Ekonomia 2.0, czyli czas drukarzy pieniędzy

Od ponad dekady trwa globalny festiwal dodruku pieniądza, który - jako paliwo dla inflacji - byłby nie do pomyślenia przed kryzysem finansowym w 2008 roku. Banki centralne, dopingowane przez polityków, zalewają świat pieniędzmi i wydają się przekonane, że można to robić na dowolną skalę i w nieskończoność, nie bacząc na gospodarcze ryzyko pustego pieniądza.

Przez wiele dekad ekonomiści mieli przed oczami słynne zdjęcie z Węgier, z drugiej połowy lat 40. zeszłego wieku, gdy szalała powojenna inflacja. Stary dozorca, z wielką miotłą, zamaszystymi ruchami zamiatał z ulicy zwały banknotów o tak niskich nominałach, że nikt nie chciał się pochylić, aby je podnieść. Na Węgrzech, okupowanych przez Rosjan, ceny rosły blisko 200 proc. dziennie, a w obiegu były banknoty nawet o nominale miliarda pengo - ówczesnej waluty węgierskiej. To była przestroga  przed inflacją.

Z kolei Niemcy za cel postawili sobie stabilność swojej powojennej marki, aby nie powtórzył się przedwojenny koszmar inflacyjny z Republiki Weimarskiej, który przyczynił się do dojścia faszystów do władzy. Dlatego, wchodząc do strefy euro, w Niemczech zawarto niepisany pakt społeczny, że euro będzie tak pewną walutą ja deutschmarka, nie będzie jej dodruku bez pokrycia i nigdy nie przegra z szalejącą inflacją.

Reklama

Tyle historii inflacyjnych lęków, która obowiązywała do 2008 roku. Wtedy wydarzyła się gospodarcza katastrofa, czyli globalny kryzys finansowy, zapoczątkowany pęknięciem bańki na amerykańskim rynku nieruchomości i bankructwem legendarnego banku inwestycyjnego z Wall Street - Lehman Brothers, który pociągnął za sobą inne banki i instytucje finansowe (ubezpieczycieli, fundusze inwestycyjne).

Aby nie doszło do globalnego załamania systemu finansowego i nie zbankrutowały kolejne instytucje finansowe, głównie banki, "zbyt duże, aby upaść" (takie jak np. Lehman Brothers), administracja federalna i amerykański bank centralny Fed postanowiły podjąć wszelkie działania, by nie dopuścić do gospodarczej katastrofy i wyciągnąć USA z recesji, która kosztowała miliony miejsc pracy.

Biały Dom zafundował, liczony w setkach miliardów dolarów, pakiet pomocowy, zaś Fed obniżył stopy procentowe prawie do zera. Ale nie tylko. Zdecydował się także na wprowadzenie niekonwencjonalnej polityki monetarnej, czyli takiej, której dotychczas nie miał w swoim arsenale dostępnych środków antykryzysowych: dodruk dolarów. To, co wydawało się ekonomicznym świętokradztwem, koszmarem ekonomistów obawiających się inflacji, stało się faktem i wywróciło do góry nogami globalne myślenie o zasadach rządzących gospodarką i roli banków centralnych.

"Helikopterowy Ben" nadlatuje

W okresie najdłuższej i najgłębszej recesji od Wielkiego Kryzysu w zeszłym wieku szefem Fed został Ben Bernanke, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika Alana Greenspana, nie miał żadnych oporów przed dodrukiem dolarów, wychodząc z założenia, że cel uświęca środki. Wsławił się nawet powiedzeniem, że w sytuacji, gdyby zawiodły wszystkie metody ratowania amerykańskiej gospodarki, można zrzucać z helikoptera... dolary na ulice. Stąd przylgnęło do niego określenie "helikopterowy Ben".

O ile powojenny dodruk pustego pieniądza był fizyczny, stąd można było je zamiatać z ulicy jak w Budapeszcie, to w XXI wieku wystarczy, aby - w uproszczeniu - bankierzy elektronicznie dopisali cyfry w księgach banków, i mogli rzucić je na rynek, przede wszystkim aby odkupować obligacje rządowe od banków komercyjnych (skup aktywów).

Pomysł z dodrukiem początkowo opierał się na dwóch fundamentalnych założeniach, których wspólnym mianownikiem był szczytny cel - wyciągnięcie gospodarki z recesji. Po pierwsze, banki komercyjne otrzymywały za oddane obligacje żywą gotówkę, aby mogły użyć jej do akcji kredytowej i rozruszać gospodarkę. Po drugie, dodruk miał być ograniczony w czasie i skali, aby służył wyłącznie zażegnaniu niebezpieczeństwa globalnego krachu finansowego i wyjściu gospodarki z kryzysu.

Niestety, jak to często z założeniami bywa, nie zostały spełnione, a dodruk pieniędzy zaczął się rządzić swoimi prawami, podporządkowanymi z biegiem czasu coraz bardziej wielkiej polityce. Takie - w uproszczeniu - psucie pieniądza nie było domeną tylko Amerykanów, ale także innych wielkich gospodarek, np. Wielkiej Brytanii i Szwajcarii.

W końcu, pomimo oporów bankierów w Niemczech, także Europejski Bank Centralny zdecydował się na skup aktywów, pod presją bankructwa kolejnych gospodarek po Grecji, Portugalii i Irlandii, oraz groźbą recesji i rozpadu strefy euro. Na fali walki ze skutkami pandemii w tym roku także nasz NBP przyłączył się do skupu aktywów: obligacji rządowych oraz posiadających rządowe gwarancje.

O ile globalny dodruk pieniędzy, szczególnie w obliczu skutków pandemii koronawirusa, już mało kogo dziwi, to zagadką pozostaje jednak wpływ dodruku na inflację. Początkowo po 2008 r. ekonomiści przypuszczali, że przełoży się na ceny konsumpcyjne, choć oczywiście powtórzenie koszmaru ze zdjęcia z powojennego Budapesztu wydawało się nieprawdopodobne.

Co więcej, podejrzewano, że dodruk dolarów stanie się bronią w wojnie walutowej między Ameryką i posiadaczami amerykańskiego długu, głównie Chinami, które potężne rezerwy walutowe trzymały właśnie w amerykańskich papierach rządowych, a także poprawi konkurencyjność towarów "made in USA" na rynkach eksportowych. Tym bardziej, że dodruk osiągnął zawrotne kwoty kilkudziesięciu miliardów dolarów miesięcznie i po kilku latach zaczął być liczony w grubych bilionach dolarów. W takiej wojnie walutowej przegrywają konkurencyjnie zawsze te państwa, które starają się za wszelką cenę utrzymać siłę swojej waluty, bo ich towary za granicą po prostu są za drogie.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Gdzie u licha podziała się inflacja?

Od rozpoczęcia dodruku dolarów w USA minęła już ponad dekada i nie sprawdziły się kasandryczne przepowiednie, że doprowadzi to do skokowego wzrostu inflacji i dzięki temu Amerykanie będą spłacać swoje długi, dołując państwa trzymające ich obligacje. Ceny w USA szły w górę umiarkowanie, w granicach najwyżej kilku procent rocznie.

Należy jednak zwrócić uwagę, że mówimy o inflacji konsumenckiej (CPI). W poszukiwaniu zagubionej inflacji trzeba zwrócić się ku rynkom finansowym i nieruchomościom, które okazały się tym miejscem, gdzie głównie trafiły dodrukowane biliony, i to w różnych walutach. Dlaczego tak się stało?

Banki, które poprawiały płynność, bo otrzymywały na każde żądanie gotówkę (oczywiście nie fizycznie) za odsprzedane obligacje, szybko doszły do wniosku, że - owszem - udzielanie za te pieniądze kredytów w celu wsparciu firm i gospodarek jest atrakcyjne, ale nie aż tak atrakcyjne, jak rzucenie tego supertaniego pieniądza (przy zerowych lub bliskich zera stopach procentowych) na spekulacje giełdowe lub w nieruchomości. I to jest pierwotna przyczyna gigantycznej hossy jaka, z krótkimi przerwami, zapanowała na światowych giełdach po okiełznaniu kryzysu finansowego z 2008 roku.

W efekcie ceny akcji na największych giełdach seryjnie biły rekordy wszech czasów, windując ceny i kapitalizacje wielu firm do wręcz kosmicznych wielkości. Dość powiedzieć, że w sierpniu tego roku Apple - jako pierwsza amerykańska firma - przekroczyła wartość dwóch bilionów dolarów, a droga od biliona do dwóch zajęła jej jedynie... dwa lata. Niezależnie od obiektywnego wzrostu wartości firmy, trudno sobie wyobrazić taki skok kapitalizacji bez gigantycznej nadwyżki taniego kapitału na rynku.

Niestety, hossa nie dotyczyła warszawskiej giełdy, ponieważ m.in. z powodu okrojenia OFE przez rząd PO-PSL i fatalnej polityki właścicielskiej w ostatnich latach wobec np. państwowych spółek energetycznych, zagraniczny kapitał omijał Polskę szerokim łukiem. Ale już boom na rynku nieruchomości, także komercyjnych, nie ominął naszego kraju. Ceny nieruchomości na świecie poszybowały w górę, bo taniego pieniądza (przy ekstremalnie niskich stopach procentowych i dodruku) stale przybywało. W ten sposób, zamiast inflacji konsumenckiej (CPI), na skutek globalnego dodruku wplątaliśmy się w gigantyczną inflację aktywów, które osiągają wyceny nienotowane w historii.

Dodruk jak... narkotyk

Kiedy jeszcze trwała debata, czy Europejski Bank Centralny może skupować obligacje państw strefy euro (wyłącznie na rynku wtórnym, bo ma zakaz finansowania deficytów państw), szef Bundesbanku Jens Weidmann powiedział, że finansowanie przez bank centralny może być uzależniające jak narkotyk. Spory wokół tego, czy EBC przekracza swój mandat, czy nie, skupując obligacje państw strefy euro, trwają do dziś, ale nie przeszkadza to bankowi centralnemu w kierowaniu na rynek kolejnych dziesiątków miliardów euro.

Banki centralne, decydując się na skup aktywów i kontynuowanie go w zasadzie bezterminowo, stały się zakładnikami polityków, którzy w całym tym procederze odkryli żyłę złota: skoro banki mogą podstawić każdą ilość pieniądza na zawołanie, to przecież można zaniechać reform i prowadzenia takiej polityki fiskalnej, która byłaby uciążliwa dla wyborców.

Szczególnie w okresie pandemii COVID-19 uwidacznia się, jak bardzo banki centralne, uwikłane w dodruk pieniądza, utraciły swoją niezależność, i nie baczą na inflację (nawet aktywów), broniąc dodrukowanym pieniądzem gospodarki przed skutkami lockdownu. Dlatego obecnie trudno sobie wyobrazić warunki i termin wycofania się banków z dodruku. A tym bardziej zgodę na taką operację ze strony polityków, którzy musieliby wtedy zacząć podejmować niepopularne decyzje, co jest prostą drogą do przegrania wyborów.

Charakterystyczna była słowna napaść na Fed i jego szefa, jakiej dokonał prezydent Donald Trump, gdy tylko Fed starał się podejmować decyzje nie po jego myśli. To tylko dowodzi, jak trudno jest odstawić narkotyk w postaci dodrukowanego pieniądza. Bo politycy ani myślą "iść na odwyk", przyzwyczajeni już przez lata do brania tanich pieniędzy.

Otwarte pozostaje pytanie, jakie będą długoterminowe skutki prowadzenia takiej polityki. Można założyć, że państwa posiadające waluty rezerwowe (np. USA) mogą sobie pozwolić w dodruku na znacznie więcej niż państwa z lokalnymi walutami, ponieważ wartość walut rezerwowych jest pochodną zaufania inwestorów międzynarodowych, którzy w momentach kryzysowych zawsze kierują się do tych bezpiecznych przystani (safe heaven).

Z kolei państwa z lokalnymi walutami łatwo mogą zostać porzucone przez zagraniczny kapitał, jeśli przeciągną strunę z dodrukiem. A wtedy skokowo przeceniona zostanie ich waluta i wyskoczy inflacja. I bynajmniej nie będzie to inflacja aktywów, tylko konsumencka, która zrujnuje społeczeństwa. Taka będzie cena za sojusz centralnych bankierów i polityków.

Tomasz Prusek

publicysta ekonomiczny

prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: drukowanie pieniędzy | inflacja | banki centralne | koronakryzys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »