięć.

Poniżej rozmowa z Piotrem Rozwadowskim

- Jakie były kulisy Pańskiego odejścia ze stanowiska wiceministra skarbu?

- Już wcześniej informowałem premiera Kazimierza Marcinkiewicza, że prace w ministerstwie nie przebiegają tak, jak powinny. Przede wszystkim sygnalizowałem, że nie ma żadnego planu działania, ani też jasno sformułowanych celów do zrealizowania. A przypomnę, że w ustawie budżetowej przyjętej przez Sejm zapisano, że wpływy z prywatyzacji wyniosą na koniec 2006 roku 5,5 mld zł. Był też dokument pod nazwą "Kierunki prywatyzacji", więc wskazywano, z jakich projektów te pieniądze zasilą budżet. Nie było jednak żadnego planu pracy. To jeden z powodów.

- Jak trafił Pan na stanowisko wiceministra skarbu odpowiedzialnego za elektroenergetykę?

- Byłem menedżerem od lat związanym z firmami działającymi na rzecz sektora elektroenergetycznego. Natomiast nigdy nie działałem wewnątrz branży. Znałem ją, ale nie byłem "skażony" branżowym podejściem i myśleniem. Niestety, zanim przyszedłem do ministerstwa, odwołano ze stanowiska ministra skarbu Andrzeja Mikosza.

Później ministrem skarbu został Wojciech Jasiński. I sądzę, że uważał mnie za człowieka nielojalnego od momentu konfliktu dotyczącego zgody resortu na zakup przez Energę akcji Stoczni Gdańskiej. Minister Jasiński był za przeprowadzeniem tej transakcji, ja byłem temu pomysłowi przeciwny. Uznałem, że a priori, bez żadnych analiz, nie należy zgadzać się na realizację tego projektu. I doszło do konfliktu. Widząc, że nasza dalsza współpraca nie jest możliwa, złożyłem 11 maja tego roku dymisję. Właśnie tego dnia trwała debata prywatyzacyjna w Sejmie. Wcześniej byliśmy jeszcze wraz z wiceministrami Maciejem Heydlem i Pawłem Piotrowskim u premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Premier prosił nas o pozostanie. Mówił, że porozmawia z ministrem Jasińskim. Minister Jasiński nie wnioskował wprawdzie o nasze odwołanie, ale skutecznie uniemożliwiono nam sensowną pracę. Poinformowaliśmy więc ministra Jasińskiego, że złożyliśmy dymisję i nie będziemy robić żadnych obstrukcji.

- Minister pewnie się uśmiechnął od ucha do ucha?

- A tak, uśmiechnął się. Choć później publicznie mówił, że opuściliśmy resort w ważnym momencie. Minister Jasiński kazał nam przekazać obowiązki pozostałym wiceministrom. Sporządzono więc zarządzenie o nowym podziale obowiązków, które minister Jasiński podpisał. Przez miesiąc pozostawaliśmy wiceministrami bez obowiązków!

- Żyć, nie umierać!

- Niby tak. Choć, poważnie mówiąc, po paru dniach zaczęła mnie dręczyć myśl: co ja tu jeszcze robię?! Na drugi dzień po zarządzeniu o nowym podziale obowiązków, premier miał nam wręczyć dymisję. Zostaliśmy jednak odwołani dopiero po czterech tygodniach. Przed odejściem umówiliśmy się na spotkanie z ministrem Jasińskim, chcieliśmy bowiem rozstać się elegancko, uścisnąć sobie dłoń. Jednak tuż przed spotkaniem zostało ono odwołane. Byłem pewien, że minister gdzieś wyjechał, ale okazało się, że był wówczas w ministerstwie. Zatem tylko listownie życzyłem mu sukcesów w dalszej pracy, z korzyścią dla Polski.

- A jak to było z odwołaniem 14 dyrektorów departamentów resortu skarbu?

- To była kuriozalna sprawa! Wprawdzie planowaliśmy już wcześniej zastąpić niektóre osoby nowymi, bo do kilku nie mieliśmy zaufania. Ale to, co się wydarzyło, było wręcz niesłychane. 27 kwietnia br. grupa kilkunastu dyrektorów została zaproszona na spotkanie przez Monikę Nowosielską, nową dyrektor generalną, która zarządza kadrami w ministerstwie. W sali, w której odbywało się spotkanie, zamknięto drzwi na klucz i zaczęto wręczać zdumionym ludziom wypowiedzenia bez obowiązku świadczenia pracy. Sama atmosfera była ponura: odczytywano z kartki nazwiska, robiono zdjęcia ludziom, którzy podpisywali się pod zwolnieniem. Czternaście osób straciło pracę. W tym wielu doskonałych fachowców. Pretekstem czystki było wejście w życie nowego statutu ministerstwa obowiązującego od 4 kwietnia.

- A ile osób z owej czternastki należało zwolnić?

- Według mnie z pięć, bądź sześć osób. Dla mnie takie zachowanie było niedopuszczalne. Przede wszystkim usunięto moich podwładnych bez mojej wiedzy! Przeprowadzono to w całkowitej tajemnicy! Nikt tej decyzji ze mną nie konsultował. Poza tym zrobiono to w fatalnym stylu. Przecież można się rozstać z pracownikami, ale należy to robić w sposób kulturalny. Spotkać się, podać argumenty takiej decyzji. A to zrobiono w stylu urągającym godności tych ludzi. I nie wiadomo, jakimi kryteriami się posłużono. A przecież chodziło o osoby o wysokich kompetencjach.

- Rozumiem, że później wiele osób miało do Pana ogromne pretensje. Pewnie były święcie przekonane, że o wszystkim Pan wiedział.

- Wyjaśniałem tę sprawę, choć oficjalnego sprzeciwu - na piśmie - nie złożyłem. I pewnie tak, ma pan rację, niektórzy mogą dziś mieć przez to o mnie złe zdanie.

- Czy zwolnienie tych fachowców miało później wpływ na pracę resortu skarbu?

- Oczywiście, że miało. I to olbrzymi! Podam przykład pierwszy z brzegu. Wybrałem się na posiedzenie sejmowej Komisji Skarbu dotyczące projektu ustawy o komunalizacji sieci ciepłowniczej w Łodzi, gdzie prezentowałem stanowisko rządu. Poprosiłem nowe osoby o przygotowanie stosownych dokumentów. Okazało się, że otrzymałem starą wersję tych dokumentów. Ci nowi ludzie nie wiedzieli, że już jest nowe stanowisko w tej sprawie. Panował chaos, nikt nad tym nie panował. Po moim odejściu wiceminister Michał Krupiński miał się jedynie przejściowo zajmować energetyką. Jest sprawny, inteligentny, ale słabo zna branżę. I co? I nic do tej pory nie zrobiono w tym obszarze, nadal Krupiński zmaga się z nieznaną sobie materią.

- Jak ocenia Pan to, co dzieje się obecnie w elektroenergetyce?

- Rządowy program dla energetyki nie jest zły. I teraz jego zapisy powinny być z całą stanowczością wdrażane.

- Osoby związane z branżą twierdzą, że utworzenie Polskiej Grupy Energetycznej nie może się udać.

- Obecnie decydenci polityczni i gospodarczy powinni mieć za priorytet utworzenie tej grupy. A nie kilka priorytetów jednocześnie. Takich, jak chęć uniknięcia jakichkolwiek konfliktów ze związkami zawodowymi, czy rozbijanie układów jako cel sam w sobie. Należy rozbijać układy po to, by zyskiwała na tym gospodarka. Natomiast docierają takie sygnały, że owo rozbijanie ma być najważniejsze i może się odbywać nawet kosztem gospodarki, która rzekomo jest mniej istotna. Takie postawienie sprawy nie wróży dobrze na przyszłość.

Jest chęć przypodobania się związkom, choćby z uwagi na zbliżające się wybory samorządowe. A nie da się przeprowadzić niezbędnych decyzji, jeżeli będzie się związkowcom cały czas szło na rękę. A oni oczywiście będą protestować przeciwko zmianom, bo nie chcą tracić przywilejów. A te przywileje są spore, bo gdzie jest druga branża, w której wiele osób ma dziesięcioletnie gwarancje zatrudnienia? I to gwarancje obejmujące zarówno tych, którzy pracują dobrze, jak i tych, którzy pracują źle i bardzo źle. Oby nie stworzono PGE jako kolosa na glinianych nogach...

Poza tym mam uwagi co do dalszej konsolidacji. PGE należy tworzyć i myślę, że powinna być ona wzmocniona Energą. Powinna być większa kapitalizacja tej grupy. Natomiast dwie kolejne grupy - ta z Eneą i Kozienicami oraz Energą i Ostrołęką - to nie jest dobry pomysł. To tylko po to, by odwlec prywatyzację. Oczywiście pracownicy tych firm nie chcą prywatyzacji. Ale z punktu widzenia gospodarki kraju, nie są to rozwiązania korzystne.

- Dlaczego nie zgodził się Pan na objęcie stanowiska prezesa Polskich Sieci Elektroenergetycznych?

- Rzeczywiście, premier Kazimierz Marcinkiewicz rozważał moją kandydaturę na szefa PSE. Jednak nie miałbym żadnego poparcia politycznego. Nie należałem nigdy do żadnej partii. A pracując w spółce państwowej potrzebne jest zrozumienie i wsparcie ze strony właściciela.

- Czy jest Pan rozczarowany rządami PiS w gospodarce?

- Jestem mocno rozczarowany. Głównie brakiem zrozumienia, że to właśnie gospodarka jest najważniejsza i jest jednym z podstawowych filarów lepszego bytu Polaków w przyszłości.

- Kibicuje Pan Platformie Obywatelskiej?

- Tak, choć jestem rozczarowany postawą polityków PO. To partia, która przegrała z kretesem wybory parlamentarne i prezydenckie. I nie wyciągnęła z tych porażek żadnych wniosków. W PO nic się nie dzieje, partią rządzą te same osoby. Zamiast przyciągać ludzi, zjednywać ich sobie, mieliśmy na przykład pamiętną wypowiedź o ?moherowych beretach?. To tylko zniechęciło wielu potencjalnych wyborców do PO.

- Jak to się stało, że Pan, bezpartyjny sympatyk Platformy, wszedł do rządu PiS?

- Zgodziłem się podjąć to wyzwanie, bo byli tam tacy ludzie, jak ówczesny minister skarbu Andrzej Mikosz czy premier Kazimierz Marcinkiewicz. Niestety Mikosz szybko pożegnał się ze stanowiskiem. Dziś nie ma już też premiera Marcinkiewicza. Ja nie jestem zwierzęciem politycznym. Polityk musi iść stale na kompromis. A są pewne granice. Jak dla mnie, zbyt duży jest rozdźwięk między myśleniem politycznym a pragmatycznym.

Rozmawiał: Jerzy Dudała

Dowiedz się więcej na temat: ministerstwa | minister | Sejm RP | budżet | MSP | wiceminister | chaos | skarbu | przemysł | Jasiński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »